Литмир - Электронная Библиотека
A
A

III. Irrehaare

Coś złego dzieje się z moimi oczami; niby widzę, ale jakoś tak dziwnie.

A oni stoją nade mną i kłócą się. Ten z bronią kopie mnie co chwila.

– A co, ja chciałem się w to pakować? Ja?

– Nie jazgocz, nie jazgocz. Może niedługo trzeba będzie zamknąć cały pion. I zrobisz to, bo ktoś to musi robić. I będziesz bardziej szanował swoich ludzi. Rozumiesz?

– Co mi tu, kurwa…

– Alex! Ilu zginęło, a? Ilu?

– Siedmiu…

– Z pełnego dwudziestoosobowego stanu grupy; sami weterani z Oz. Już i tak są lekko szajbnięci. Chcesz dowodzić bandą świrów?

– Znalazł się taktyk, dowódca wielki; sam nas w to wpakowałeś, Allah by cię… A, do diabła.

– No i co go tak kopiesz, co tak kopiesz? Kto to w ogóle jest?

– Jakaś anomalia. Patrz, pociągnąłem go trzykrotnie, dla pewności. A on co? Oddycha, skubaniec.

Widzę tego drugiego, bez broni, jak pochyla się nade mną, kuca, przypatruje się mej piersi, poszarpanej krzywymi ściegami implozji, i mojej twarzy.

– Sądzisz, że mnie widzi?

– A bo ja wiem? – Alex wzrusza ramionami. – Pewnie to jeszcze jedna sztuczka Samuraja. Przy jego współczynnikach…

Cywil milczy chwilę.

– Właduj mu cały magazynek między oczy – mówi wreszcie z wahaniem. – Zobaczymy, co się stanie.

Coś złego dzieje się z moimi myślami; niby myślę, ale iakoś tak dziwnie. Niech ładuje -mamroczę sobie sennie. – Niech ładuje mi między oczy, zobaczymy co się stanie.

Słyszę jakiś szczęk, jakiś syk – jakąś pieśń, jakieś krzyki, burze, sztormy, tornada, nawałnice. Może i ciszę. Nie wiem; świat ucieka ode mnie, coś złego dzieje się i z nim.

1. Palce: Zabić litość

Lecieliśmy. Jeszcze nim uniosłem powieki, nim pozbyłem się z uszu tępego ucisku białej ciszy, poznałem to po drżeniu, jakie szło przez me ciało od zimnej podłogi; tak wibrować musiała cała maszyna. Dygotaliśmy w synchronicznych drgawkach – ona, ja i ci ludzie, których głosy powoli znów zaczynałem słyszeć.

– Siedemnaście, powtarzam: siedemnaście…

– Na ósmej Vulture'y, w kluczu.

– Poszły podpociski.

– Trzymać się tam z tyłu, schodzimy w Bramę kamieniem!

– To te ich myśliwce bezzałogowe, co? Szlag by to…

– Powinniśmy mieć w tym pionie jakiś przyczółek, wszędzie indziej są blokady postępu, a tu dochodzą do Wonderlandu; jeszcze parę wieków postoimy w miejscu i… O cholera…

– Kamikadze, jako Boga kocham!

– Ty, patrz, gość otwiera oczy.

Lecieliśmy. Rozpoznawałem dźwięki, przedmioty, twarze. To: hałas wirnika śmigłowca; to: wnętrze jego kabiny; a to: ów cywil, który był mnie skazał na śmierć, co nie nastąpiła, w otoczeniu zmęczonych, umazanych krwią i Popiołem żołnierzy. Leżałem nagi na podłodze, stąd wszystko wydawało się jakieś groteskowe, przerysowane, bez mała surrealistyczne, nawet nakierowana na mnie przez Chińczyka w porozrywanej kamizelce przeciwodłamkowej lufa kanciastej broni, jakby zrośniętej z jego przedramieniem – nawet połysk jej szorstkiej gładzi, złowieszcza precyzja zespolenia w ten fetysz zagłady metalowych i niemetalowych kantów, łuków i spęcznień – wszy. stko to jawiło mi się chorobliwym wynaturzeniem rzeczywistości. Gdy zechciałem unieść rękę, no i uniosłem, i zobaczyłem ją – i była to istotnie ręka, moja ręka – nieomal się zdziwiłem: oczekiwałem również skarykaturzenia siebie samego.

