– A drugie wyjście?
– Obłęd.
– Czyli wyjścia nie ma.
– I tak zawsze ci się tylko wydawało, iż dokonujesz wyboru. Teraz masz świadomość własnej małości.
– Och, ten twój determinizm…! Milczenie.
– Toż to czysty horror. Nawet w tej chwili może nas tu trafić piorun, jeśli taka będzie Jego wola. – Celiński pokręcił głową.
– A może.
– A w innych światach…
– W innych światach też może, tylko tam zostanie to uznane za przypadek.
– Ale nie przeze mnie. Ja będę już wiedział… Będę pewien: nie istnieje przypadek!
– Hej, uspokój się, Janusz! Nic na to nie poradzisz. Popatrz: lezie mrówka. Patyk z tej, patyk z tamtej: igram z nią. Co ona może na to poradzić? Nic! W końcu się znudzę. Natomiast ma ten owad nad nami jedną przewagę: nie wie, po co ten but wznosi się do góry, nie wie, że mogę go – o! – rozgnieść. Gdyby to wiedział, gdyby mógł to wiedzieć…
– Ja nie chcę oszaleć! Ty bydlaku!
Lopez nigdy już nie dociekł, do kogo adresowana była owa inwektywa.
A nazajutrz wróciły dzieci gospodarzy; razem z nimi przybył cały tabun znajomych Ohlenów. Nazajutrz Ho zamordował Esslen.
Lopez Praduiga obudził się już przerażony. Zasnął w strachu, lęk był ostatnim uczuciem zapamiętanym z wczorajszego wieczoru, a ponieważ nigdy nie pamiętał słów – nie było przerwy między jednym przerażeniem a drugim. Bał się świata. Świat jest nieobliczalny. Bał się Boga – to On rządził tym światem – Bóg zaś z definicji jest dla człowieka nieobliczalny.
Jak zwykle od kilku dni, musiał się przemóc, by unieść powieki: czego nie widzisz, tego nie ma. Przypomniały mu się ciche noce z dzieciństwa, przedyszane w czerwonej ciemności zamkniętych oczu, przed którymi kłębiły się upiory i demony, niezdolne do zranienia go, póki sam ich nie urealni swym spojrzeniem. Majaczyła mu w umyśle indiańsko kamienna twarz Boga. Jego oczy patrzące nań zewsząd. Uniósł powieki. Nikogo.
Lopez wybrał sobie na kwaterę pokój narożny, mały, słoneczny, ubogo wyposażony. W pracy był ascetą, w życiu prywatnym sybarytą. Traktował niewygody związane ze swą profesją jako swego rodzaju pokutę, dawało mu to specyficzne poczucie wewnętrznej równowagi.
Wstał, podumał, wyjrzał przez okno (świat nadal istniał) i, ubierając się powoli, zaczął w myśli pierwiastkować kolejne liczby całkowite, które to zajęcie miało odegnać odeń lęk. Pierwiastkował dalej, usiadłszy na twardym drewnianym krześle. Zapatrzył się ślepo w przeciwległą ścianę. Wschodziło słońce: cień nieruchomego Lopeza przepełzał z drzwi na podłogę.
Prócz strachu, egzorcyzmował matematyką szaleństwo: buzował mu gdzieś w gardle krzyk, cisnęły się na usta jękliwe słowa. Mało mu brakowało do prowadzenia rozmów z łóżkiem: On słucha.
– Kurwa mać! Lopez! – zawył mu w głowie major.
– Osiem koma zero sześć… Tak, o co chodzi?
– U siebie jesteś?
– Tak.
– Do kuchni! Już! Tam na górze nie mogę cię ochronić! Wybiegając na korytarz, Praduiga krzyknął przez gadałkę:
– Co się, do cholery, stało?! – Spodziewał się wszystkiego.
– Zobaczysz.
Lopez biegł szerokim korytarzem, wyłożonym grubym dywanem. Przecinał on dom Ohlena wzdłuż linii wschód- zachód; piętro wyżej korytarz taki zorientowany był południkowo. Na parterze nie było żadnego. Dworek sam w sobie stanowił architektoniczną zagadkę.
Koniec korytarza. Dalej – schody o poręczy pięknie rzeźbionej w kwiaty, hol jasno oświetlony, sala boczna, uchylone drzwi, kuchnia, Crueth, Celiński, stop i precz od wejścia, oto – trup.
