– To jest decyzja par excellence polityczna – burknął.
– Proszę ją podjąć.
Nazwa „Filantropi" wymyślona została przez redaktorów jakiegoś brukowca, lecz szybko zwyciężyła w toczącej się w massmediach wojnie memów i przyjęła się na dobre. Tak więc Filantropi. Socjologowie się cieszyli, że słowo posiada konotacje pozytywne i będzie działać jako naturalny wytłumiacz ksenofobii i strachu przed nieznanym. W rzeczy samej zadziałało aż za dobrze: po dwunastu latach od odebrania Instrukcji w skojarzeniach dziewięćdziesięciu procent respondentów jego desygnat stanowiło coś pośredniego pomiędzy Spielbergowskim E. T. a dobrotliwym, bezcielesnym bogiem – w efekcie socjologowie z kolei lekko się zaniepokoili, bo podobnie naiwne nastawienie groziło sporym szokiem w razie ewentualnego kontaktu.
Wszelako poza socjologami nie niepokoił się o to nikt, bo i mało kto w ogóle wierzył w możliwość owego kontaktu; czy kontaktu w ogóle. Intencje Filantropów wydawały się jasne: starannie wyprali Instrukcję ze wszystkiego, co mogłoby naprowadzić jej odbiorców na jakikolwiek ślad autorów – widać z tego wyraźnie, że po prostu chcą pozostać anonimowi. Nic ludziom nie mówił kierunek, z którego nadszedł przekaz – niemal dokładnie prostopadły do ekliptyki, z jakiejś absolutnej międzygwiezdnej pustki, co sugerowało jego pochodzenie pozagalaktyczne, teoretycznie z góry przecież wykluczone z uwagi na sporą siłę sygnału w chwili odbioru – ani sposób transmisji – banalny: okno zimnego wodoru – ani sam matematyczny język Instrukcji, oparty na stałych fizycznych i kodzie binarnym – w powszechnym mniemaniu sztuczny, bo skonstruowany specjalnie na jej potrzeby, aby uczynić ją maksymalnie zrozumiałą dla największej liczby dowolnie różniących się między sobą gatunków. Przekonanie o jakiejś prawie boskiej mocy Filantropów brało się natomiast z wyników prób triangulacji źródła emisji (Instrukcja szła nieprzerwanie przez ponad tysiąc osiemnaście godzin): otrzymywano odległości zupełnie absurdalne, raz tysiąc lat świetlnych, raz sto jednostek astronomicznych, a raz nawet dystans przekraczający średnicę bąbla poinflacyjnego horyzontu zdarzeń. Ponieważ nie mogło być mowy o usterce przyrządów (na odbiór Instrukcji nastawione były wszystkie radioteleskopy Ziemi) czy błędzie w obliczeniach (bo też i nie bardzo gdzie było się w nich pomylić), zaczęto mnożyć zupełnie szalone teorie w rodzaju „zeroczasowego rezonansu przestrzeni" lub „fali jednoczesnej".
Instrukcja była zaś w istocie niczym innym, jak właśnie instrukcją, instrukcją budowy i obsługi potężnych, wściekle energożernych urządzeń, znanych już teraz powszechnie pod nazwą Bram. Nazwa nieoryginalna, ale trudno o trafniejszą: były to wszak zwyczajne, doskonale znane miłośnikom SF transmitery materii. Wchodziło się na Ziemi, a wychodziło w dowolnym miejscu we wszechświecie. Początkowo duże kłopoty sprawiał fizykom przyjęty przez Filantropów system ustalania koordynatów punktu otwarcia, a to z uwagi na specyficzny układ współrzędnych, podług którego wyliczały położenie owego punktu podzespoły celujące Bram (karierę zrobiło określenie porównujące go do „przebijania poziomic pięciowymiarowych sfer w przestrzeni nieeuklidesowej", po prawdzie niczego nie określające, ale brzmiące odpowiednio tajemniczo), w końcu jednak metodą prób i błędów doszli oni do jakiej takiej wprawy, przy okazji odkrywając jedyne ograniczenie Bram, a mianowicie ograniczenie ich zasięgu: im bliżej granic poznawalnego wszechświata, tym większej energii potrzeba dla utrzymania Bramy otwartej, rośnie to przy samej granicy wręcz asymptotycznie; różnice w poborze mocy przy transmisjach wewnątrz Mlecznej Drogi są zaś tak nikłe, że aż niewarte uwzględnienia w bilansach. W pierwszej chwili wyglądało to na naturalne upośledzenie poznawalności człowieka, coś jak Prędkość światła czy reguła