Zniknął Cerber, pojawiło się koło piasku (w istocie była to, rzecz jasna, półkula). Loon odchrząknął.
– Panie majorze.
– Tak, już idę.
Weszli w pole przerzutu.
– Powiecie mi, kiedy zostanie dziesięć sekund, Loon.
– Siedemdziesiąt… sześćdziesiąt osiem… Czekali.
– Dziesięć.
Crueth nacisnął guzik nadajnika.
W sześciu wbitych w ziemię w różnych punktach kotliny miniaturowych wyrzutniach nastąpiły wybuchy – pomknęły w niebo srebrne tuleje. Spadając po krótkich łukach, pozostawiały za sobą ledwie widoczne, rzadkie, białe obłoki. Wiatr szybko zmył je z błękitu.
Podobna procedura – albowiem operacja powyższa stanowiła przecież jedynie część większego przedsięwzięcia -stała się już standardem, było to obliczone na zrobienie wrażenia na sprzymierzeńcach. W pojemnikach, które eksplodowały nad kotliną, znajdował się pył radioaktywny. Według symulacji istniała możliwość, iż atak przeżyło kilku, kilkunastu partyzantów – nie sposób mieć pewność, gdy w grę wchodzi tak duży obszar i tak wiele zmieniających się czynników – na przykład ten arsenał przy północnym stoku: pojęcia o nim nie mieli. A więc ci, którzy przeżyli, mieli być odtąd żywym świadectwem siły, a przede wszystkim bezwzględności Stalińczyków – „Oto jak kończą nasi wrogowie!" Jeśliby knuli jakiś podstęp (a knują z pewnością), da to wiele do myślenia przywódcom Sojuszu. Te żyjące trupy porażone chorobą popromienną, błagające o śmierć.
Żadnego imperium nie zbudowano na miłosierdziu i dobroci.
– Już! – krzyknął Loon i nim przebrzmiał jego okrzyk, byli na Ziemi Stalina.
W wielkiej sztucznej grocie, wykutej w skale specjalnie dla potrzeb tej akcji (wszak w naturalnym swym stanie owo zbocze kotliny na Stalinie otwierało się identyczną jaskinią, co na Demajskim), jasno było jak w laboratorium; Crueth zamrugał, oślepiony. Panował tu ów charakterystyczny dla operacji wojskowych rodzaj uporządkowanego chaosu, który tak fascynuje cywili. Krzyżowały się komendy wypowiadane ostrym głosem przez niezliczonych dowodzących, prawie każdy bowiem miał kogoś pod sobą; mruczały i warczały maszyny; Katapulta, wypełniająca metalowym swym cielskiem większą część groty, z przeciągłym jękiem zatrzymywała rozpędzone w sobie mechanizmy. Wizualny rozgardiasz rzucał się w oczy -wydawało się, że to ich ktoś zaatakował, nie na odwrót.
Crueth zszedł z platformy przerzutowej po stromej pochylni; platformę stanowił walec o wysokości czterech metrów i średnicy ośmiu, wypełniony syntetycznym, dobrze ubitym piaskiem o owej osobliwej czerwonobrunatnej barwie, dobrze znanej wszystkim Zwiadowcom, agentom i żołnierzom Korpusu.
Major dostrzegł Misińskiego, jedynego tu cywila, rozmawiającego z jakimś yantscharem (Carterczyk, nadal w rynsztunku bojowym, stał tyłem do Katapulty, Misiński opierał się o skałę) i podszedł do nich.
– Misiński…
– O! – wpadł mu w słowo Misiński. – Jest pan major.
Carterczyk odwrócił się. Miał podniesioną lustrzaną przyłbicę i rozsunięte płytki systemów celowniczych. Crueth rozpoznał w nim sierżanta Murphy'ego, dowódcę przydzielonych do tej akcji najemników.
– O co chodzi? – spytał; spostrzegł manewr Misińskiego i warknął: – Misiński, mam z tobą do pogadania na temat tego twojego geniusza wywiadu.
– Dwóch moich ludzi zostało rannych – mruknął Murphy. – Lewa ręka, złamana kość; lewa noga, skręcona kostka.
– I co z tego?
– Forsę chcą mieć teraz.
– W kontrakcie termin wypłacania odszkodowań… Okay, będziesz miał te pieniądze.