Esslen leżała nieruchomo pod ścianą. Miała kilkumilimetrową dziurę w głowie.
– Nie żyje – zauważył niezbyt inteligentnie Praduiga.
– Ano.
– Jak to się…
– Nie teraz – przerwał mu Crueth. – Spieprzamy stąd. Poinformowałem już Dunlonga, Janusz potwierdził bezpośrednie zagrożenie, teraz ty… Dunlong musi nas zabrać stąd w ciągu kwadransa, inaczej złamie połowę paragrafów waszych kontraktów.
– Moment, moment. – Praduiga mimowolnie oddalił się od ciała Esslen, przesuwając się w kierunku zamkniętych drzwi prowadzących na tyły domu. – Niczego nie potwierdzę, jeśli się nie dowiem, co tu się stało.
– Ty idioto! – wrzasnął Celiński. – Jeszcze ci mało?! Jedyna okazja, żeby się stąd wyrwać!
Lopez nerwowo oblizał wargi, jednocześnie zerkając przez okno, za którym zwidziała mu się czyjaś postać. Przez lewe ramię, przez prawe ramię: nikt cię nie obserwuje. Boże, zapomnij o mnie.
– Sierżant Ho ją zabił – rzekł major.
– Co?!
– Calver pilnuje go na zewnątrz.
Praduiga szybko doszedł do siebie.
– Ale dlaczego?
Zadał o jedno pytanie za dużo, zawiodło go jego wspaniałe wyczucie ksenopsychologa. Celiński, całą tą sytuacją wyraźnie zdenerwowany, przeszeptujący sobie pod nosem klątwy, prośby i żale, strzelający naokoło krótkimi spojrzeniami, oczekujący potwierdzenia przez Lopeza stanu najwyższego zagrożenia niczym wyroku na Sądzie Ostatecznym – wreszcie wybuchł. Z wściekłym, szarpiącym mu wnętrzności szlochem, słyszalnym jako ciche, świszczące rzężenie, rzucił się na Praduigę.
Crueth machnął ręką i Zwrotnicowy zwalił się bez czucia na drewnianą podłogę.
– Pięknie – skomentował Lopez.
– Radziłbym ci wysłać to potwierdzenie.
– Myślisz, że się zemszczą? Wątpię. Nie ma więc bezpośredniego zagrożenia.
– Jak dla kogo.
– Grozisz mi?
– Tak.
Lopez wysłał potwierdzenie, zastanawiając się tępo, dla jakichż to powodów nagle był przeciwny powrotowi, chociaż od kilku dni o niczym innym nie marzył.
Gdy tylnymi drzwiami wyszli z domu na ciągnącą się odeń aż do końca doliny łąkę, gdzie mieli na nich czekać Calver i pilnowany przezeń Ho, okazało się, że Calver zdezerterował.
– Odszedł – szepnął im Ho.
– Nie wierz mu – wymamrotał wściekle Celiński, rozmasowywując potężny siniak na karku. – Równie dobrze mógł go sam utłuc, ukryć, a teraz kręci.
Crueth uciszył go uniesieniem ręki. Przez długą chwilę prowadził z niewidocznym interlokutorem bezgłośną rozmowę na zamkniętym kanale gadałki. Wreszcie skinął głową.
– Rzeczywiście, zdezerterował. Calver… W życiu bym nie pomyślał.
– To ten świat – mruknął Lopez. – To ten przeklęty świat.
Zwrotnicowy usiadł na ziemi, pięć metrów od nich, tyłem do lasu; miał na oku Ho i dom Ohlena.
– No i co zrobimy z tym fantem? Jeszcze jeden Zwiadowca rozpłynął się we mgle, a? Major spojrzał nań ponuro.
– Ten problem został już rozwiązany. Proponuję zająć się teraz czym innym. Przerzut nastąpi za dziesięć minut, z drugiej strony dworku; sami zresztą słyszycie przekaz. Ho, będziesz szedł przede mną.
Szerokim łukiem obeszli dom. Sierżant, idący kilka metrów w przodzie, kroczył niczym skazaniec w drodze na szafot, ciężko i niezgrabnie: zdawał się być czymś odurzony. Obserwowali jego plecy.
