Zadziwiająco szybko – wręcz podejrzanie – Praduiga i jego towarzysze zdołali zaakceptować rzeczywistość Bożego Królestwa, pogodzić się z nią; prawie nie walczyli, prawie się jej nie sprzeciwiali – dlaczego? dlaczego? A niemałe spustoszenia poczyniła owa świadomość w ich umysłach, świadomość istnienia Boga. To już nie przypuszczenie, nie bajka, nie śmiała spekulacja, nie gorliwa a kulawa wiara – to fakt. Fakt ten obraca w farsę wszelkie późniejsze ich działania, te poszukiwania w przeszłości konkretnych deformacji, te próby analizy osobowości tubylców, to tropienie Boga („No powiedz, Ohlen: gdzie znajduje się Jezus? Skąd włada Ziemią?" „Włada? Co macie na myśli? Przepraszani, przykro mi, naprawdę. Jak to: gdzie? Ja nie rozumiem".) i analizowanie Jego osobowości. Koszmar: pewność, iż w każdym podmuchu wiatru, każdym skrzypnięciu schodów, każdym potknięciu się -objawiana jest boża wola. Prosta droga do obłędu – już pierwszego dnia zrozumiał to Praduiga. Zrozumiał również, iż jedyną alternatywą jest zamknięcie oczu na rzeczywistość – a więc również szaleństwo. W istocie ten świat niewiele – prawie wcale – różnił się od świata Lopeza. Prawdziwa różnica istniała w ich głowach, w sposobie postrzegania go, bo przecież nie ukazywał im się Bóg w spektakularnych demonstracjach swej obecności i mocy. Świat zyskał zupełnie inne oblicze przez samą świadomość człowieka, iż ktoś nad nim stoi.
Szczególnie bliski szaleństwa był Ho – szintoista nawrócony niedawno na katolicyzm, z żarliwością właściwą wszystkim neofitom wyznający swą nową wiarę – także w świecie, gdzie nie ma ani jednego kościoła, ani jednego kapłana i ani jednego wiernego – oprócz niego samego; gdzie i znak krzyża nic nie znaczy.
– Ja nie mogę, panie majorze – mówił już trzeciego dnia. – Przecież rozmawiając z nimi – (miał na myśli Ohlenów) – rozmawiamy z Nim. On ich nam przeznaczył, to Jego usta, oczy, uszy. Obserwuje nas i w tej chwili.
Jest. Jest.
– Co cię napadło, Ho? Mordowałeś na rozkaz, gorsze rzeczy robiłeś.
– Cokolwiek uczynisz najmniejszemu z Mych bliźnich, Mnie uczynisz – zacytował w odpowiedzi, nieprecyzyjnie zresztą, Ho.
Zaniepokojony Crueth wydał Calverowi polecenie dyskretnego kontrolowania drugiego sierżanta. Wydając owo polecenie, sam się bał: Bóg słuchał.
Drugi, słabszy, lecz bardziej rzeczywisty strach Lopeza stanowił lęk przed obcością Ohlenów. Rozumowali w sposób pokrętni ejszy od Tilerczyków, których, co do jednego, miano za wariatów do kwadratu. Pokrętność myślenia tubylców wynikała z jego morderczej prostoty: to Stalińczycy, przyzwyczajeni do potrójnych kłamstw, czwartych den, niedomówień, pułapek słowno-logicznych, psychologicznych labiryntów, wewnętrznego zakłamania, kompleksów i uprzedzeń, prawd wyrażanych przez pół- i ćwierćprawdy, wyrachowania i irracjonalności, tych dwóch biegunów ludzkiej psychiki, innego człowieka nie potrafiący sobie wyobrazić – to oni nie mogli, nie chcieli wczuć się w myśli tuziemców. Oczywiście duży kłopot sprawiały czysto techniczne różnice kulturowe, lecz tego oczekiwali. Nie oczekiwali natomiast miłości i dobroci. Nie rozumieli ich.
Nie znano tu pieniędzy, nie znano wojen, morderstw, kradzieży, nienawiści, kłamstwa – od dwóch tysiącleci. Pamiętano te pojęcia, Ohlenowie potrafili je zdefiniować – lecz w podobnie mętny i niewiele mający wspólnego z prawdą sposób, w jaki Lopez zdefiniowałby wszechogarniającą miłość.
