Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie wiem. Może i miałaś rację. Czego to dowodzi?

– Tego, że ty się nie zmieniłeś, a ja tak. W tobie wciąż żyje ten nastoletni miłośnik science fiction. Nie dostrzegasz rutyny. Nie dostrzegasz hipokryzji Claymore'a. Wciąż żyjesz we własnym ziszczonym marzeniu; od siedmiu lat. Od momentu, kiedy cię poznałam na Gilgameszu, czas dla ciebie stanął. A ja mam już inne marzenia. Myślałam, że małżeństwo zdoła cię wytrącić z tego snu -ale nie. Powoli zmienia się on dla mnie w koszmar.

– Czy ja naprawdę jestem takim idiotą? j Roześmiała się przez łzy; głośno i coraz głośniej. Złapała go za włosy, potargała, szarpnęła, przewróciła na dywan. Przetoczyli się, klnąc i chichocząc, pod drzwi tarasu. Zalał ich blask Hendriksa. Mimowolnie spojrzeli w górę, na wiszącą na ciemnogranatowym niebie niewyobrażalnie wielką kulę planety, koło królewskiej purpury, tak bliskie, tak odległe, tak piękne, tak przerażająco obce. Przycisnął usta do ciepłego policzka kobiety.

– Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, nie rozumiesz…?

Westchnęła; drżenie jej ciała odbiło się w jego ciele długim dreszczem.

– Tak.

Brama się zamknęła, platforma huknęła o ekran i wyłączył się alarm. Van der Kroege podszedł do rozpinającego pasy Muchobójcy.

– Witamy na Morrisonie. Peter van der Kroege, dyrektor wykonawczy.

Muchobójca tylko skinął głową. W końcu poradził sobie z zatrzaskami i zeskoczył na beton. Zdjął z platformy worek i neseser.

– Tylko tyle? – zdziwił się przelotnie van der Kroege; zaraz jednak złapał Muchobójcę za ramię i pociągnął w bok. – Lepiej się pospieszmy, bo nas Hassel rozjedzie. -Kobieta siedząca za kierownicą zbliżającego się wózka widłowego pogroziła mu pięścią.

Ruszyli ku szerokim wrotom hangaru. Van der Kroege z uwagą przyglądał się Muchobójcy, który bez zastanowienia, zgoła instynktownie, przyjął sposób stawiania stóp właściwy dla niskich grawitacji – zazwyczaj ludzie dochodzili do podobnej wprawy dopiero po tygodniu, dwóch.

Hangar odpowiadał swymi rozmiarami hali przejścia z Ziemi i posiadał identyczne wyposażenie, brakowało jedynie owych wielkich, czarnych płyt. Prócz Petera, Muchobójcy i kobiety na wózku, znajdował się tu jeszcze tylko rozebrany do kąpielówek brodaty Murzyn, grzebiący zapamiętale w mechanizmie wyrzutni; za nią, pod pomalowaną na biało ścianą, stały na bocznicy dwie puste platformy.

– Spoci się pan – zauważył van der Kroege. – Nie powiedzieli panu, jak się ubrać? Proszę zdjąć ten płaszcz i sweter, mamy środek księżycowego dnia, czterdzieści pięć stopni w cieniu. – Sam dyrektor był w sandałach, bawełnianych bermudach w lilie i rozpiętej hawajskiej koszuli o krótkich rękawach; na głowie miał słomiany kapelusz, na nosie okulary przeciwsłoneczne.

Wyszli z cienia hangaru, schodząc zarazem ze wzgórza, na jakim on stał; Muchobójca zmrużył oczy. Czerwone słońce, nienaturalnie duże, łypnęło na nich gniewnie z różowego nieba, upstrzonego gęsto czymś, co wyglądało jak fraktalowe kwiaty uplecione ze srebra, a co zapewne stanowiło tutejszy odpowiednik obłoków.

Van der Kroege podążył za spojrzeniem Muchobójcy i uśmiechnął się domyślnie.

– Ciekawe, prawda? To od takich roślinno-zwierzęcych Pasożytów, które, rozmnażając się, podróżują w parze wodnej podniesionej do chmur. Jeszcze efektowniejsze Jest o wschodzie równoległym.

– Planeta? – spytał Muchobójca i było to pierwsze wypowiedziane przezeń na Morrisonie słowo. Peterowi jego głos skojarzył się przelotnie z głosem pewnego dawno zmarłego aktora, przeważnie grywającego w horrorach monstra o martwych twarzach; ale tak kojarzyła mu się większość tembrów nowo przybyłych, bo wysokie ciśnienie morrisonowego powietrza mutowało je przedziwnie, a podświadome interpolacje owego procesu wiodły na manowce.

