Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Muchobójca umocował swój bagaż pomiędzy kontenerami wypełniającymi platformę, wskoczył nań i wcisnął się w fotel. Zapiawszy pasy (było ich blisko tuzin) zamarł w bezruchu.

– Popatrz pan – Claymore dźgnął cygarem w kierunku ekranu. – Toż to przecież jest nienormalne. Ten facet od początku mnie irytuje. Nie znam nikogo, kto by się przed przejściem przez Bramę nie denerwował, nie wiercił, nie zerkał na zegarek i tak dalej. A ten się nawet nie poci!

– Mówiłem, że to świr – mruknął Khann. – Po cóż go pan ściągnął? Rada zje pana żywcem. On nie dość, że nie jest pracownikiem kompanii, to na dodatek nie podpisał nawet standardowego kontraktu z klauzulą poufności.

– Myślisz, że mam jakikolwiek wybór? – odwarknął Claymore. – A w ogóle to nie jest twoja sprawa! Ty jesteś od Bramy; a co za nią – to już cię nie powinno obchodzić!

Khann wzruszył ramionami.

Pochylił się nad mikrofonem.

– Trzydzieści.

Włączyło się automatyczne odliczanie.

Claymore zamilkł, skupiony na ogryzaniu końcówki cygara, zapatrzony w ekrany. Na „zero" powietrze pomiędzy czarnymi płytami ściemniało i zafalowało. Wyrzutnia cisnęła weń platformę. Jednocześnie kilkanaście metrów dalej wyłoniła się bliźniacza platforma, pędząca po prostej równoległej do toru, po jakim pomknął w nicość pojazd z Muchobójca – i uderzyła w ekran amortyzujący, który cofnął się pod tym ciosem dobre dziesięć metrów. Zanim się zatrzymał, przestrzeń pomiędzy płytami wróciła do swego naturalnego stanu – Brama się zamknęła.

– No – westchnął Claymore. – Poszło. Teraz niech się van der Kroege martwi.

Van der Kroege martwił się już od dwóch dni, czyli od momentu otrzymania w poprzedniej przesyłce z Ziemi zapowiedzi przybycia Muchobójcy.

W sprawie nurtującego cię problemu: kolejne przejście Przyspieszone na 237-143000, przejdzie do was wynajęta Przez kompanię osoba kompetentna w podobnych kwestiach [dane -› TU]. Udziel wszelkiej możliwej pomocy. Oczekuję rychłego rozwiązania.

Z podklejki z danymi dowiedział się, że osobą tą jest niejaki E. Mrozowicz. Nic mu to nie mówiło. Dopiero parę godzin później, już kładąc się spać, przypomniał sobie o sprawie i nakazał przefiltrowanie według dołączonego do wiadomości klucza całości zbioru informacji posiadanych przez komputer stacji. Komputer wyłowił kilkaset artykułów prasowych, fragmenty jakiejś internetowej konferencji i półgodzinny film telewizyjny pod tytułem Muchobójca. Na Ziemi zapewne wyłapałby z otwartej sieci o wiele więcej, jednak bank danych morrisonowej stacji miał ograniczoną pojemność i nie mógł sobie pozwolić na magazynowanie informacji zindeksowanych poniżej pewnego progu ważności – i tak większość miejsca w nim zajmowały „czopy serwisowe", nakładające się na siebie, automatycznie się aktualizujące i wykasowywujące, a przesyłane przez kompanię przy okazji cotygodniowych „uchyleń" Bramy. Na takie „czopy" składały się obszerne zestawy informacji o ostatnich wydarzeniach politycznych, ekonomicznych, kulturalnych, pełne zapisy notowań wszystkich giełd świata, kilkadziesiąt tysięcy godzin programów telewizyjnych, kilkanaście świeżo wprowadzonych do kin filmów, dziesiątki premierowych płyt, setki programów komputerowych, tysiące nowo wydanych książek i tak dalej, i tak dalej. Łączność ciągła nie była możliwa, a częstsze otwieranie Bram wykluczała ich energożerność – tu, na Morrisonie, wszyscy żyli w cyklu tygodniowym. Chyba że z jakichś ważnych przyczyn kompania decydowała się przyspieszyć przejście – na przykład z powodu przybycia pana E. Mrozowicza, Muchobójcy.