Nie znano tu wyrafinowanej techniki, najwyraźniej nie przekroczono w nauce poziomu dwudziestowiecznego Stalina – Bóg nie chciał, by go przekroczono. Elektryczność wykorzystywana była w niewielkim zakresie, Ohlen pozyskiwał ją z turbiny wodnej założonej na pobliskim strumieniu, lecz dziewięćdziesiąt pięć procent pracy wykonywał ręcznie: żadnych bardziej skomplikowanych maszyn. Rolnictwo na skalę rodzinną. Oczywisty dobrobyt obserwowany przez Stalińczyków zdawał się pozostawać z tym w jaskrawej sprzeczności. Pytali, lecz wszelkie rozmowy zahaczające o gospodarkę, handel – kończyły się obustronną idiomatyzacją wypowiedzi. Bardzo to było frustrujące.
Po pięciu dniach jałowych przesłuchań, lektury niezrozumiałych książek i prowadzenia bezsensownych pseudonaukowych rozmów wrócili do punktu wyjścia, bogatsi o nerwicę i zaczątki obłędu.
– To jest Ziemia nie do podbicia – powiedział Celiński szóstego wieczoru, spędzanego w sali kominkowej dworu Ohlena na leniwej dyskusji przy piwie.
– Dlaczegóż to?
– Pomijam już Jego obecność. Ale, rozumiesz, nie można podbić kogoś, kto w ogóle nie wie, co to podbój.
– A to niby czemu? – zdziwił się Crueth. – Głupoty gadasz.
– Czyżby? No to powiedz, jak sobie wyobrażasz tę operację, a?
Major wzruszył ramionami i splunął w ogień.
Rozmawiali, nie używając gadałek, nie sprawdzili również, czy nie założono w sali podsłuchu – nikt tego właściwie nie powiedział, lecz wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, iż idiotyzmem byłaby jakakolwiek próba ukrycia przed Bogiem swych myśli (co dopiero słów); nie wyposażono ich w detektor Ducha Świętego.
– A mnie najbardziej denerwuje ta ich miłość -zachrypiał Ho, przeciąwszy temat, zarazem nerwowo oglądając się za siebie, co stanowiło już odruch bezwarunkowy.
– E, dlaczego? Myślałem, że to dla ciebie raj.
– Nie dla każdego raj jest odpowiednim miejscem -odparł cicho Ho.
Lopez, całkowicie trzeźwy (podobnie jak innym, krążyły mu we krwi substancje zdolne zneutralizować dowolny obcy związek) podszedł do otwartego okna i wrzasnął w dolinę:
– Niech Cię szlag! Zamarli. Lopez zachichotał i wrócił na swoje miejsce. Nie była to pierwsza próba popełnienia przez nich samobójstwa.
– Oni wszyscy są podstawieni – powtórzył, po raz chyba dziesiąty, Celiński.
– Doskonale o tym wiemy – mruknął major.
– Więc mogą kłamać.
Crueth z politowaniem pokiwał głową.
– Jak to powiedział Lopez: sam fakt ich podstawienia uwiarygadnia każde ich słowo. Tylko Bóg…
– Albo bardziej subtelnie – kontynuował Janusz. – On eliminował wszystkich Zwiadowców, aż trafili mu się tacy, którzy odpowiadają jego zamierzeniom. Pokazuje nam, co chce pokazać, byśmy myśleli, co myślimy i…
– Crueth – przerwał Zwrotnicowemu Praduiga – powspinasz się?
– Nie.
Lopez skinął na Celińskiego. Wyszli z domu. Chłodne powietrze jesiennego wieczoru zatrzęsło nimi.
Na południu doliny, pół kilometra od dworku, wznosiło się strome wzgórze o pozbawionym roślinności, nagim szczycie. Wspinaczka na nie była męcząca, lecz jakże wspaniałe widoki się zeń roztaczały.
Celiński się zasapał – Lopezowi oddech nawet nie przyspieszył: podobnie jak i żołnierze z Korpusu, posiadał on wszczepkę z programem koordynacyjnym „Gladiator", który gwarantował wykorzystanie możliwości organizmu w dziewięćdziesięciu procentach, a także władzę nad wegetatywnym systemem nerwowym – dlatego też Praduiga poruszał się niczym baletmistrz.