Murphy skinął głową i nagle wyraz jego twarzy zmienił się.
– Zna pan ten kawał, panie majorze… – zaczął, przerzucając steirlsona na plecy, gdzie czarne macki objęły go i wciągnęły w rozpłaszczony na kombinezonie futerał.
– Nie teraz. – Crueth obrócił się za umykającym Misińskim. – Misiński, wracasz tu! Misiński wrócił.
– Ktoś do pana – powiedział, podając majorowi telefon. Crueth spojrzał podejrzliwie na cywila, lecz telefon Przyjął.
– Major Crueth.
– No, nareszcie.
– Meyer?
– A kto? Co za dupek twierdził, że cię nie ma?
– Bo mnie nie było. Ale że dupek, to prawda.
– Dunlong cię chce.
– Co to znaczy: chce? Zakochał się?
– Nie utrudniaj. Ma dla ciebie jakąś robotę.
– A czym ja się teraz według niego zajmuję? Jak posiądę zdolność rozmnażania się przez podział, to go powiadomię i wtedy i siedem robót naraz będę w stanie wykonywać. Na razie jestem człowiekiem.
Na Meyerze ta, jak na Cruetha, wstrząsająco długa wypowiedź pozornie nie wywarła żadnego wrażenia.
– Zostałeś zdjęty. Misiński przejmie po tobie tę operację; część wojskowa właściwie się przecież już zakończyła. Dziś wieczorem masz się zgłosić w sto szesnastce.
– Że co?!
Meyer przezornie wyłączył się.
Crueth na moment przymknął oczy i zaklął.
Kiedy je otworzył, był już niemal spokojny.
– Misiński!
Piątą Aleją szła demonstracja związkowców. Protestowali przeciwko zatrudnianiu na Ziemi Stalina robotników z Ziemi O'Liete'a; ta nieprawdopodobnie tania siła robocza pozbawiała setek tysięcy niewykwalifikowanych Stalińczyków miejsc pracy, a ich rodziny jedynych źródeł utrzymania. Celiński wszedł do salonu AAA, by bezpiecznie przeczekać tu marsz. Gigafony przywódców ryczały ogłuszająco, niknął w tym hałasie nawet warkot kołujących wyżej bezzałogowych śmigłowców policyjnych: płaskich, wąskich maszyn o pokracznych, modliszkowatych sylwetkach, wyposażonych w autopiloty o symulowanej inteligencji. Natomiast na ziemi towarzyszył manifestacji oddział policji konnej. Celiński obserwował to obojętnie. Zebranie u Dunlonga miało się rozpocząć za godzinę. Wysiadłszy na La Guardii z wyczarterowanego meksykańskiego paragga, skierował się, podobnie jak Praduiga, prosto do swego domu; obaj, z racji zatrudnienia w takiej, a nie innej instytucji, posiadali służbowe mieszkania na przedmieściach Nowego Jorku. Jednakże córka Celińskiego nie wróciła i Janusz miał jeszcze trochę wolnego czasu; zwolnił taksówkę, poszedł piechotą – taksiarz, imigrant z Ziemi Mussli, oklął go gęsto w przedziwnym angielskim, owej niestrawnej musslijskiej jego mutacji, w uszach Stalińczyków brzmiącej niczym podwójnie zdegenerowany gangsterski slang. Dlaczego nowojorscy taryfiarze to zawsze muszą być obcokrajowcy z wadą wymowy?
W salonie AAA spotkał czarnoksiężnika z Ziemi Ziem, z którym podczas feralnego rekonesansu na tym wtórnie średniowiecznym świecie siedział był w jednej celi, oczekując na proces przed trybunałem papieskim, a którego miał za zmarłego. Lecz nie tyle zaskoczył Celińskiego fakt, iż Vaudremaux żyje, co miejsce jego pobytu; wszak Ziemia Ziem, jednostronnie jawna kolonia Stalina, wciąż objęta była przez Piąty Departament pełną kwarantanną.
Podszedł, złapał czarnoksiężnika za ramię.
– Co ty tu robisz, u licha? – spytał w ziemickiej neołacinie.
