Литмир - Электронная Библиотека
A
A

19 VI

Wyjeżdżamy o świcie. Młodzieżówka z tyłu. Pola w swoim foteliku trzyma braci za palce z radości i strachu: A jeśli znikną? Zagląda im uwodzicielsko w oczy, żeby byli, bardziej byli z nią.

– W imię ojca i synów – żegna się Piotr. – Ruszamy.

Z radia nowy polski przebój: nasze pierogi (z makiem) podano urzędnikom europejskim. Ustawiali się w kolejce po dokładkę. Ha, nasze niezakazane makowce – opium dla ludu europejskiego. We Francji uważają, że tradycyjne ciasto wschodnioeuropejskie z makiem jest wymysłem karteli narkotykowych. Indianie na uprawach koki też pewnie mówią o świętych roślinach niezbędnych do religijnych imprez.

Wysokie chmury, rozmyte nad Częstochową. Są gigantycznym zdjęciem rentgenowskim kości anielskich na ciemnoniebieskiej kliszy nieba.

Dąbrowa Górnicza i dymy z kominów w kształcie przysadzistych zniczy. Wiecznie dymiące lampki na grobie martwej tu ziemi.

W Krakowie obowiązkowe wycieranie o szacowne mury. Połcia biega po wawelskim dziedzińcu pulchniutka, roześmiana. Alegoria renesansu. Bezczelnie żywa, radosna i wszystkiego ciekawa. Nic ze średniowiecznej pokory. Czeka ją barokowe dojrzewanie form. Mądrości oświeconego rozumu, romantyczne miłości. Cały świat przed nią, jej Ameryka, jej księżyc, do którego wyciągała niedawno rączki. Pulsuje w niej ta sama energia, co w kolumnach tych krużganków. Dziś wyblakłych, w czasach świetności malowanych byczą krwią.

20 VI

W górach słabo słychać radio.

– Może być trochę klasyki? – wsuwam CD z Mozartem.

– To taka piosenka trwająca godzinę? – załamuje się Feluś.

On słucha tego, co większość dzieci w Szwecji – kapeli Antychryst po norwesku. Brzmi to dla nich śmieszniej niż dla nas czeski.

Polska flaga na przejściu granicznym. Białe łopocze, czerwone sztywnieje. Może jest strupem przyschniętej na jakiś czas historii.

Pola zbóż są kromkami chleba z okruszkami kłosów. Posmarowane lejącym się, miodowym światłem.

Jestem pierwszy raz na Słowacji. Widzę góry od tyłu. W dzieciństwie wyobrażałam sobie Tatry po drugiej stronie dużo brzydsze, jak tył szafy z dykty.

Dziewczyna w McDrivie pyta, czy nie umilić czekania i nam nie „nafukać”. Natychmiast się zgadzamy, ciekawi tego czasownika w użyciu. Wyjęła firmowy balonik i go nadmuchała.

21 VI

Austrię oglądam oczyma Poli: świat czystszych, lepszych zabawek. Umyta lokomotywa, domki z kwiatkami. Dla dorosłych droższe zabawki: Austria cenowo jest dla nas kasynem. Kładziemy na ladę euro, nie wiedząc, czy za trzy żetony dostaniemy lody, lizaka czy obiad. Stanowczo wolałam szylingi, liry, franki. Miały swoją wagę, ciężar intelektualnych przeliczeń, gdy zamieniało się je w głowie na dolary. Tych kilka sekund dawało czas na porównanie cen, oszacowanie strat. Euro, zawsze zaokrąglone do pełnej sumy, wydaje się podatkiem od wzbogacenia na Unii.

Jednym skokiem 800 kilometrów spod Wiednia do Viareggio. Tropikalna Łeba. Błądzimy nocą po Apeninach, szukając naszego domku. Na dole, przy plaży dantejskie piekło z przysmażanymi Włochami. W górze ciemno i ciasno: chatka okazuje się za mała dla naszej prawie piątki. Właściciel, signor Pezzini, dając klucze, może chciałby nam coś powiedzieć, ale zasypiamy w pół jego słowa.