Cywil pożyczył od któregoś z żołnierzy nóż, przydepnął mi dłoń, pochylił się i odgiął jej palec wskazujący. Śmigłowcem wciąż rzucało na wszystkie strony; gdyby nie pasy, cywil wyleciałby z siedzenia. Mnie pasami nie przypięto, toteż bez przerwy miotało mną po podłodze. Żołnierze odkopywali mnie na środek. Próbowałem usiąść, czegoś się chwycić – ale skopywali mnie w dół.

Cywil odciął mi palec wskazujący oraz środkowy i naciąwszy serdeczny zatrzymał nóż.

– Kim jesteś? – spytał, gdy przestałem wyć; palce turlały się po sczerwieniałym metalu.

W odpowiedzi zacząłem wymiotować. Odciął mi zatem i serdeczny, odciął i mały, po czym schwycił kciuk. Ślizgałem się po stalowych płytach – to krew.

– Kim jesteś? – spytał powtórnie.

Powstrzymałem wymioty. Zebrałem oddech, lecz nie zdążyłem odpowiedzieć, bo helikopterem dziko szarpnęło w dół, cywilowi podskoczyła ręka i mimo oporu kości oderżnął mi również kciuk.

– Ciachnij mu jaja – poradził mrukliwie Murzyn, skupiony na walce z zatrzaskiem swych pasów.

– Ja… – zacząłem na wdechu.

– Tak? – cywil pochylił się. Ten nóż.

– Ja… – No i chciałem mu odpowiedzieć, naprawdę chciałem, ale nagle zabrakło mi słów, język nie wiedział, jakie zgłoski wyartykułować, zastopowało mnie w środku zdania, które miałem już w głowie prawie ułożone: zorientowałem się bowiem, że nie znam swego nazwiska-

Nazwiska, imienia, wieku, przeszłości. Co więcej, nie nam i teraźniejszości. Umysł począł generować kaskady pytań. Gdzie jestem? Co się dzieje? Kim są ci ludzie? Dlaczego nie pamiętam ich ani siebie?

Strach.

We własnej krwi. Jadłem, jadłem powietrze.

Cywil jeszcze bardziej pochylił się nade mną. Nóż. Palce.

Straciłem przytomność.

1. Brama

Bił mnie po twarzy, póki nie pękły mi wargi; ocknąłem się chwilę wcześniej.

Gorąco; słońce oślepia i przez róż zaciśniętych powiek. Leżę na czymś miękkim, coś miękkiego mnie okrywa. Płonie całe ciało, krzyczy każdy nerw, istnienie jest torturą.

– No weź się obudź, chłopie. Cholera, teraz nie ma czasu na omdlewanie.

To głos mego oprawcy.

Nie, nie otworzę oczu.

Kolebałem się w rytm turkotu i skrzypienia wozu. Suche powietrze przepalało mi gardło, w ustach nie miałem ani kropli śliny, język spuchł. Słyszałem odległe rozmowy, nawoływania. Nie wiedziałem, ile czasu minęło od mego ocknięcia się w śmigłowcu, najwyraźniej dużo.

– Nie musisz symulować, wiem, że odzyskałeś przytomność. Za chwilę przejdziemy; postaraj się jej znowu nie stracić.

Dokąd, dokąd przejdziemy?

Uniosłem głowę, zacząłem się wygrzebywać spod okrycia; gdzieś tak w połowie tych czynności mimowolnie otworzyłem oczy. Step, pustynia. Powietrze szybko falujące nad horyzontem. Nie jedno, a cztery bliźniacze słońca płonące jaskrawo na seledynowym nieboskłonie. Nasza karawana mijała właśnie zagajnik rachitycznych kaktusów – w każdym razie roślin podobnych do kaktusów. Karawana: dwa wozy ciągnięte przez muły, kilkunastu zakutanych w podniszczone czarne galabije jeźdźców; uzbrojeni w drewniane, długolufe strzelby, bułaty i złowieszczo zakrzywione noże otaczali nas szczelnym kordonem. Bez przerwy okręcali się w kulbakach i wypatrywali czegoś z tyłu. W pierwszym wozie, kilka metrów przede mną, podrygiwały bezwładnie na wybojach trzy ciała: ranni tak ciężko, że aż nieprzytomni, bądź po prostu trypy. W wozie drugim, prócz mnie, znajdował się tylko mój kat, cywil, który i teraz pozostawał jedynym nie uzbrojonym człowiekiem. W odróżnieniu od eskorty odziany był bogato i kolorowo, jego ciemne włosy krył biały turban.

Jakieś sępopodobne stworzenie unosiło się wysoko nad nami.