nieoznaczoności Heisenberga, wkrótce jednak pojawiły się głosy o wbudowanych przez Filantropów w Bramy zabezpieczeniach, mających uniemożliwie odbiorcom Instrukcji sięgnięcie do sąsiednich poinflacyjnych bąbli; a tam to zapewne kryją się Filantropi: pochodzenie Instrukcji spoza naszego wszechświata tłumaczyłoby niemożność zlokalizowania jej źródła tradycyjnymi metodami. Teza była do udowodnienia jedynie na drodze eksperymentalnej, czyli poprzez częściową przebudowę Bramy. Niestety – a może na szczęście – dotychczas nie znalazł się kraj ani prywatny sponsor gotów wyłożyć fortunę na wzniesienie i uruchomienie takiej Bramy, która na skutek majstrowania w jej mechanizmie (a zasad jego działania nikt przecie do końca nie rozumiał, chociaż wielu twierdziło inaczej) mogła łatwo spowodować samodestrukcję, jeśli nie coś znacznie gorszego – wessanie Ziemi do innego wszechświata na przykład, co sugerowali lubujący się w katastroficznych wizjach publicyści. Doszło nawet do tego, że ONZ z góry wydała rezolucję potępiającą i zakazującą jakichkolwiek eksperymentów na Bramach, jako nazbyt niebezpiecznych dla ludzkości. Zwolennicy projektu momentalnie odpowiedzieli kontrpropozycją zbudowania takiej przerobionej Bramy gdzieś poza Ziemią, ale że to jedynie znakomicie podniosłoby koszta, sprawa umarła śmiercią naturalną.
Ponieważ Instrukcja odbierana była na powierzchni całej planety – rychło też znalazł się jej pełny tekst w Internecie – a deszyfracja nie nastręczała specjalnych trudności (Filantropi uczynili wszystko, aby rzecz jak najbardziej uprościć) – nie mogło być mowy o jakichkolwiek ograniczeniach w rozpowszechnianiu technologii Bram. W istocie jedynym ograniczeniem były pieniądze: pomijając koszta samej budowy i budulca (a wchodziły tu w grę składniki dosyć egzotyczne i trudne do zdobycia – w rodzaju wielkich ilości rzadkich pierwiastków), Brama pochłaniała grube miliony dolarów już pracując, w jednej sekundzie tej pracy zużywała energię wystarczającą do zaspokojenia dobowych potrzeb średniej wielkości miasta. Toteż nic dziwnego, że pomimo upływu dwunastu lat od chwili odczytania Instrukcji, liczba zdatnych do użytku Bram wciąż nie przekroczyła dziesięciu (zdatnych do użytku – istniały bowiem jeszcze dwie Bramy niezdatne,
Indii oraz świętej pamięci kompanii Orcan, porzucone w trakcie budowy z powodu nieprzezwyciężalnych trudności finansowych). Zresztą aktualnie nie planowano już wznoszenia następnych, ustalił się pewien status quo. Działały trzy Bramy komercyjne: kompanii eksploracyjnych Q amp;A, Dreamcatcher i Nakade; oraz sześć Bram rządowych: USA, Chin, Rosji, Niemiec, Ligi Arabskiej i Francji.
Kompanie eksploracyjne stanowiły spółki o wielce skomplikowanej strukturze kapitałowej, w których udziałowcami-założycielami były najpotężniejsze koncerny z całego świata. I tak pierwsza z zarejestrowanych kompanii, kompania Q amp;A, opierała się niemal w całości na kapitale pochodzącym z Ameryki Północnej i Europy, w jej radzie nadzorczej zasiadali przedstawiciele General Motors, General Electric, Microsoftu, Exxonu, IG Farben, Phillipsa, a nawet Warner Bros. Nakade gromadziła południowo-azjatyckie potęgi finansowe, głos dominujący miały w niej jednak japońskie grupy kapitałowe, mówiło się, iż kompania w rzeczy samej służy jedynie za parawan dla Japończyków, choć z drugiej strony chodziły również plotki o poważnym zaangażowaniu w przedsięwzięcie brudnych pieniędzy z Chin i Złotego Trójkąta. Najmłodsza z trójki, Dreamcatcher, nie posiadała tak wyraźnego profilu narodowościowego, udziałowcami w niej były firmy i osoby fizyczne z całej Ziemi, wprowadziła nawet swoje akcje na nowojorską giełdę, co wszelako szybko okazało się być posunięciem nie najmądrzejszym, bo zmuszało do pewnego upublicznienia działań kompanii, podczas gdy dwie pozostałe utrzymywały w tajemnicy, co tylko mogły.