Podczas gdy van der Kroege ze słuchawkami w uszach gapił się na ekran, jego żona oddawała się ćwiczeniom relaksacyjnym. Wpadające do sypialni przez rozsunięte drzwi na taras rubinowe światło Hendriksa nadawało jej opalonej skórze barwę zmieszanej z krwią gliny. Siedziała na dywanie w pozycji lotosu, wyprostowana, z opuszczonymi powiekami, i ćwiczyła głębokie wdechy.

– A jeśli to Pedroso? – spytała naraz.

– Mhm?

– Zastanawiam się, czy to nie mógł być Pedroso.

Peter zatrzymał film i przekręcił się razem z krzesłem w jej stronę. W pokoju nie paliło się żadne światło i oczy mężczyzny, nagle odwrócone od jasnego monitora, niewiele dostrzegły: cienie i półcienie, miękki półmrok hendriksowej pełni, w nim zarys nagiego ciała Rosanne.

– Co: Pedroso?

– Malik. Thorn. I w ogóle. No przecież szpieg.

– Było śledztwo – przypomniał Peter. – Enąuist. I ci gogusie Claymore'a. Daj spokój, coś by znaleźli.

Przeszła od jogi do ćwiczeń rozluźniających mięśnie; od energicznych krążeń barkami zaczęły jej podskakiwać piersi, i tak wysoko podniesione słabą grawitacją Morrisona. Van der Kroege'a nieodmiennie to śmieszyło. Z kolei ona znała go na tyle dobrze, by nie musieć patrzeć, aby znać wyraz jego twarzy.

– Nie wierzę w duchy – warknęła rozeźlona.

– Najwyraźniej jesteś w mniejszości – rzekł Peter, z powrotem zwracając się do ekranu komputera, na którym widniała ponura twarz Muchobójcy, pochwycona w stop-klatce z przymrużonymi oczyma i wpółotwartymi ustami. – Claymore przysyła nam jakiegoś szamana. Ten Mrozowicz, co ci mówiłem, że przez niego przesunęli kolejne otwarcie, no więc on jest jakiś domorosły egzorcysta, ksywa: Muchobójca. Claymore go wynajął.

– Że co? Muchobójca?

– Aha. Popatrz tylko. Rąbnięty miliarder, jeździ i skupuje różne dziwactwa spoza Bram. Właśnie oglądam reportaż; nieźle się po gościu przejechali, nie ma co.

Zaniechała ćwiczeń. Odwróciła się do męża, spojrzała na ekran.

– Claymore'owi do reszty popieprzyło się we łbie -mruknęła.

– Niezły przyjemniaczek, prawda?

Wstała, podeszła do Petera i spojrzała ponad głową męża w zamrożone w zimnym świetle monitora oblicze Muchobójcy. Patrzyła tak i patrzyła, aż wstrząsnął nią dreszcz. Założyła ręce na piersi, skuliła się; przysiadłszy pod ścianą, podciągnęła nogi pod brodę, jakby w obronie przed nagłym przypływem zimnego powietrza, choć przecięż na Morrisonie panował zawsze jednakowy duszny upał, niezależnie od pory księżycowego dnia – gdyby spojrzała teraz na termometr, z pewnością odczytałaby nie mniej niż trzydzieści pięć stopni Celsjusza.

– Nie podoba mi się to – powiedziała cicho i niewyraźnie, patrząc na odległe wzgórza, skąpane w strugach światła jak młode czerwone wino. – Mam złe przeczucia. Trzymaj się lepiej od niego z daleka. Z pyska jest dostatecznie wredny.

Ponieważ nie było to zachowanie dla niej naturalne, zaniepokoił się także sam van der Kroege.

– Mhm… Wiesz, jak to jest. „Wszelka możliwa pomoc" i takie tam. Pokręci się, popyta i wróci.

Kiwała w zamyśleniu głową, uderzając podbródkiem o kolano, ciemne włosy przesłaniały jej twarz.

– Może powinniśmy się wycofać – mruknęła po długiej chwili ciszy, podczas której Peter wyłączył komputer, wstał, zdjął spodenki i ruszył w stronę prysznica. Słowa żony zatrzymały go jednak w progu łazienki.

