– Tlenówka.
Grzmotnęło i po stromej paraboli wspiął się w błękit cygarowaty pocisk. Po chwili eksplodował: na niebie jęła się w błyskawicznym tempie rozrastać tłusta chmura. Major odkręcił zawór butli z powietrzem.
Pożar zgasł w ciągu kilku minut: chmura – złowrogi ciemny stwór rozpełzły po nieboskłonie – piła tlen, wysysała go spod siebie jak wampir krew z ofiary.
Zanim zdążyła się nasycić, Crueth rozkazał wystrzelić następny pocisk.
I następny.
I następny. Po kwadransie mruknął:
– Powinni już się zorientować, że to się nie skończy.
Obliczał, iż w maski i butle z powietrzem wyposażonych było nie więcej jak czterystu-pięciuset partyzantów. Część z nich zginęła w bazie. Jednak i tak pozostaje znacząca siła. Crueth sądził, iż pojąwszy, że chmura tlenowa tak szybko nie zniknie, rzucą się w panice do wyjść z kotliny, nie bardzo nawet myśląc o uzbrojeniu – był jednak z urodzenia i wychowania pesymistą, przygotował się więc na regularny szturm.
Gdzieś na północy rozległ się huk.
W tej samej chwili sierżant Fauers zameldował:
– Idą na przełęcz. I po chwili:
– Stok północny, sir.
Taką kolejność prognozował wcześniej komputer – ze względu na odległości. Czterdzieści sekund później mieli się pojawić pierwsi uciekinierzy, którzy wybrali drogę przez wąwóz.
Crueth przeszedł na wschodnią stronę półki.
Pojawili się.
Poukrywani za osobistymi holografikami Carterczycy rozpoczęli nieregularny, spokojny ostrzał – wynurzające się z lasu sylwetki padały już po kilku krokach. Strzałów nie było słychać: steirlsony posiadały wbudowane tłumiki próżniowe, był to ostatni model, dopiero co wypuszczony przez hantyjską spółkę Steirl amp; Son – pracowała ona wyłącznie na zamówienia Carterczyków, co od dawna stanowiło przedmiot sporu pomiędzy nimi a Musslijczykami. Komputery celownicze karabinków przesyłały przetworzone obrazy celu szkłom kontaktowym pokrywającym oczy żołnierzy: każde ich spojrzenie stanowiło dla owych komputerów rozkaz. Żaden partyzant nie przeszedł więcej jak dziesięć metrów.
Potem nagle w wąwóz wbiegło kilkudziesięciu uzbrojonych, ostrzeliwujących się chaotycznie Demajczyków. Cerber uznał, iż czas wkroczyć do akcji. Rozległo się stłumione: „Strfurrrch!" – i partyzanci opadli powoli na ziemię w postaci rzadkiego, czerwonego deszczu krwi, kości i mięsa.
– Jak idzie Łęczyńskiemu? – spytał Crueth Fauersa.
– Popisuje się. Odczekał i przysypał tym zboczem kilkunastu skubańców.
– Ale kłopotów nie ma?
– Niee.
Niewidoczny Cerber posłużył się tym razem niewielkiej mocy laserem: niewidzialna dla człowieka jego igła wypaliła w czołach atakujących mikroskopijne dziurki; potykali się dziwnie i upadali.
Carterczycy zintensyfikowali ostrzał.
Z północy dobiegł przeciągły, wibrujący grzmot.
– Co jest?
– To Linainen, panie majorze. Demajczycy wyciągnęli skądś wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia.
. – O, kurwa. Daj mi go.
W uszach Cruetha zaszemrał głos porucznika; w tle trzaskała broń maszynowa partyzantów, coś huczało.
– Co tam się dzieje, Linainen?
– Te sukinsyny miały tu gdzieś tajny arsenał. Walą do nas zza załomu.
– Poradzisz sobie?
– Nam krzywdy nie zrobią, a sami na zbocze i tak wyjść nie mogą, bo yantscharzy ich zetną. Pięć… trzy minuty i poduszą się jak nic.
Siedem minut później strzały na wszystkich trzech przejściach ostatecznie ustały.