22 VI

Mieszkamy na dachu Toskanii. Pod nami góry, morze i jezioro Massaciucoli. Dla nas sad oliwkowo-bananowy i warzywnik. Zaspany Antoś przyładował grudą wyschłej ziemi w krzaki, żeby wystraszyć nietoperze. Nie odleciały, zakołysały się, błyszcząc w słońcu fioletowoczarną skórką, i spadły. – Nie wiedziałem… roślina? – ogląda strąki – ba… bakłażany mówicie? – niedowierza, dziecko Północy.

Piotr jedzie z fratelli (tak Pezzini nazywa Antka i Fela) nad morze, gdzie wyblakły młodszy natychmiast dostaje porażenia. Zostaję z Polcią, musi wrócić do swojego rytmu papu, spać. Polewamy się wodą z węża, kołyszemy w hamaku. Mała zasypia przyduszona skwarem.

Mogę pisać opowiadanie dla „Playboya” o dwóch zakochanych w sobie dziewczynach, odkrywających zalety damskiej miłości. Damski Bóg: „Już mając dziewiętnaście lat, bałam się tego, czego większość dojrzałych kobiet: że dla facetów jestem tylko alibi. Zgrabnym, dwunożnym parawanem mięsa, za którym się mogą bezkarnie brandzlować, zgodnie ze swą naturą onanistów. Zasłonięci w łóżku moim nagim ciałem rytmicznie podrygiwali, udając mężczyzn. Neurotycznie unerwionymi fiutkami chowali się we mnie przed pedałami i obowiązkiem masturbacji, żeby nie mieć nocnego, samobójczego wytrysku prosto w łeb. Wolę więc dziewczyny, z tego samego powodu co oni. Lesbijką zostaje się z przyjemności, nie z obrzydzenia do chuja”.

Pisanie przerywa mi czyjaś obecność. Kogo przyniosło na to pustkowie, na sam szczyt góry? Ktoś się skrada. Rozglądam się, łapiąc za szpadel zostawiony przy grządce. To bananowiec naśladuje kroki uderzeniami liści. Gwarki potrafią imitować śpiew Callas, papugi gadać. Rośliny też coś umieją udawać. Czemu by nie stąpanie. Bananowce są przecież chodzącymi drzewami, rozmnażają się przez posuwające się coraz dalej kroczące korzenie.

Smakuję wino i upał. Jedno przelewa się w drugie. Transfiguracja smaku w mękę. Zamykam oczy, ratując je przed wyparowaniem. Drzewa, nawet zwykłe plantacje są tu dziełami sztuki. Do zieleni dodano wszędzie morski błękit, z Toskanią wymieszało się niebo.

Fratelli zostają wieczorem w domku. Z kultury interesują ich tylko sklepy muzyczne i skoki na bungee. My jedziemy do Pietrasanta. Carolina, moja włosko-paryska przyjaciółka, obiecała być w swoim rodzinnym Massaciucoli. Musiała jednak zostać w Luwrze i odnawiać mozaikę dla Francuzów, których oczywiście nie znosi, więc wyszła za mąż za jednego z nich. Przekazała mnie swoim włoskim znajomym w Pietrasanta. Alessandra zaprasza nas do siebie, do właśnie kupionego na poddaszu studia. Średniowieczny strych za 170 tysięcy euro. Bez prądu, za to w sąsiedztwie domu Michała Anioła. Duchota, uciekamy na dół do restauracji dla wtajemniczonych. Właściciel wrzeszczy, broniąc spaghetti przed pożarciem. Lituje się nad Połą przywiązaną szelkami do krzesła. Zaraz przyniesie jej coś piu alto. Czekamy na dyby dziecięce. On niesie triumfalnie poduszkę grubości kartki.

Nie najlepszy pomysł zasypiać, czytając Ćwiczenia duchowne Loyoli. Po przeczytaniu spisu wykroczeń wiem, że jestem potępiona na wieki. Ciekawe, jak poradził z tym sobie mój były mąż, guru katolickich pampersów. Dostał rozwód kościelny, a ja nic nie wiem i niepotrzebnie się dręczę?

Czy pampersi byli tak głupi, że słuchali nawoływań do nawrócenia faceta żyjącego z własnej woli w grzechu śmiertelnym? A może to słynne paradoksy chrześcijaństwa?

