Stali się nerwowi, kłótliwi, prawie już nie potrafili ze sobą rozmawiać, nie skacząc sobie do gardeł. Wykształcił się w nich przedziwny odruch: bez przerwy oglądali się za siebie. Siedząc w pokoju, co chwila zerkali przez okno. Znajdując się na zewnątrz dworku, czuli się jeszcze bardziej niepewnie: On mógł na nich zerkać ze źdźbła trawy wykluwającego się z ziemi, z cumulusa płynącego po niebie. Świetnie zdawali sobie sprawę z paranoidalności
własnego zachowania i nawet śmialiby się z niego, gdyby tak dziko nie brzmiał ich chichot. Mania prześladowcza. Nie było takiego miejsca, w którym nie odnosiliby wrażenia, że są obserwowani przez wszystkowidzące oko.
Żadna z ich obaw nie była bezpodstawna, każdy lęk po stokroć słuszny.
Na dodatek Lopez i Celiński czuli się zdradzeni. Celiński był gwiazdą Piątego Departementu, Praduiga sławą bez mała międzyświatową, do ich ochrony i po kilkudziesięciu ludzi przydzielano. Tymczasem Dunlong poświęcił ich – po prostu poświęcił – dla informacji, jakie mogli zdobyć. Cruetha i jego żołnierzy to nie dziwiło. Lopez przypomniał sobie rozmowę w gabinecie Dunlonga: „To my mamy być następną porcją armatniego mięsa", powiedział major. A Dunlong: „Major Crueth jest samobójcą z zawodu". Nagle pojęli, że podobna klauzula wpisana była między wierszami i w ich kontrakty. Są rzeczy cenne i cenniejsze, a życie człowieka nie jest bynajmniej wartością niewymierną. Wręcz przeciwnie: bardzo wymierną. Dunlong po prostu zbyt często zmuszał się do dokonywania wyborów między złem a złem mniejszym. Mniejsze zło pozostaje nim zaledwie dopóty, dopóki się je za takie nie uzna, wówczas bowiem automatycznie staje się złem największym, bo akceptowanym. To choroba wszystkich bogów zrodzonych z kobiety i mężczyzny.
– Nie rozumiem, jak mogło to nam umknąć – dziwował się Celiński. Siedzieli – on, Praduiga i sierżant Ho -w jednym z widokowych pokoi dworku Ohlena i usiłowali zgubić swój lęk w pozornie logicznej rozmowie. Był ranek trzeciego dnia ich pobytu na Ziemi Chrystusa. – Zgodnie z teorią światów alternatywnych, są one odbiciem możliwości, które nie zaistniały w świecie naszym. Jeśli więc jadłeś dziś na śniadanie jajka, to możesz być pewien – niezależnie od tego, którą Ziemię uznajesz za oryginalną – że istnieje taki świat, w którym tych jajek nie jadłeś, i że to właśnie stanowi punkt rozszczepienia tych rzeczywistości. Każde, dosłownie każde zdarzenie kwantowe (a dokonana – lub nie – czynność zjedzenia rzeczonych jajek stanowi przecież jedynie wielkoskalową manifestację możliwego zajścia miliardów miliardów takich zdarzeń) jest dla jakichś dwóch uniwersów takim punktem, wykres funkcji falowej wszechświata jest płaski jak decha, każdy jego wariant o tożsamej stałej kosmologicznej równie prawdopodobny. Było więc oczywiste, że gdzieś tam, za którąś błoną bezwymiaru, kręci się wszechświat, w którym Jezus nie zginął, nie zmartwychwstał, nie został ukrzyżowany, lecz założył swe królestwo na Ziemi -ponieważ była taka możliwość. Jest to jedyny i całkowity powód istnienia tego wszechświata: ponieważ była taka możliwość! Tymczasem nie opracowano żadnych instrukcji na ową okoliczność, żadnych analiz, Drzew, nic – wydawać by się mogło, że taka właśnie deformacja, jako jedyna, zdarzyć się nie miała prawa. Doprawdy, nie wiem dlaczego.
– Może dlatego, że większość Piątki obsadzają ateiści – mruknął Praduiga.
– Toteż tym bardziej powinni to potraktować jako zwykły fakt historyczny i spisać dla niego Drzewo.