– Teraz jest pod nami – van der Kroege machnął ręką, wskazując nadir. – Dostał pan materiały? Chyba nie; wszystko tajne, co? No więc my znajdujemy się na Morrisonie, to jest księżyc Hendriksa, gazowego olbrzyma, krążącego wokół Joplin, która właśnie tak nas spieka. Przedwczesne stadium czerwonego olbrzyma, rzecz jasna; niektórzy podejrzewają kosmiczną inżynierię. Na Morrisonie istnieje kilka różnych pór w cyklu dobowym; występują, jak dla ludzkiego organizmu, nazbyt nieregularnie: okres obiegu Morrisona wokół Hendriksa wynosi niecałe cztery ziemskie dni, czas obrotu dookoła osi krótszy o ponad połowę, orbita równikowa, zamknięta, ciasna, ale jądro i w ogóle gęstość Morrisona nie odpowiadają standardom, na Rybie bije jeszcze parę wulkanów; grawitacja mimo wszystko za wysoka, więc może jest coś na rzeczy z tą teorią o pochodzeniu Morrisona ze starej ekosfery Joplin. Mamy przesłanki zarówno do wnioskowania o przechwyceniu tego księżyca przez Hendriksa, jak i do czegoś wręcz przeciwnego. Aha, co się tyczy tych pór. Jest więc pełna noc, gdy odwróceni jesteśmy zarówno od planety, jak i słońca; jest dzień; i dzień zewnętrzny, w pozycji odwrotnej do pełnej nocy, bo mamy wówczas nad sobą i planetę, i słońce; jest pełnia Hendriksa, kiedy odbija on światło Joplin; i noc podwójna, z ciemnym Hendriksem. Ponadto trzeba doliczyć przejścia pozostałych księżyców, a jest tego od groma i trochę. Pierścienia planety w zasadzie nie widać, za ostry kąt. Co jeszcze? Aha, dwutlenek węgla. Atmosferę ma Morrison jak kołdrę; od skoków dobowych temperatur powinny tu szaleć straszne huragany, ale nic z tego, mamy jakiś pieprzony geohomeostat, przekona się pan,

w nocy upały prawie takie same. Widzi pan moją opaleniznę? A przecież ultrafiolet ścina tu lepiej od tuzina ziemskich warstw ozonowych. Patrz pan, dziewczyny się smażą; to te nowe, przybyłe przed trzema tygodniami. Jeszcze im się odechce w ogóle z cienia wychodzić.

Dwie nagie blondynki leżały na trawniku przy mijanym właśnie bungalowie, jedna na plecach, druga na brzuchu. Van der Kroege, przechodząc wzdłuż białego, drewnianego płotu, wysokiego na niecały metr, pokazał im wymownym gestem zegarek i postukał weń paznokciem. Oklęły go leniwie, sennymi głosami radząc, żeby się odczepił i dał im spokój i w ogóle odpełzł z życiorysu.

– Widzisz pan – skwitował to Peter – jaka u mnie super dyscyplina. Hę, hę, hę, dyrektor wykonawczy. Powinienem chodzić z batem i widłami. Pan to by się nadał, pan to masz wygląd, że Boże broń.

– Claymore by pana nie trzymał, gdyby nie bił pan wynikami wszystkich innych kandydatów.

– A to ja wiem, to ja bardzo dobrze wiem, ale co wpierw muszę sobie żył nawypruwać, to moje. – Nieprzerwanie jednak uśmiechał się i nie sposób było brać tych wszystkich jego narzekań całkiem serio; tak samo jak z innych, podśmiewał się i żartował z samego siebie.

Skręcili w podjazd przed szeregiem pięciu parterowych domków w kolorze kości słoniowej, wzniesionych z drewna, plastiku i szkła w japońskiej manierze, że aż zdawały się istotnie posiadać ściany z papieru. Weszli do drugiego z kolei. Peter podał Muchobójcy klucz i krzyknął na klimatyzację. Okna się zaciemniły, powiało chłodem. Muchobójca złożył bagaż przy łóżku. Wciąż był w tym swoim czarnym płaszczu i swetrze.

– Mam nadzieję, że się panu spodoba – rzekł van der Kroege, siadając na wyciągniętym z szafy składanym krześle; ruchem głowy wskazał głębokie fotele rozstawione pod ścianami salonu i wyjaśnił: – Nienawidzę się w nie zapadać, rwie mnie potem od tego kręgosłup; co z tego, że wygodne, skoro niewygodne.

Na te słowa Muchobójca uśmiechnął się lekko. Podszedł do barku, zagrzechotał szkłem.

– Luksusy – mruknął.

– A co! – Van der Kroege zdjął kapelusz i rzucił na stojący opodal stolik; okulary przesunął na czoło. – Zajrzy pan do lodóweczki, na pewno jest jakieś piwo.