Vaudremaux obejrzał się; rozpoznał Celińskiego i wyszczerzył zęby. Był w gustownym, ciemnym garniturze o terajskim kroju, długie, kruczoczarne włosy splecione miał w warkocz; na palcach pierścienie, w nozdrzu kolczyk. Uścisnął mocno dłoń Janusza.
– Co za spotkanie!
– Ja myślę! Duch zmarłego z innego świata!
Vaudremaux zaśmiał się głośno; czwórka Murzynów studiujących kopię hantyjskiej wersji Ostatniej wieczerzy tamtejszego Leonarda da Vinci obejrzała się nań zgorszona. Celiński zerknął na zewnątrz: demonstracja już przeszła. Pociągnął czarnoksiężnika, wyszli na ulicę. Yaudre-aux sięgnął do kieszeni i założył na nos filtry powietrzne.
– Nie mogę się przyzwyczaić do tego smrodu – mruknął.
Skręcili, i za chwilę znowu. Janusz rozglądał się za jakąś małą, cichą kawiarenką. Przechodząc przez ulicę, lawirowali pomiędzy unieruchomionymi w korku samochodami; Celiński spostrzegł, jak niewiele z nich to wozy stalińskiej produkcji: parę mazd, fordów, nissanów – reszta to hantyjskie anaguy, denatrie, amuksy i sportowe coulae; nawet żółto pomalowane taksówki były autami obcoziemnej produkcji. Mijany policjant wypisywał mandat źle zaparkowanemu amuksowi na dyplomatycznych numerach, należącemu do carterskiego przedstawicielstwa.
– Samochody – parsknął Vaudremaux.
Weszli do „Niticco", dwupiętrowej kafejki prowadzonej przez stare musslijskie małżeństwo; usiedli w kącie i zamówili fautre mauchois, specjalność zakładu. Celiński, który gustował w musslijskiej francuskiej kuchni, zachwalał potrawę czarnoksiężnikowi. Vaudremaux wyraził tymczasem swoje zdziwienie obserwowanym w Nowym Jorku przemieszaniem różnoziemnych kultur.
Janusz uśmiechnął się pod nosem.
– Mała Mussla rozrasta się jak rak. Pochłonęła już Małą Italię; była prawdziwa mafijna wojna, wyrzynali się dziesiątkami.
– Nie rozumiem, czemu na to pozwalacie. Celiński wzruszył ramionami.
– Takie prawo. Nikt nie protestuje w UEO, każdy się boi zamknięcia innych Ziem. Otwarte, prywatne Katapulty są najlepszą gwarancją pokoju. Ty tego może nie rozumiesz, ale ten strach przed konfliktem międzyświatowym jest bardzo duży. W czasach wewnętrznej zimnej wojny powstrzymywała nas pewność samozagłady: jak już by ktoś zaczął, to koniec z całą planetą. Ale ze świata alternatywnego możesz spokojnie oklepać wodorówkami inną Ziemię, a sam jesteś bezpieczny; na dodatek technologia Katapult uniemożliwia zastosowanie jakiegokolwiek systemu obronnego. Kolonijne Ziemie nafaszerowane są więc bezludnymi Katapultami z wielomegatonowymi ładunkami umieszczonymi w ich polach przerzutu, Katapultami zaprogramowanymi na automatyczne kontruderzenie w ojczyste Ziemie nieprzyjaciół, gdyby po naszej ojczystej Ziemi nic już nie pozostało i nie miał kto się mścić; wszechmożliwościowy holocaust na zasadzie odwetu martwej ręki. Wszyscy się boją. Tylko w strachu pokój.
Vaudremaux pokręcił głową.
Zadzwonił telefon Janusza. Zwrotnicowy wyjął go, rozłożył. Rozmowa była z Ziemi Tera: prowadzili ją krótkimi, urywanymi zdaniami. Uzyskanie ciągłej łączności pomiędzy dwoma równoległymi wszechświatami jest niemożliwe; a taka rwana, fragmentaryczna łączność stanowi efekt użycia małopolowych katapult AT amp;T o wysokiej częstotliwości przerzutów terabajtowych nośników informacji, każdorazowo od nowa odczytywanych i zapisywanych. Z uwagi na energie konieczne dla utrzymania katapult w owym „cyklu rezonansowym" telefoniczne rozmowy międzyświatowe były niezwykle drogie, raczej nie dzwoniono na inną Ziemię z błahych powodów.