Drzewem nazywano w Biurach Zwrotnic obszerne prognozy historyczno-socjologiczne sporządzane na postawie jednego konkretnego zmienionego przeszłego zdarzenia. Na przykład brano takiego Attylę i zadawano sobie pytanie, co by było, gdyby ów Bicz Boży umarł jako dziecko? Od tego punktu w czasie rozchodziły się, niby konary potężnego drzewa, linie odkształceń rzeczywistości. A – paradoksalnie – im dalej od pnia, tym grubsze, gęstsze i mocniejsze były to gałęzie: tym bardziej wypaczona historia. Zdawałoby się, że podobne przedwczesne analizy nie mają sensu: o ileż bardziej prawdopodobne jest, że świat potknie się na przysłowiowym Johnie Smithcie, co któregoś ranka obudził się, gnębiony koszmarem, o te kilka sekund wcześniej. W porównaniu z takimi faktami liczba faktów uznawanych za historyczne jest przerażająco znikoma. Nie o to tu jednak chodziło; nie łudzono się, że odkryty zostanie świat odmieniony akurat przez jedną z bezpośrednich przyczyn jakiegoś ważnego dla historii wyboru. Drzewa to zabezpieczenie. Ziemia Demajskiego: przedwczesna śmierć bezimiennego Murzyna z buszu.
Nawet wariat nie sporządzałby dla czegoś takiego Drzewa. Lecz co stanowiło jeden z odległych efektów tej, historycznej już, śmierci? Atak Związku Radzieckiego na zaskoczonego Hitlera wiosną 1940 roku. A na tę ewentualność przygotowano kilka Drzew. Wystarczyło wybrać najlepsze z nich – najwierniej odzwierciedlające tamtejszą sytuację – i uwzględnić w nim inne efekty pierwotnego wypaczenia, choć – zgodnie z teorią chaosu – wcale nie takie małe. Zwiadowcy mieli na Demajskim łatwą robotę.
– Być może uznali religię i wszystko, co się z nią wiąże, za kłamstwo, mit, legendę… Legendom nie robi się Drzew.
– Dla mniej udokumentowanych zdarzeń się je robiło. Ja też nie wiedziałem, czy jest ono faktem, czy zmyśleniem, lecz mogło być faktem, należało więc tak je potraktować.
– Owszem. Pamiętaj jednak o specyfice religii: z zasady musi sprawiać wrażenie poniekąd kłamstwa, nie może być oparta na zbyt silnych fundamentach historycznych, na realiach. Popatrz, co tu się stało. – Praduiga, nie przerywając, zerknął szybko na korytarz. – Tu nie istnieje religia. Pytałem o to Ohlena i jego żonę. Oni wiedzą, co to słowo znaczy, lecz kojarzą je ze starożytnymi kultami. Natomiast dzisiaj nie znajdziesz religii nigdzie na tym świecie. W takim sensie, w jakim my ją pojmujemy, oni sobie nawet wyobrazić jej nie potrafią. Inny sposób myślenia. Ohlen dobrze to wyraził: oni nie wierzą w Boga. Nie ma takiej potrzeby. Bóg jest.
Odezwał się Ho:
– Calver właśnie dogrzebał się do czegoś w rodzaju encyklopedii. Mniej więcej w tym stylu: „Cóż to jest polityka? W czasach przed Objawieniem…" i tak dalej.
– Niech znajdzie coś na temat gospodarki.
– Stara się, stara.
– AAA nie zrobi na tym świecie fortuny.
Alien Arts Agency, stanowiąca agendę UEO, zajmowała się wprowadzaniem na rynek Zjednoczonych Ziem dzieł sztuki z nowo odkrytych światów; był to wspaniały interes. Po pierwsze: świat takowy dysponował tysiącami (dziesiątkami tysięcy – jeśli tylko wypaczenie nastąpiło dostatecznie wcześnie) nieznanych arcydzieł, w których można przebierać według gustu. Po drugie: nie trzeba (nie wolno!) było płacić honorariów niczego nieświadomym twórcom – bądź ich spadkobiercom – póki świat ich nie znajdzie się w UEO, co czasami wlokło się dziesięcioleciami, przez które Agencja obracała owymi pieniędzmi, jak chciała. (A przecież regułę stanowiło nieuświadamianie podbitym, iż zostali podbici; a wejść do UEO nie udało się żadnej Ziem, które utraciły niepodległość. Nikt więc nie może być pewny, czy za słowa, które właśnie pisze, nie zostanie uznany geniuszem – w jakiejś nieznanej rzeczywistości, dla której jest tak szaleńczo odmienny, że aż genialny). Po trzecie: Alien Arts Agency była monopolistą. Monopol ten stanowił fundament finansowej niezależności politycznych i militarnych struktur UEO: Ziemie członkowskie nie płaciły Organizacji żadnych składek, były jedynie zobowiązane do wpuszczania agentów AAA na podbite przez siebie Ziemie. Blisko stumiliardowy rynek konsumentów obcokulturowych produkcji bez trudu zapewniał zrównoważenie budżetu UEO. Najbardziej uniwersalne – najbardziej dochodowe – dziedziny sztuki stanowiły malarstwo, rzeźba i muzyka, potem dopiero literatura, na końcu zaś film czy teatr. Ostatnio Agencja przeżywała kłopoty, bynajmniej jednak nie finansowe. Otóż jeden z jej agentów został zdemaskowany przez Vonequajczyków podczas rejestracji występu pewnego wybitnego aktora, wskutek czego Vonequajczycy zorientowali się, iż ktoś grzebie w ich rzeczywistości. Musslijczycy złożyli w UEO ostry protest. Owym agentem był jeden z protegowanych Misińskiego, nieco bezmyślnie polecony wiceprezesowi AAA przez Cruetha; ostatecznie była to wszak robota niezbyt skomplikowana: wejść do księgarni, kupić jeden egzemplarz danej książki, podkraść kopię danego filmu, miniaturowym skanerem sczytać fakturę danej rzeźby…
– Całkowicie się z panem zgadzam – wymamrotał Ho. – Nosem już mi to wychodzi.