Po dotarciu na szczyt usiedli na jednym z rozrzuconych na nim gładkich, szarobłękitnych kamieni. Nad doliną zachodziło słońce.
– Wypytywałem Esslen a propos teleportacji tego szczeniaka – odezwał się Celiński.
– No i?
– Oczywiście nie pojęła słowa. Musiałem jej rzecz dokładnie opisać; nie zdziwiła się. Pytałem, jak to zrobił. Praduiga uśmiechnął się pod nosem.
– Nie zrozumiała pytania – mruknął.
– Jasne. Zacząłem więc dociekać, czy ona albo jej mąż, czy któreś z nich potrafiłoby czegoś podobnego dokonać. Odparła, iż bez problemu. Poprosiłem, żeby zademonstrowała. Po co? Bo chcę to zobaczyć; pilnuję się teraz, żeby nie mówić, że komuś nie wierzę. Na to ona: „To nie powód". A co mogłoby być powodem? Na tym etapie się zacukała.
– Teleportacja, telepatia i co jeszcze?
– Zgroza – przytaknął Celiński. Milczenie.
– Czasami wydaje mi się, że to jeden wielki kawał. Rozumiesz, Janusz? Że w konia nas robią z tym Bogiem, a za naszymi plecami rechoczą dziko.
– To proste: samoobrona. Umysł broni się przed szaleństwem.
Milczenie.
– A czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę – natarł z desperacją Lopez – że Bóg, z definicji wszystkowiedzący i wszechmocny, każdą twą myśl, ruch, instynkt, słowo zaplanował na długo wcześniej, niż zaistniały, że są to Jego myśli, słowa? Że mówię to teraz, ponieważ tak to sobie wymyślił – i to – i to – i to? Że jesteśmy mniej niż pionkami? Edypami, co swoje uczynki – swoje przez ułudę wolnej woli – oceniają podług stopnia własnej niewiedzy. To Bóg jest ostatecznym punktem odniesienia, tylko On -a żaden z nas – wie, co za grzechy popełniliśmy, co uczyniliśmy dobrego. Jeśli dla takiego absolutu istnieje jeszcze dobro i zło. Skąd wiesz, czy przez to, że teraz mrugnąłeś, nie zabiłeś milionów ludzi? Co, Zwrotnicowy? Przelicz to sobie w tej twojej maszynce. Nie masz gwarancji. Jesteś niczym. Niczym, niczym, niczym… – szeptał Praduiga.
Milczenie.
– Chciałbym już wrócić, Lopez.
– Wrócić?
– Na Stalina.
– A co by to zmieniło?
– Żartujesz? Wszystko!
– To znaczy?
– On.
– Nie byłoby Go, co?
– Właśnie.
– Idiota jesteś. Myślałem, że pojąłeś: nie ma wszechświata bez Boga. W niektórych jest nieznany, w niektórych się w Niego wierzy, w niektórych istnieje jawnie -wszędzie jest.
– Nie strasz mnie.
– Umysł broni się przed szaleństwem, co? – zauważył sarkastycznie Praduiga. – Bo sama idea jest ci doskonale znana. Światy alternatywne, specjalistą jesteś w tej dziedzinie.
– Lopez…
– Nie przerywaj! Nie ma takiej deformacji, która mogłaby wyrugować z rzeczywistości istotę naprawdę wszechmocną. A skoro choć w jednym z wszechświatów istnieje ona z całą pewnością, to w jakim ukryciu by się nie znajdowała we wszechświatach pozostałych – również tam jest. Uzyskaliśmy tutaj ostateczny dowód na istnienie Boga, dowód na Jego istnienie wszędzie, zawsze, w każdym z odbić Stalina. Ponieważ nie ma innej możliwości.
Milczenie.
– To straszne, Lopez.
– Nie ma ratunku?
– Są tylko dwa wyjścia. Przystosować się, jak ci tutaj być doskonałym „chrześcijaninem", a przez wszechmocnego Boga, który nie chowa się za parawanem religii, ale jest – i działa – być doskonałym człowiekiem, supermanem miłości; choć po prawdzie nie wierzę w takie cuda: oni się tu urodzili i innego świata po prostu nie znają.