Crueth odczekał chwilę, polecił wystrzelić jeszcze jedną tlenówkę i wydał rozkaz powrotu.
Najpierw do jaskini wycofać się miał kilkuosobowy „sztab" majora wraz z paroma skrzynkami sprzętu. Jaskinia owa sięgała w głąb skały za półką na jakieś dwadzieścia metrów; obszar przerzutowy – kula o promieniu dwóch i pół metra, której rzutem na skalne podłoże było koło oparte na jej średnicy, odznaczające się jaśniejszym kolorem, albowiem liczba dotychczasowych przerzutów była nieparzysta – umiejscowiony był dokładnie na środku groty, aby uniknąć, w razie przypadkowych odchyłów, wbicia jakiegoś nieszczęśnika w ścianę. Od siódmej trzydzieści pięć, co pół minuty, Katapulta umieszczona w tym samym miejscu na Ziemi Stalina dokonywała kontrolnych przerzutów.
Po rozkazie Cruetha szeregowy Loon pobiegł w głąb jaskini, wyjął wcześniej już przygotowany na plastikowej tabliczce harmonogram powrotu (oznaczony symbolem A-l; istniało dwanaście jego wariantów), odczekał, aż koło piasku zniknie, położył tabliczkę na polu przerzutowym i szybko odskoczył – szeregowy Loon bał się Katapult. Potem dał znak przygotowanym już do powrotu technikom; podeszli doń, a on porozmieszczał ich wokół koła, by mogli na nie wejść maksymalnie szybko – taka była procedura.
Z powrotem zmaterializował się piasek, harmonogram zniknął. Loon zanotował czas; minutę od pojawienia się
potwierdzenia rozpocznie się seria przerzutów – co dziewięćdziesiąt sekund jeden.
I znów – zniknęło koło piasku, powróciła skała. Stał na niej zielony ostrosłup.
– Okay, włazić – zakomenderował Loon i technicy, wraz z całym swym elektronicznym złomem, weszli na pole Katapulty.
To samo działo się w podobnych punktach przerzutowych przy północnym zboczu i zachodniej przełęczy.
Major Crueth, stojąc przy wejściu do jaskini, obserwował sprawne wycofywanie się z wąwozu drużyn Carterczyków. Ci słynni żołnierze w swym pełnym rynsztunku prawie już nie przypominali ludzi, może tylko liczbą kończyn i ogólnym zarysem sylwetki. Dwie godziny zabierało im samo ubranie się, przygotowanie do akcji. Najpierw, na gołe ciało, wdziewali lekki, przezroczysty kombinezon – wyrafinowany produkt hantyjskiej biotechnologii, utrzymujący stałą wilgotność, temperaturę, zamykający wszelkie rany, zatrzymujący upływ krwi. Na to szły skomplikowane zespoły wzmacniaczy ruchów, stanowiących zarazem dodatkowe ochraniacze. Potem właściwe pancerze. Na to strój maskujący. Na to uzbrojenie: podstawowe, pomocnicze, setka innych bajerów; na plecach, na wysokości nerek, niewielkich rozmiarów butla z powietrzem wystarczającym na tydzień forsownego marszu. Ubiór carterskich żołnierzy był hermetyczny, chronił również przed potężną dawką promieniowania. Buty – wysokie, ciężkie – stanowiły część kombinezonu; dłonie pokrywały grube rękawice, zaopatrzone w wiele niedostrzegalnych gołym okiem mechanizmów, które dla Cruetha stanowiły już lekką przesadę (na przykład taki punktowy laser oświetlający). Głowę okrywał jajowaty hełm powleczony kapturem kombinezonu maskującego. Górna część twarzy ukryta była za gładką bulwą lustrzanej osłony, która kryła również systemy celownicze – ich ostatnią warstwą były owe szkła kontaktowe: yantschar mógł patrzeć na pole bitwy na dziesiątki różnych sposobów, z których ludzki wcale nie znajdował się na pierwszym miejscu listy. Dolna część twarzy przesłonięta była maską przeciwgazową z dodatkową osłoną, zwykle bowiem owa maska stanowiła najsłabszy punkt – wybiegał z niej wąż prowadzący do butli z powietrzem, niewidoczny pod kombinezonem. Ani jeden skrawek ciała nie pozostawał odkryty. Gdyby sto, sto pięćdziesiąt lat temu pojawiły się w jakimś mieście Ziemi Stalina podobne stwory – ludzie uciekaliby z krzykiem.