– Tak, tak, mnie też on niepokoi – odezwał się oprawca, podążając za mym spojrzeniem. – Jeśli Samuraj przełamał i tę zasadę… Ciężko będzie.

Całe ciało mnie paliło. Podniósłszy spod koca prawą rękę ujrzałem krwawą pozostałość mej dłoni – ból, którym promieniowała, nie był ani odrobinę silniejszy od tego jednostajnego cierpienia, w jakim pogrążony był cały organizm. Ciemnowłosy opuścił wzrok, zerknął gdzieś w przód.

– Jeszcze parę minut – mruknął.

Do czego? – chciałem spytać. Parę minut – i co, co się stanie? Ale nie spytałem, zacharczałem tylko.

– Sorry za to w śmigłowcu – wymamrotał, zapatrzony w coś za mną. – Rozumiesz, jesteś nieidentyfikowalny.

Nie rozumiałem.

W przodzie wybuchło jakieś zamieszanie. Ktoś coś wołał, na coś wskazywał uniesioną strzelbą. Podjechało ku niemu dwóch kolejnych jeźdźców, w jednym z nich, gdy się obrócił, rozpoznałem Aleksa. Wozy zwolniły. Eskorta rozciągnęła się w długi wąż. Ciemnowłosy szybko rozejrzał się dookoła.

– Zaraz wchodzimy – powiedział, wskazując brodą przed siebie, gdzie ja widziałem tylko ciemno spieczoną równinę stepu.

Pomruczał coś pod nosem, zanucił, pogrzebał za szeroką szkarłatną szarfą, którą był przepasany, i wyciągnął zzań małą białą pałeczkę. Uniósł ją ku niebu, celując w to coś, co wytrwale szybowało nad nami.

– Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby ta pokraka przeszła za nami przez drugą Bramę – mruknął. Podciągnąłem się i spróbowałem usiąść. Zabrakło mi do podparcia prawej ręki – w końcu i tak oparłem się na kikucie dłoni, ból nie mógł być już większy. Wstrząsały mną od niego szybkie dreszcze, serce biło w samobójczym sprincie, wzrok się mglił. Lecz byłem pewien tego, co zobaczyłem: ptak zniknął. Nie rozpłynął się, nie rozmył, nie wtopił w tło – zniknął.

Mag opuścił pałeczkę.

– Skurwysyn – sapnął i schował ją do rękawa.

Jakiś ruch na skraju pola widzenia. Obróciłem głowę.

Alex wraz z dwoma innymi jeźdźcami – dematerializowali się.

Ich dematerializacja nie miała nic wspólnego z momentalnym zniknięciem sępa. Właściwie to wcale nie była dematerializacja, raczej zasysanie, rozwinięcie splotu rzeczywistości. Najpierw spostrzegłem u nich dziwne złagodzenie konturów: wygładziły się wszystkie kąty ostre i nagłe załamania zarysów ich postaci. Barwy stały się mdłe, wyblakłe; jeźdźcy i konie spłaszczyli się, zgubił się im gdzieś trzeci wymiar, perspektywa zwinęła. Potem kolory, już spatynowane, zaczęły z nich spełzać – początkowo tworzyły tylko strzępiaste, wełniste aury, później aury te ściągnęły się, zawirowały i wypłynęły naprzód, jakby zwiał je jakiś wiatr. Zatem musiał być to magiczny wir powietrzny – tam, przed nami; miękkie smugi bladych barw znikały w nim, zasysane mocą ciśnienia bądź grawitacji, zanikały na moich oczach: pożerał je jakiś niewidzialny potwór. Jego paszcza znajdowała się nieco na lewo od Aleksa, jakieś cztery metry nad ziemią. Proces Przyspieszał. Jeźdźcy i zwierzęta, rozbici na pasma światła o różnych długościach fali, wjeżdżali, niczym po tęczy, po własnych zassanych kolorach w ową Bramę, której, zdaje się, tylko ja jeden nie byłem w stanie zobaczyć. Prucie sylwetek przechodzących przez nią postępowało od brzegów ku ich środkom; Alex, znalazłszy się prawie pod Paszczą, był już tylko niekształtną małą czarną plamą materiału z pleców swej galabiji – jeszcze krok nie istniejącego ogiera i spłynęła czarnym łukiem i ona. Towarzy sze Aleksa przeszli przez Bramę chwilę potem; zniknęły ich tęcze, zniknęli oni sami.

28
{"b":"89148","o":1}