Obszarem wyznaczonym do „strzału" była altanka. Choć kula wymiany nie obejmie jej w całości – kawałki dachu zostaną obcięte i porzucone w tym świecie – zdecydowano się na nią, stanowiła bowiem doskonały punkt orientacyjny.
W zasięgu wzroku nie było nikogo. Ohlen najprawdopodobniej pracował – w sadzie, w ogrodzie, na polu czy w przetwórni; ci ludzie mieli obsesję pracy, z przedziwnym – radosnym niemal – spokojem do niej podchodzili. Powołanie. Co dziwniejsze, jej owoce nie wydawały im się już tak ważne; Ohlen twierdził, iż wiele z tego, co wyhodował, wykonał – przeznaczone było na dary. Jakie dary? Wymiana? Handel? Nie, nie – dary. Pracowali dzień w dzień, cóż bowiem świętować mieli w niedziele? Zresztą i tak nie wiedzieliby jak, nie znali wszak żadnych rytuałów.
– Ho… Ho! Dlaczego to zrobiłeś?
Sierżant spojrzał na Praduigę niczym na ducha.
– Dlaczego ją zabiłeś? – pytał Lopez.
– Możesz za to wylądować w Piekle – włączył się Crueth; Praduiga wzrokiem poprosił go o milczenie. Major wzruszył ramionami i odwrócił się od nich. Obserwował dwór. Nie chciał słyszeć odpowiedzi sierżanta, wolałby, żeby morderca – a Ho był mordercą, czyli zabójcą i przestępcą, ponieważ zabił bez rozkazu – zachował wyniosłe milczenie, sklął pytającego czy, ostatecznie, w łeb sobie strzelił. Żołnierz – a nie skruszony zbrodniarz. Jeszcze jeden powód miał Crueth, by bać się tej rozmowy: wszystkosłyszące ucho Boga. Nie kusić, nie kusić.
Sam się postaram, żebyś tam trafił, wyszeptał major w myślach.
Piekłem nazywano Ziemię ze wszechświata, w którym obszary zagęszczenia pyłu kosmicznego inaczej się rozłożyły w Mlecznej Drodze; w efekcie Układ Słoneczny przechodził przez nie w innych niż „normalne" okresach i kiedy indziej występowały na tamtej Ziemi zlodowacenia. Obecnie panowała na jej równiku średnia temperatura 3°C (co samo w sobie mówiło wiele o stopniu zagęszczenia tego pyłu). Piekło było piekielnie zimne. Odkryli je Stalińczycy jako pierwszą obcą rzeczywistość. Nie stanowiła ona czyjegoś wyłącznego dominium: każda Ziemia budowała tam, na terenach przyznanych jej przez UEO, gigantyczne kompleksy więzienne. Nie było z nich ucieczki. Przede wszystkim nikt nie chciał uciekać z ciepłych, przytulnych cel na morderczy mróz. Poza tym nie było po co uciekać: na owej Ziemi nie wzniesiono niczego, prócz więzień, a Katapulty sterowane były jednostronnie i każdy przerzut konsultowano wpierw z macierzystym światem: zero szans. Ostatnio rozważano co prawda projekt przystosowania do życia piekielnej Wenus, z racji panującej tam teraz zupełnie przyzwoitej temperatury, lecz rzecz utknęła na etapie sporów proceduralnych: kto mianowicie miałby prawo decydować o klimacie owej planety? Piekło pozostawało światem więziennym.
– W kuchni ją spotkałem – relacjonował tymczasem Ho wyblakłym głosem. – Ja… naprawdę nie wiem, jak do tego doszło. To znaczy… nie rozumiem. Byłem wściekły z jakiegoś powodu, coś mi nie wyszło… Nie wiem, nie pamiętam. Chyba na nią krzyknąłem. Wrzasnąłem! Zaczęła mnie przepraszać… Czemu ona mnie przepraszała, co? Dlaczego?! Ja nie… ja… Czemu mnie przepraszała?! Uderzyłem ją, lekko, naprawdę. Upadła. Niedobrze mi się zrobiło, wszak to grzech, grzech, grzech… Ale znowu… przeprasza i przeprasza, tak jej przykro, współczuje mi… Ta miłość w jej oczach… Ja nie mogłem, ja… ja… To wszystko jest takie…