Zasadniczo wszystkie te typy automatów były jednorazowego użytku, a to dlatego, że koszt ich sprowadzenia z powrotem na Ziemię przewyższał ich cenę – powstały już przecież przedsiębiorstwa specjalizujące się w produkcji poszczególnych ich typów i ostro między sobą konkurujące na tym zamkniętym, nie powiększającym się rynku, toteż sprzęt z czasem znacznie potaniał. Mimo to dokładne przebadanie okolicy choćby tuzina gwiazd, nawet Pozbawionych planet, nadal było niezmiernie kosztownym przedsięwzięciem. Dla ograniczenia ponoszonych już na owym początkowym etapie eksploracji strat, zaczęto kłaść większy nacisk na precyzję wstępnej selekcji „planetonośnych" gwiazd. Teraz, gdy dysponowano Bramami, nie stanowiło problemu postawienie gdzieś w międzygwiezdnej przestrzeni, gdzie grawitacyjny wpływ najbliższych mas jest pomijalnie mały, gigantycznej sieci odbiorników, układającej się w radioteleskop o efektywnej średnicy rozmiarów zaiste astronomicznych; lub – na analogicznej zasadzie – rozmieszczenie na powierzchni jakiegoś
bezatmosferycznego ciała zespołu teleskopów optycznych Ponieważ w ilości pożeranej przez Bramę energii nie było różnicy, niezależnie od tego, czy otwierała się ona nad Saturnem, czy gdziekolwiek indziej w przestrzeni o promieniu trzech milionów lat świetlnych, nie istniał żaden powód do lokowania owych sieci detekcyjnych w pobliżu Słońca, zwłaszcza że jego okolica i tak została już jako tako poznana tradycyjnymi metodami, a na dodatek stanowiła najbardziej oczywiste pole działania dla każdej z grup eksploratorów. W skład galaktyki Mlecznej Drogi wchodzi przecież ponad sto pięćdziesiąt miliardów gwiazd, a bynajmniej nie jest ona największa; nawet szacując bardzo nisko procent gwiazd z planetami ziemiopodobnymi, otrzymujemy liczby trudne do ogarnięcia instynktowną myślą.
W powszechnym mniemaniu polityków i dziennikarzy decyzje o lokalizacji megateleskopów poszczególnych państw i kompanii przesądziły na lata o podziale równie nieformalnych, co sekretnych stref ich wpływów w Kosmosie; i tak, co kilka miesięcy wybuchały lawiny plotek o domniemanych współrzędnych tych dominiów, w końcu zrobił się z tego temat dla dowcipów i gazetowych karykatur: „Francuzi biorą w posiadanie Mgławicę w Andromedzie", „Dreamcatcher obwarowuje się w Małym Obłoku Magellana", „Chińsko-niemiecka wojna o NGC 6822!" Astronomowie solidarnie wyśmiewali podobne rewelacje, wskazując, iż ludzie tak naprawdę nie uświadamiają sobie faktycznych wielkości obiektów, o których mówią, i dystansów, jakie wchodzą tu w grę. Atoli jak jest w rzeczywistości, nikt nie wiedział, w każdym razie nikt z tych, którzy tak ochotnie się na ów temat wypowiadali.
Z drugiej jednak strony owa chińsko-niemiecka wojna o jakieś trzymane w tajemnicy kosmiczne zdobycze nie była pomysłem wziętym całkowicie z sufitu, wszak od ośmiu lat trwał na powierzchni Raju regularny konflikt zbrojny o kontrolę nad co bardziej interesującymi obszarami planety, dotychczas przerzucono tam w sumie blisko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy amerykańskich, chińskich i rosyjskich, nie licząc rajdów grup islamskich komandosów czy łupieżczych eskapad najemników kompanii eksploracyjnych. Nie było tygodnia bez doniesień o krwawych starciach, cenzura wojskowa niewiele wycinała, każdy mógł w swoim telewizorze obejrzeć malownicze obrazki z bezlitosnej wojny toczonej pod niebem barwy fioletu i słońcem jak przejrzała śliwka. Z roku na rok coraz bardziej wyglądało to na kosmiczną odmianę Wietnamu: odległe, egzotyczne miejsce, dokąd lecą nasi synowie, a wracają trupy. Jednak odwrotnie niż w przypadku wojny wietnamskiej, opinia publiczna nie popierała projektów wycofania się z Raju, mimo wszystko ludzie aż nazbyt dobrze sobie uświadamiali, co by to mogło oznaczać.