A przecież nie od początku wyglądało to w ten sposób. Na początku bowiem, gdy funkcjonowały tylko dwie Bramy, USA i Chin, znajdowały się one w centrum zainteresowania massmediów, przeprowadzano wręcz transmisje na żywo z pierwszych przejść, i nie było takiego tyczącego ich szczegółu – włącznie z koordynatami badanych miejsc – którego nazajutrz nie mógłbyś znaleźć w gazetach. Zainteresowanie opinii publicznej było tak duże, że ów,
z punktu widzenia rządów zgoła idiotyczny sposób postepowania, oparty na totalnej jawności, przetrwał kolejne odkrycia dwóch ziemiopodobnych planet i dopiero trafienie przez chińskich astronomów na Raj wywróciło wszystko do góry nogami. Od tego momentu, nauczeni gorzkim doświadczeniem, dysponenci Bram trzymali koordynaty badanych przez siebie układów planetarnych w tajemnicy tak ścisłej, że dla jej zachowania nie raz i nie dwa posunięto się do zabójstw (w każdym razie tak rzecz się prezentowała w sugerowanej przez prasę wersji wydarzeń, bo w ramach śledztw oficjalnych do żadnych śladów podobnych działań, rzecz jasna, nie dotarto).
Ubocznym efektem odkrycia Raju była zmiana programu wykorzystywania Bram: wszelkie harmonogramy kosmologicznych i astronomicznych badań poszły w kąt, ostał się tylko jeden priorytet: wyszukiwanie i eksploracja planet. Trudno coś rzec o dalszych odnoszonych na tym polu sukcesach bądź porażkach, ponieważ od Raju wszystko to opatrzone już było nagłówkiem Top Secret; spekulacje szły w najdziwniejszych kierunkach (np. po kolejnej wielkiej powodzi w Chinach pomknęły w świat półoficjalne oskarżenia o spowodowanie jej przez Stany Zjednoczone za pomocą technologii sterowania pogodą pozyskanej z jakiegoś nowego Raju). Zabrakło ograniczeń dla paranoi, Bramy uprawdopodobniały każde szaleństwo: nie było takiego zdarzenia, którego nie dałoby się z ich pomocą wpasować do spiskowej teorii dziejów.
Algorytm poszukiwania planet przedstawiał się następująco. W pierwszym kroku zespół astronomów typował potencjalnie „planetonośną" gwiazdę; zazwyczaj były to gwiazdy leżące stosunkowo blisko Ziemi (blisko w kategoriach galaktycznych), a to po prostu z racji posiadania na temat odleglejszych rejonów kosmosu proporcjonalnie mniejszej liczby proporcjonalnie mniej pewnych informacji. W drugim kroku przerzucano przez Bramę w ekosferę rzeczonej gwiazdy, po przeciwnych stronach, kilka samodzielnych decyzyjnie sond, najeżonych teleskopami optycznymi i radiowymi. Odczekawszy czas wystarczający do przeprowadzenia przed sondy odpowiednich badań (między innymi pełnego skaningu całej sfery niebieskiej na różnych długościach fal), przerzucano w ślad za nimi zaopatrzone w silniki i maksymalną ilość paliwa miniaturowe składaki anteny i jakiegoś pojemnego nośnika informacji oraz szybkiego procesora. Ich zadaniem było odebranie od sond wszelkich zdobytych przez nie danych i ich komprymacja, po czym powrót wbrew siłom grawitacyjnym gwiazdy i planet w pobliże punktu przerzutu i „strzelenie" w Bramę, o z góry oznaczonej porze kolejnego jej otwarcia, milisekundowym impulsem „raportu". Na Ziemi „raport" dekomprymowano i poddawano dalszej obróbce, aż do zdobycia pewności, iż dookoła tej gwiazdy nie krąży nic ciekawego. Jeżeli jednak trafiała się jakaś obiecująca planeta, umieszczano, już na jej bezpośredniej orbicie, parę satelitów, w istocie niewiele się różniących budową i przeznaczeniem od pospolitych satelitów szpiegowskich. I dopiero po odebraniu „raportów" także od nich, otwierano Bramę na powierzchni odkrytego globu; również tu jednak najpierw szli mechaniczni zwiadowcy, malutkie pojazdy badające skład atmosfery, gleby i ewentualną florę i faunę planety.