Sierżant Calver wertował księgozbiór Ohlena; Ho był z nim połączony, jemu też migały przed oczyma stronice wypełnione ważnymi i nieważnymi informacjami. Przesiewali je, selekcjonowali.
Żona Ohlena była drobną, energiczną, ciemnowłosą kobietą, matką dwójki dzieci przebywających teraz gdzieś poza doliną. Major Crueth prowadził z nią nie kończące się rozmowy – wybrał do tego mały, ciemny pokoik na parterze, zapewne z racji jego podobieństwa do pokojów przesłuchań. On również przesiewał informacje. Z trudem wydobył z żony gospodarza jej drugie „imię": Esslen. Esslen również kochała swych bliźnich z innego świata.
Wbrew początkowym nadziejom biblioteka nie przyniosła odpowiedzi na wszystkie pytania. W istocie tylko dodatkowo zaciemniła obraz. Bardzo szybko zrezygnowali z dokładnego studiowania kolejnych opasłych tomów. Sierżanci pracowali obecnie nad wyłowieniem z owych długich, mętnych i niezrozumiałych wywodów jakichś w miarę konkretnych szczegółów. Opornie im to szło. Nawet tutejsza „encyklopedia" nie zawierała – chociażby ogólnych – definicji słów i pojęć, a pokrętne, subiektywne opisy wrażeń związanych z tymi pojęciami. Wszystkie książki wypełnione były czymś podobnym. Calver wyraził to w sposób następujący: „Ci ludzie i wzór chemiczny wierszem by zapisali" – wiersze z założenia są niejednoznaczne. Lecz przecież posiadają autorów, nawet one (a może one przede wszystkim) związane są nierozerwalnie z osobą – osobowością – twórcy. Na tej Ziemi wszystkie dzieła były anonimowe, żaden utwór nie podpisany. Ohlen nie rozumiał w ogóle znaczenia czegoś takiego jak podpis. Crueth próbował mu to wytłumaczyć, zdawało się stanowić to jedną z podstawowych rzeczy, jakie wyjaśnić należy: znak indywidualności. Znamię. Piętno! Pokorny, zmartwiony i współczujący Ohlen stwierdził wreszcie: „Tak, tak, chyba rozumiem. Podpis, tak, podpis. Cała książka, tekst -to jest podpis. Tak? Dobrze?" Crueth w myślach obrzucał ten glob wodorówkami. Co za mętlik! Boże drogi, wzdychał w duchu, jestem w stanie zrozumieć inny sposób myślenia, nawet szaleństwo, ale jak mam się wczuć w myśli kogoś, kto wyrósł – kogo społeczeństwo wyrosło – w takiej absolutnej, straszliwej miłości do wszystkiego i wszystkich oraz – co gorsza – w równie absolutnej dobroci, która jako norma tak nieprzekraczalna, że aż niezauważalna, dobrocią już być przestała; jak mam się z nim porozumieć? Boże drogi, wzdychał – i wtem chwytał go strach: bał się tego westchnięcia. W tym wszechświecie było ono czymś więcej niż pustym, uniwersalnym wykrzyknikiem. W tym wszechświecie nawet kod wojskowy stanowił potencjalnie niebezpieczną, świętą inwokację. Przesłuchujący zasmuconego Ohlena Crueth musiał pilnować także swych myśli. Straszny świat.