Planeta zwana Rajem, obiegająca starą, schodzącą już z ciągu głównego gwiazdę, odległą od Słońca o ponad dwa tysiące lat świetlnych, kryła na i pod swoją powierzchnią skarby wprost bezcenne. Nazwę swą wzięła od zacytowanego przez reportera CNN w historycznej chwili fragmentu Raju utraconego Miltona; skojarzenia prostsze prowadziły raczej w stronę piekła. Dla walczących tam i umierających żołnierzy piekłem była niewątpliwie; rajem jawiła się chyba tylko dla zakochanych w niej naukowców. Liczba odnalezionych przez nich artefaktów – tych, o których wiedziała światowa opinia publiczna – przekroczyła już tysiąc. Dochodziły do tego przeróżne mniejsze i większe budowle oraz tak zwane „obszary niestałe". Aczkolwiek twórcy tego wszystkiego pozostawali wciąż tajemnicą nie mniejszą od Filantropów i zasad działania (a po prawdzie i przeznaczenia) dziewięćdziesięciu procent odkrytych na Raju przedmiotów nawet się nie domyślano, to samo rozwikłanie zagadki Klatek Słońca i analiza niektórych aspektów pracy Generatorów Czasu, co w konsekwencji doprowadziło do sformułowania teorii Kvagi i podporządkowania sobie sił grawitacji – samo to usprawiedliwiało cały włożony w opanowanie Raju wysiłek.
Jakże sobie Chińczycy pluli w brody, że nie pomyśleli o utajnieniu badań wcześniej!
Teraz wszakże wszystko już było tajne i jeśli jakiekolwiek państwo lub którakolwiek z trzech korporacji natrafi na drugi Raj, z całą pewnością tego nie ogłosi. Nie będzie wojny; nie będzie wyścigu złodziei. Odkrywca posiądzie całość skarbu. Ponieważ bezpośrednie sąsiedztwo Raju – gwiazdy w promieniu tysiąca z górą lat świetlnych od niego – sprawdzono w pierwszej kolejności, wydawało się, iż każdy z dysponentów Bram ma aktualnie takie same szansę na trafienie Wielkiej Wygranej. I choć – biorąc sprawę na zimno – brakowało jakichkolwiek logicznych przesłanek dla snucia przypuszczeń o istnieniu kolejnych Rajów, coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, iż tak naprawdę odkryto je już dawno temu, tylko że po prostu nie potrafimy rozpoznać efektów zastosowania pozaziemskich technologii przez szczęśliwych odkrywców. Te powodzie w Chinach… Huragany… Rozbłyski na Słońcu… Krachy finansowe… Cokolwiek.
Winston Claymore III poprosił głównego inżyniera o ogień. Khann rzucił mu zapalniczkę.
– Kiedy? – spytał Claymore, zapaliwszy cygaro. Khann spojrzał ponad głowami zagłębionych w fotelach kontrolerów, gdzieś na bok ściany monitorów.
– Już jedzie – mruknął. – Przecież nie zmienimy dla niego czasu przerzutu. – Zaczął kartkować notes. – I w ogóle nie rozumiem, po co się pan tu fatygował – warknął, nie unosząc głowy.
Claymore zrobił wieloznaczną minę.
– Powiedzmy, że mam co do niego złe przeczucia. Wolę mieć go na oku, póki nie przejdzie.
– I tak nic pan nie poradzisz.
– Chronię swój tyłek, człowieku; jakby co: nie lekceważyłem sytuacji, byłem na miejscu. Główny inżynier machnął ręką.
– Polityka – prychnął. – Nie pojmuję, na diabła wam ten szarlatan. Przecież to czystej wody świr. Oglądał pan reportaż?
– Lepiej rób swoje.