– Co masz na myśli? – spytał zmarszczywszy brwi, chociaż bardzo dobrze wiedział, co ona ma na myśli.

– Dosyć – mruknęła, wciąż sennie zadumana; mimowolnie wydymała wargi i zginała palce u nóg. – Wystarczy. Ponad siedem lat takiego życia. Kusimy los. Jedenaście planet. Na litość boską, Peter, jedenaście planet! Tu już nie ma żadnej poezji. Czy ty tego nie widzisz? Zarabiamy pieniądze, po prostu zarabiamy pieniądze. Ale przecież i tak jesteśmy już bogaci. Więc po co?

– Tobie chodzi o przygodę. Parsknęła.

– Rzecz w tym, że mnie już nie chodzi o przygodę-Chodzi mi o coś wręcz przeciwnego.

– Ożeniłem się z tobą.

– To był substytut. Teraz to wiem. Nie szło mi przecież o papierek, on niczego nie zmienia; ale ja zaczynam się już czepiać symboli. Starzejemy się, Peter, starzejemy się-Czego innego się teraz boję, inne mam sny, inne marzenia.

– Dom. Dziecko.

– Nie mów o tym w taki sposób.

Zamarł z ramieniem przyciśniętym do chłodnej futryny. Nie wiedział, co rzec. Trudno powiedzieć, żeby go zaskoczyła – ale nie miał przygotowanej żadnej odpowiedzi adekwatnej do sytuacji i nastroju. Nie mógł wyśmiać, nie mógł zbagatelizować, nie mógł zignorować, nie mógł skłamać. Złapała go nagiego i bezbronnego, dosłownie i w przenośni. Stał więc i milczał, i rosła w nim gorzka rozpacz, ciężki smutek. Oto do czego doszliśmy, myślał. Kiedyś prowadziliśmy takie rozmowy, szepcząc sobie prawdę z ust do ust, w powolnych uściskach pomiłosnych; a dzisiaj – dzisiaj wszystko na zimno, pięć metrów ciemnej pustki pomiędzy nami, ona nawet nie może na mnie spojrzeć, ja zaś zastanawiam się nad kłamstwami. To jest śmierć. Mój Boże – co ja mam zrobić, co powiedzieć? Najstraszniejsze są grzechy zaniechania. Szepnął:

– Po Morrisonie wymówię Claymore'owi. Dopiero teraz zwróciła nań wzrok.

– Nie rób tego.

– Dlaczego? Przecież tego właśnie chcesz.

– Ale ty tego nie chcesz. Wyrwałabym ci serce.

– I tak mi wyrywasz. – Oderwał się od futryny, zrobił kilkanaście krótkich kroków, charakterystycznych dla słabej grawitacji księżyca, i przykucnął na wyciągnięcie ręki od Rosanne, pochylając i przekrzywiając głowę, by spojrzeć jej w oczy, skryte za kurtyną włosów; lecz nie udało mu się, patrzyła już na swoje stopy. Więc wyciągnął rękę. – Ja zawsze sądziłem, że to będzie nasz dom. I nasze dziecko.

– Ja też tak sądziłam.

– A zatem?

Delikatnie rozsunął jej włosy. Spojrzała na niego z wyrzutem.

– Zbliżasz się do punktu bez powrotu. Pokazałeś mi tego Muchobójcę i zrozumiałam. Ty się cieszysz na jego przybycie. Nie ma już dla nas bezbolesnego wyjścia. Jeśli zostanę, rozszarpiemy się nawzajem na strzępy.

– Nieprawda. Nieprawda. Ty nie możesz tego wiedzieć. Po prostu się usprawiedliwiasz, bo…

– Proszę cię.

– Tak – zmitygował się. – Przepraszam. Złagodniała, gdzieś z niej uleciała cała determinacja.

– Przecież to nie jest dla mnie łatwe. Ty to powinieneś mówić. Ty powinieneś decydować.

Kręcił głową. – Nie rozumiem, skąd możesz mieć tę pewność…

– Powiedz, że się myliłam co do Muchobójcy. Wzruszył ramionami.

49
{"b":"89148","o":1}