23 VI

Dzieci ze Szwecji, wychowane w kraju, gdzie nie ma prywatnego ziarnka piasku, nie mogą zrozumieć, za co płacimy, wchodząc na plażę. Trzydzieści osiem stopni. Ludzie pełzają w upale jak gady. Wysuwają szybko języczki i zlizują lody, zanim zdążą się stopić. Niemcy – prymuski, lizuski Europy – systematycznie pracują nad swoimi gelati na patyku.

Przypomina mi się zdjęcie Marlona Brando przyłapanego przez paparazzich: Niepodobny już do dawnego przystojniaka. Zdziecinniały kolos z brzuchem przelewającym się znad zwisających majtadasów. Przyssany do swojej pięciolitrowej dziennej porcji lodów – zamrożonego mleka. Patrząc psychoanalitycznie: odwet za odstawienie od piersi oziębłej matki, na którą tak narzekał?

Włoskie twarze – mam ochotę ich dotknąć. Nie wystarczy mi samo patrzenie. Rzeźbiarsko, palcami sprawdzić, czy nie zmienią się ich idealne proporcje, nie przesunie wąsko wykrojone etruskie oko. Gdy mówią, słychać w ich głosie starożytne pretensje, prawie łacinę poprzekręcaną wiekami gadulstwa.

Jestem rodzinnym cicerone, ale mój włoski słabiutki. Prefiksy mylą się z końcówkami niczym kroki w tańcu. Zostaje melodia języka, ciągnę ją dalej murmurando, byle dobrnąć do końca zdania.

W Pizie kelnerka: blond włosy zaczesane w kok, biała bluzka pod szyję. Stoi w progu knajpy i patrzy z czułą radością na jedzących. Nie jest włoską mammą, madonną karmiącą pizzą. To raczej prześliczna jasna panienka. Na szyi nie ma łańcuszków, krzyżyków, ale nie mam wątpliwości i nie zaczynam od niższego stopnia: wierząca. Pytam, czy jest bardzo wierząca.

– Taaak, skąd pani wie?

– Masz, siostro, spojrzenie świętej.

Jest informatyczką z Gdańska. Do Polski nie wróci, tu tak pięknie.

24 VI

Trzydzieści dziewięć stopni, chłodniej jest na Bali. Morze zabrało Poli buciki (jedyne), odpadło mi pół zęba albo się stopiło. Piotrowi wcięło kartę w bankomacie.

I największe zmartwienie: Antek ma przedzawałowe tętno, co sprawdziliśmy moim ciśnieniomierzem. Dopiero po długim całodziennym przesłuchaniu znajdujemy powód: snus. Szwecja wybroniła ten shit przed Europą, dowodząc, że hasz w Holandii też jest legalny, chociaż bardziej szkodliwy. Sprasowany tytoń snusu nie wywołuje raka płuc (za to gardła i żołądka), nie truje dymem. Wsadza się go dyskretnie pod policzek na dziąsło i można prowadzić szwedzkie konwersacje:

– Jadłeś, synku?

– Mhhm.

– W szkole dobrze?

– Mhhhm.

Tak rozmawia z niczego niepodejrzewającymi rodzicami kolega Antka, który zużywa dziennie snusu za 6 euro. Antoś oszczędnie za jedno.

Odwiedzam Fabia w jego wiejskiej chatce w głębi gór. Nic się tam nie zmieniło od siedmiu lat. On: opalony, zarośnięte czarnymi kudłami kości.

Okolica to pył suchych grządek i drzewa brzoskwiniowe. Wyro Fabia pod drzewem. Ubrał się na moją cześć w majtki. Pytanie, z czego żyje, byłoby równie taktowne co: dlaczego żyje.

Odwraca swoje obrazy od ściany, na tyle powoli, że zakurzone blejtramy mają czas dojrzeć po drugiej, zamalowanej stronie. Stają się ciepłe, mają brzoskwiniowy meszek.

Fabio woła mnie do sadu, zrywa owoce zżerane już przez osy. Rozciera mi miąższ na ręce.

– Senti – wdycha.

– Nie czujesz się tu sam?

– Widzisz ten dołek pod drzewem? – pokazał dziurę, przy której gniły owoce. – Kucam tam i się onanizuję, jeszcze się nie przelało, znaczy nieźle. I nie mam gwoździem przybitej do drzewa żadnej cycatki. Na sam koniec robię to z krajobrazem, dobrze mi, co?

13
{"b":"88764","o":1}