Byłem pewien, że wszystko to trwało co najmniej pięć minut, lecz obejrzawszy się na odcinek drogi, jaki w tym czasie przebył wóz, uznałem, że ów czas nie mógł przekroczyć kilkudziesięciu sekund. Dematerializowali się kolejni jeźdźcy. Zauważyłem, że tuż przed wjechaniem w obszar przejścia poganiają swe konie do kłusu – może chcą szybciej mieć to za sobą, a może zabezpieczają się w ten sposób przed niespodziewanym zboczeniem z drogi przez wystraszone zwierzęta. Czy to jest bolesne? A przede wszystkim – czy nie jest to w istocie Brama do śmierci?
Nie miałem sił dłużej utrzymywać się w pozycji siedzącej, załamały się pode mną ręce i zwaliłem się w tył. W ostatniej chwili w mych źrenicach odbił się obraz pierwszego wozu. Już leżąc, zastanawiałem się nad tym kolejnym cudem lub kolejną iluzją: na wozie brakowało trzeciego ciała.
Gdyby ktokolwiek je ściągnął bądź gdyby zmartwychwstałe samo zeszło na ziemię, musiałbym to zauważyć. A nawet pierwszy wóz znajdował się jeszcze stanowczo za daleko, by dosięgła go moc kolorystycznego wiru. Nie, lepiej nie zwracać uwagi na świat.
Dyszałem ciężko, ból i przerażenie wiązały mi oddech w piersi.
– Spokojnie – zamruczał mag.
Turkotały koła, wzbijając z piaszczystej powierzchni traktu brunatne obłoki duszącego, miałkiego pyłu. Podjechaliśmy do Bramy tak blisko, że bez unoszenia głowy widziałem tęczę pierwszego wozu.
Po chwili zgasła.
Teraz nasza kolej, myślałem w panice. Dlaczego się tak boję, to nie może być nic strasznego, dla nich to zwyczajna rzecz, tylko ja, tylko ja jestem przerażony; co się dzieje, gdzie jestem, kim jestem, dlaczego on mi poobcinał palce, nic nie rozumiem, może oszalałem, o Boże, już wjeżdżamy…
Tęcza połknęła mnie i wypluła w wilgotny półmrok jaskini-To nie była jaskinia. Wóz nie był wozem. Mag nie był magiem. Sam sobą nie byłem. Nic mnie nie bolało. Nic mi się nie myślało. Wielkie wrota w jasność. Ciemnowłosy uniósł rękę i dotknął mego rozpalonego
czoła.
– Śpij – powiedział cicho. Zasnąłem.
Mięso młodego karibu – tylko ono tak pachnie.
Jakiż ja byłem głodny! Kwadrans nie minął, a pożarłem cały udziec. Dopiero potem, nie wiadomo gdzie wyklute, wychynęło podejrzenie, czy aby nie zatruto tego mięsa. Dlaczego miano by je zatruć? To proste, tę jedną zasadę zdążyłem już poznać – by sprawić mi ból.
Choć i prawo cierpienia nie było dla mnie całkowicie jasne. Posiadało ono drugą stronę, której nie rozumiałem. Odrosły mi przecież palce. Nie pozostał ani ślad po bliznach. Ocknąwszy się rześkim rankiem przy tym ognisku, zjadłszy ów podpiekający się wolno udziec, wykąpawszy się w strumieniu – czułem się jak nowo narodzony. Horror minionego dnia zblakł w mej pamięci niczym ubrania przechodzących przez Bramę. Zwątpiłem w prawo.
Wspiąłem się na szczyt wzgórza, na którego łagodnym południowym stoku się obudziłem. Chłodny wiatr rozwiał mi włosy. Mimo bezchmurnego błękitnego nieba i już wysoko stojącego, jedynego widocznego słońca nie panował bynajmniej upał; to nie pustynia. Będę musiał się rozejrzeć za jakimś ubraniem, pomyślałem.
Z tego wzgórza widziałem całą dolinę. Aż po ostre granie przełęczy pokrywała ją puszcza, zbita, ciemna, duszna. Polana, na której się znajdowałem, stanowiła jedyną dziurę w sfalowanej powierzchni dzikiego gąszczu.