Powszechnie sądzi się – i słusznie – że żołnierz najemny, walczący za pieniądze czy też z innych powodów, z których najważniejszym nie jest uwarunkowanie kulturowe oraz osobisty stosunek do sprawy, za którą się bije, jest nic nie wart w porównaniu z żołnierzem armii regularnej. Yantscharowie byli jednakże kimś w rodzaju nowożytnych Szwajcarów – praktycznie jedyny eksportowy towar Ziemi Cartera stanowili najemnicy.
Ziemia ta została odkryta przez Terajczyków. Ich Zwiadowcy szybko zorientowali się w tamtejszych wypaczeniach historii: za prezydentury Cartera (bardzo prawdopodobne, że i z jego winy) rozpętała się trzecia wojna światowa, w której poszły w ruch atomówki, wskutek czego nastąpiło jeśli nie cofnięcie się w rozwoju, to w każdym razie silne jego zahamowanie: rozpad państw, wszelkich dawnych struktur, ogólny chaos, powszechna wojna. Zwierzęta normalne walczyły ze zwierzętami zmutowanymi, zwierzęta zmutowane z ludźmi, ci z własnymi mutantami, a ludzcy mutanci z maszynami – i wszyscy między sobą. Walka, przetrwanie – oto cel: być doskonałym wojownikiem. Każde kolejne pokolenie Carterczyków było w tym lepsze. Terajczycy popełnili zasadniczy błąd w ocenie. Ich analitycy stwierdzili, że świat, w którym panuje podobna anarchia i gdzie każdy bije się z każdym, jest bardzo łatwy do podbicia, a to chociażby na zasadzie wygrywania jednych przeciwko drugim, a także dlatego, iż Carterczycy, jeśli chodzi o technikę, zostali ładnych parę dziesiątków lat w tyle, co – zwłaszcza w przypadku techniki wojskowej – stanowi handicap straszliwy.
Drogo kosztowała ich ta pomyłka. Yantscharzy po pierwszych klęskach szybko zjednoczyli się w obliczu wspólnego wroga, zaczęli zdobywać na nim broń, opanowali także nierozważnie przerzuconą na ich Ziemię Katapultę i sami jęli gnębić Terajczyków. Następnie sprzymierzyli się z Musslijczykami, którzy już od dawna mieli chrapkę na Ziemię Hanta. Musslijczycy zaczęli dostarczać im nowoczesny oręż. Trzy miesiące później prezydent Ziemi Tera podpisał układ pokojowy. Carterczycy zachowali niepodległość, Ziemia Hanta przeszła pod protektorat musslijski, ponadto Terajczycy zobowiązani zostali do zapłacenia gigantycznej kontrybucji. W zamian zaś za dostawy Musslijczycy mieli zapewnioną pomoc carterskich najemników przy kolejnych podbojach. Z czasem najemnicy ci zyskali sobie sławę wojowników wręcz niepokonanych; oczywiście wiele w tym było mitu i reklamy – lecz także część prawdy.
Yantscharów można kupić całkowicie: na czas tej akcji zamontowano im ładunki wybuchowe dla szybkiej destrukcji ich ubioru i broni, gdyby zaszła taka konieczność, a pomimo wysiłków inżynierów istniała w owym wypadku zaledwie pięćdziesięcioprocentowa szansa przeżycia żołnierza. Ale yantscharzy i to mieli zapisane w kontraktach, podobnie jak przymusową, automatyczną amnezję w razie dostania się do niewoli.
Ostatnia wycofała się z wąwozu drużyna piąta, która w czasie wcześniejszych przerzutów przesunęła się ku kotlinie. Katapultowano ją w dwóch strzałach; potem ściągnięto Cerbera. W końcowym, parzystym strzale wrócić mieli major Crueth z szeregowym Loonem.