Winda zatrzymała się i Muchobójca wyszedł do przedsionka, mieli go na jednym z głównych ekranów. Był w skórzanych butach z cholewami do kolan, w ciemnych dżinsach, granatowym golfie i rozpiętym czarnym płaszczu. Na lewym ramieniu dźwigał wypchany marynarski worek, w prawej dłoni sporych rozmiarów neseser. Ponieważ przedsionek był całkowicie pusty (sto metrów na sześćdziesiąt na czterdzieści: wnętrze betonowego pudełka o białych ścianach), brakowało skali dla właściwej oceny wzrostu Muchobójcy – na ekranie wydawał się wręcz drobny.
– Prześwietliliście go? – spytał Claymore, rozglądając się za popielniczką.
– Ymhm – przytaknął Khann i postukał w klawisze pobliskiego terminalu. – Zresztą i tak czeka go rewizja po powrocie.
(Każdego powracającego rewidowano – z dokładnością wręcz absurdalną – w poszukiwaniu jakichkolwiek miniaparatów fotograficznych, kamer, zdjęć, filmów, zapisów komputerowych, a nawet ręcznych szkiców nieba rozciągającego się ponad kompanijnymi planetami: to jak adres, równie dobrze mogliby sami podać koordynaty).
– No ale co on ma w tym worze i walizce?
– Ubranie i takie tam.
– Co to znaczy: takie tam?
Khann uśmiechnął się krzywo, z jakąś złośliwą satysfakcją.
– Między innymi Czajnik.
– Co?
– Czajnik i dwa inne artefakty podobnie rezonujące, choć nie mam ich w katalogu.
(Czajnikiem nazywano pewien rodzaj przedmiotów znajdowanych w stosunkowo dużej liczbie w „gorących" obszarach Raju; z wyglądu faktycznie nieco przypominały miniaturowe imbryki. Ich przeznaczenia ani zasady funkcjonowania dotąd nie odgadnięto. Kilkanaście sztuk Czajników znajdowało się w wolnym obrocie na Ziemi, ponieważ należały one do pierwszych znalezisk, tych poczynionych jeszcze przed wybuchem zabramnej wojny).
– Cholera. Cholera, cholera. – Claymore, zirytowany, Pokręcił głową. – Nie macie tu popielniczek? – zmienił temat.
– Tu obowiązuje zakaz palenia – wycedził Khann.
– To czemu mi pan nie zabronił?
Wrota do hali przerzutowej zaczęły się wolno rozsuwać. Muchobójca ruszył naprzód; szedł między szynami.
Wielkie ekrany dawały złudzenie bliskości, ale tak naprawdę halę Bramy dzieliło od sali nadzoru blisko dwadzieścia kilometrów; na dodatek ta pierwsza znajdowała się prawie pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. A na powierzchni: pustynia. Do kompanii Q amp;A należało całe tysiąc kilometrów kwadratowych piachu i skały. Otaczały je metalowe ogrodzenia pod wysokim napięciem, patrolowały kompanijne wojska, strzegły sieci przemyślnie poukrywanych czujników. Państwo w państwie. Kupili to pustkowie od rządu Australii za ciężkie miliony; mogli się za to teraz pochwalić względną suwerennością.
Muchobójca wszedł do hali. Rozmiarami nie odbiegała wiele od przedsionka, a i pustka w niej panowała podobna, bo zakłócana jedynie przez ekran hamujący (w głębi, po lewej), wpuszczoną w podłogę wyrzutnię (opodal, po prawej) i umieszczoną już na szynach platformę towarową, z jednym zamontowanym w środku fotelem (tył platformy obejmowały ściśle czarne szczęki wyrzutni). Brama jako taka nie posiadała żadnych stałych materialnych elementów; w rzeczy samej w powszechnym użyciu nazwa ta funkcjonowała w parze z całkowicie nieodpowiednim desygnatem, bo fizycy definiowali jako Bramę sam „obszar jednoczesności", a on trwał przecież ledwo ułamki sekund – potem znikał. Jednak ludzie tłumaczyli to sobie inaczej: Brama to cała ta maszyneria, która czyni możliwym niemożliwe. W każdym razie jedyną widoczną teraz dla Muchobójcy częścią urządzenia były dwie szerokie na dziesięć metrów płyty, wykonane z jakiegoś ciemnego metalu, które zakrywały środkowe części bocznych ścian, sięgając od podłogi do sufitu. Obszar przejścia – Brama -otwierał się właśnie pomiędzy nimi.