Po przeciwnej niż strumień stronie pagórka wznosiły się wieże. Było ich sześć; stały w heksagonalnym porządku, zanurzone w wilgotnym cieniu, tak miłym dla kamieni, z jakich je zbudowano, oddzielone od puszczy kilkudziesięciometrowym pasem niskich zarośli. Wieże, choć znacznie różniły się rozmiarami, zachowały jednolite proporcje i owym nienaturalnym proporcjom zawdzięczały – szczególnie większe – tępą, masywną przysadzistość, upodabniającą je do średniowiecznych donżonów. Podszedłem ku nim wolno. Dotknąłem kamiennych murów. Promieniowały katedralnym chłodem. Pociły się zimno; były mokre. Po kostki zapadałem się w rozmokłej ziemi. Wieże stały w bagnie. Obszedłem je po szerokim okręgu. Każda posiadała dwie symetrycznie umieszczone bramy, jedną skierowaną do wewnątrz heksagonu, drugą na zewnątrz; były to potężne, grubo kute żelazne wrota, szczelnie zamknięte, lodowato mroźne w dotyku. Dwieście, trzysta lat, oceniłem. Zabytek. Do czego te wieże mogły służyć? Brakuje blanków, brakuje okien, szczelin dla łuczników. Dziwne.
Wszystko jest dziwne, obce przyrównaniem do zapomnianej normalności, świat jest dziwny, ja jestem dziwny.
Wróciwszy do przygasającego wolno ogniska zastałem przy nim Indianina. Długie, przetłuszczone, czarne włosy, legginsy z brązowej skóry, mokasyny, amulety, smród. Potem się odwrócił i rozpoznałem mego kata; jego metamorfoza nie ograniczyła się do ubioru – twarz mu schudła, cera ściemniała, pokazały się kości policzkowe, nos zwęził, włosy wydłużyły.
Uśmiechnął się do mnie, kilkoma kopnięciami zasypał ognisko i przysiadł na ziemi.
Nie wiedziałem, czy mam się rzucić nań z kamieniem, uciec w las, czy też usiąść spokojnie nad strumieniem. A może zacząć wyć egzorcyzmy. A może oszaleć.
We śnie przecież nie czułbym oślizgłego dotyku nóg robaka wspinającego się po mej łydce.
– Porozmawiajmy – powiedział Indianin. Bałem się odezwać.
– Porozmawiajmy – powtórzył. – To w tym celu wysłał cię Samuraj, prawda? Żeby porozmawiać.
Usiadłem z dala odeń; i tak znajdowałem się wyżej, z uwagi na pochyłość stoku.
– Kim jesteś? – spytałem, poniewczasie zdając sobie sprawę, iż są to te same słowa, którymi on przyozdabiał tortury w śmigłowcu. Przepełniała mnie gorzka pewność popełnionego błędu. Błędem będzie, cokolwiek powiem; tylko przypadkiem mógłbym wygrać w grze, której zasad nie znam.
– Mogłeś o mnie słyszeć jako o Czarnym Santanie.
– Nie… nie słyszałem.
Trochę go to zdziwiło.
– Cóż. Niemniej to mną będziesz musiał się zadowolić. Zobaczymy co z tych rozmów wyjdzie – znowu się uśmiechnął. – Prawda jest taka, że nikomu innemu nie przyszło to do głowy; chcieli cię gdzieś zablokować. Ale Samuraj to przebiegła bestia, ty zresztą wiesz o tym najlepiej.
Spojrzałem nań tępo.
– Nie wiem – mruknąłem. – Nie wiem. Nic nie wiem.
– Taa.
– Ja nie wiem nawet, kim sam jestem! – wybuchnąłem irracjonalnie rozżalony. – Możesz mi odciąć wszystkie palce – nie znam swego imienia! Niczego, niczego, Boże, niczego nie pamiętam! Co się ze mną dzieje, dlaczego… – zdusiłem krzyk, zdeprymowany wyczekującym milczeniem Santany. Odwróciłem głowę. Do pewnego stopnia ten mój wybuch był wyreżyserowany, chciałem machnąć na wszystko ręką, zrzucić z siebie odpowiedzialność – jak teraz mnie zabije, to tym lepiej. Desperaci to po prostu ludzie wystraszeni śmiertelnie.