– Luksusy – powtórzył Muchobójca. Rzucił Peterowi butelkę. Ten rozglądnął się bez przekonania za otwieraczem i w końcu trzasnął kapslem o poręcz krzesła.

– Pan się dziwisz – sapnął po kilku łykach. – Każdy się z początku dziwi. Chcieliby jakiejś bazy, obozu wojskowego, podziemnego kompleksu; robotów, czołgów, betonowych kopuł, pól siłowych, Bóg wie czego. Naczytali się książek, naoglądali filmów. A to się po prostu nie kalkuluje. Trzeba pamiętać, że tu przede wszystkim idzie o interes; ekonomia, drogi panie, ekonomia. Po cóż wznosić te imponujące fortyfikacje, po co wgryzać się w glebę? Potrzeba by czasu, materiału, ludzi, energii. Marnotrawstwo. Po pierwsze: my zawsze zajmujemy się planetami ziemiopodobnymi, więc odpada konieczność budowy zamkniętych systemów habitatów. Po drugie: inteligentnych mieszkańców, niestety, nie udało się dotąd spotkać, przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo – toteż nie ma również przed kim się bronić. Pozostaje kwestia ewentualnej agresywności miejscowej flory czy fauny. Na Morrisonie nie ma z tym jednak problemów. Więc standardowo: przerzuca się przez Bramę brygadę budowlańców i oni wznoszą w jakiejś malowniczej dolince taką uniwersytecką wioskę. Nawet potem jej nie demontujemy, bo nie opłaca się ściągać z powrotem materiałów. A że otwarcie Bramy kosztuje za każdym razem tyle samo, niezależnie od tego, ile wynosi masa przerzucanego towaru – no a łączność z Ziemią jakoś utrzymywać trzeba, chociażby w cyklach tygodniowych – więc jako dodatek do żywności ściągamy tu bezpłatnie, co chcemy, taka platforma udźwignie pół wieżowca, z naszej strony nawet więcej.

– Wirusy, bakterie? – podsunął Muchobójca, sącząc z butelki perriera.

– Jakie wirusy? Jakie bakterie? Co pan, w konwergencję wierzysz? Cholera, to jest moja jedenasta placówka; DNA żadna świętość, co planeta, to inny replikator – białko a białko to jest różnica. Przecież te trawniki, te akacje – to wszystko z Ziemi, sztuczna odmiana, pogrzebali im w genach, przystosowali do nieco innej atmosfery i grawitacji i położyli twardą blokadę immunologiczną. Przejdzie się pan na wzgórza, zobaczy, co tu naprawdę rośnie. Mamy tu takie rośliny, co potrafią prowadzić filozoficzne dysputy.

– Hę?

– W ogóle jest spore zamieszanie z podziałem morrisonowej flory i fauny, wydaje się istnieć na tym księżycu trzecie królestwo, dominium stworzeń na Ziemi reprezentowanych chyba tylko przez euglenę zieloną. Takie ni to, ni owo. Zasadniczo bowiem mamy tu zwierzęcych roślinożerców, lecz brak zwierzęcych mięsożerców. Drapieżne są niektóre rośliny tudzież euglenoidy. Takoż drzewo wiadomości. Właściwie to żadne drzewo, nawet wygląda zaledwie jak przerośnięty krzak. Ma się rozumieć, zero inteligencji. Ale jak ewolucja się postara, to ciężko odróżnić. Z początku były zabawne pomyłki; i nawet trudno się dziwić, bo kiedy zielsko zaczyna do ciebie gadać po angielsku, to różne rzeczy przychodzą do głowy. Ale to po prostu taki sposób polowania. Trochę ma w genach, a trochę zapamiętuje: sekwencje dźwięków wydawane przez potencjalne ofiary. Rozumie pan, drzewo jest mięsożerne. Taka gadatliwa rosiczka. Przypuszczam, że w przypadku zwierząt wydaje ich sygnały godowe. Jeśli chodzi o ludzi – nie ma żadnych doświadczeń i odtwarza, co tylko zarejestrowało. Sprawia to wrażenie bezrozumnie zmiksowanego monologu. Mhm, nie jest to jednak opinia powszechna; moja żona, ksenobiolog zresztą, uważa, że organ drzew wiadomości odpowiedzialny za gromadzenie i selekcję danych dźwiękowych zdradza pewne analogie do mózgu i kryje w sobie znaczny potencjał… Pojmuje pan: za miliard lat… Tak jest zawsze, jaka by to nie była planeta – zawsze pojawiamy się o ten miliard lat za wcześnie, jakbyśmy byli jakimiś galaktycznymi wcześniakami, cholera, tam w Raju to wobec tego jest chyba śmietnik ginekologa, pozostałości po kosmicznej aborcji; niech to szlag, wychodzi, że…

50
{"b":"89148","o":1}