Santana długo, bardzo długo trawił me słowa. Rysował coś palcem w popiele, spoglądał w niebo, unosił brwi.
– Obserwowałem cię – rzekł w końcu. – Płakałeś, jedząc. Przypatrywałeś się wieżom, jakbyś widział je pierwszy raz w życiu. Boisz się mnie.
Bałem się go.
– Ale to wszystko może być przykrywka – zerknął na mnie pytająco. – Z drugiej strony, jesteś tak oryginalnym Przypadkiem, że nie mogę niczego wykluczyć. A więc nic nie pamiętasz, tak?
– Pamiętam, że ktoś do mnie strzelał. Potem ty kazałeś mnie dobić.
Przytaknął.
– A wcześniej – nic – dodałem.
– To był atak na placówkę Samuraja w wojennym Kongo z pionu Czerwonego. Wyszedłeś tam goły pod nasze lufy. Powinieneś był zginąć. Nie zginąłeś. To mnie zaciekawiło. Zabrałem cię. Z głupia frant; chciałem cię potem wyrzucić z helikoptera. Jakoś tak wyszło, że nie zdążyłem. Sam nie wiem. A ty, nieprzytomny, przeszedłeś przez Bramę. Alex twierdzi, że jesteś szpiegiem nowej generacji, że to Samuraj tak cię przenicował – na nieidentyfikowalnego, na atrapę. I jestem nawet skłonny przyznać mu rację.
– Ja nie rozumiem, o czym mówisz – wymamrotałem.
– Istnieje jeszcze trzecia możliwość – powiedział Santana. – Nurek; jesteś nurkiem. Albo i wampirem wynajętym przez Wonderland. Lub rządowym etatowcem. Lub wszczepionym zwrotnie, choć po prawdzie nie wiem, co takie ryzyko miałoby dać; nikt nie wie. Sama w sobie żadna z tych możliwości nie wyklucza amnezji.
– Nie rozumiem.
– Przecież całej pamięci ci nie wyczyściło. Nie wiesz, kto to jest nurek?
– Noo, taki, co z akwalungiem… Zaśmiał się.
– A wampir to zębaty krwiopijca arystokratycznego pochodzenia o skórze wrażliwej na ultrafiolet? Bez przesady. A samochód? Samolot? Yarle? Syjonik?
Nie wiedziałem tylko, co to syjonik; zamiast wytłumaczyć, ponownie wybuchnął śmiechem.
– No naprawdę pojęcia nie mam, co o tobie myśleć! I tak był w lepszej sytuacji, ja nie wiedziałem, co myśleć o własnych myślach.
– Więc twierdzisz, że nic nie pamiętasz. Bezsensem zatem byłoby pytanie cię, dlaczego jesteś nieidentyfikowalny i nieśmiertelny, prawda? Sprytne. A odróżniasz przynajmniej ludzi?
– Jak to?
– Możesz poznać, że jesteś człowiekiem?
– Nie jestem ślepy.
Westchnął.
– Przymknij któreś oko – pouczył mnie cierpliwie.
Przymknąłem lewe.
– I co? – naciskał. – Odróżniasz?
– Nie rozumiem. – Mnie samego już irytowało powtarzanie tej kwestii. – Widzę wszystko tak samo.
Patrzył na mnie podejrzliwie. Nie uwierzył mi chyba.
– Irrehaare, idioto, Irrehaare. Co? Tego też nie wiemy?
Nie odezwałem się. Santana zaczynał się denerwować.
– Nie powiesz mi chyba, że nie pamiętasz nawet momentu wślepienia?
– Czego? – spytałem słabo.
Wzrok mu się sposępnił, twarz sponurzyła. Wstał, cisnął ku puszczy jakimś polanem. Sam także się poderwałem, asekurancko cofnąłem o parę kroków. Spojrzał na mnie miewnie, niemal oskarżające.
– Znaczy, co? – warknął. – Dla ciebie to jest prawdziwy świat? Wydaje ci się, że naprawdę jesteś tym, kim siebie widzisz?
Musiał odczytać w moich oczach rozpacz; powściągnął wściekłość, zamilkł.
– Santana? – szepnąłem. Dosłyszał.
– Mhm?
– Gdzie ja jestem?
No i powiedział mi. – Wiesz, co to wszczepka?