W tym snobistycznym zakątku Warszawy, gdzie z kwietników „La Bohemę” wyrastają pokrzywy, jesteśmy trochę w Paryżu. Jego podejrzanej dzielnicy, gdzie nie dochodzi nawet metro.
Z wózkiem do lasu. Na polu w Kierszkach para staruszków pieli ziemniaki. Pytam, czemu nie sprzedadzą ziemi. Wkoło rosną wille, a na ich polu pyry.
– Pani kochana, musiałbym sprzedać tu 1500 metrów i tam pode lasem 2000, mniej nie można – przepisy. Po 60 dolarów za metr, i co ja bym z temi pieniędzmi zrobił?
– Nic, żył z nich na emeryturze.
– Wolę uczciwie pracować.
I haruje w zielonych – liściach. Słucham jego przypowieści o marnotrawcach z pobliskich Chyliczek. Jeszcze za Gierka wszyscy tam ziemię sprzedali i pomarli, zapili się. Dotąd pamiętają jednego z nich, nazywali go „Degol” – dryblas w czapce degolówce, co wracał z Warszawy taksówkami – w pierwszej on, dziesięć za nim pustych, dla szyku.
Tylko jedna rodzina przeżyła, wkładając pieniądze w sklepik, ale powariowali z bogactwa: Na wakacje pojechali raz, do Grecji.
Pola każe sobie powtarzać:
– Pola?
– Pietucha.
– Mama? – pyta.
– Manuela.
– Tata?
– Piotr.
– Mhm – przemyśliwa. – A kubek?
Czeka na odpowiedź. Każdy ma przecież swój pseudonim. Ludzie rozkładają własny nadmiar bycia na dwa, trzy imiona, tytuły, czemu by i nie kubek, z łatwością dzielący się na kilkanaście odłamków – bam!
„Playboy” zamawia u mnie opowiadanie. Przy okazji dowiaduję się czegoś o sobie, playboyowy księgowy uznał mnie za dobrego biznesmena. Ton był sarkastyczny, komplement wątpliwy.
Zaraz, czy artysta musi zarabiać poniżej średniej krajowej? Bo ma za darmochę talent, niekoniecznie dyplomy? Proszę bardzo, niech kwękający na mnie biurowy sam skrobnie opowiadanie. Każdy umie pisać, ale płacą temu, który umie napisać. Czy to takie trudne zrozumieć, że człowiek ceni swoją pracę? Fachowiec od komputera czy banku uważa godne wynagrodzenie za normalne. Hydraulik na dzień dobry bierze 50 zł. Fachowiec od pisania (jest ich na taki duży kraj niewielu) ma szarpać chałtury za 100-200 złotych? Ten, kto pracuje na dobrym etacie, nie przejmuje się, czy w następnym miesiącu będzie robota albo pomysły. Ja mam wolny zawód, a wolność kosztuje (mnie i z niej korzystających).
Po północy zmęczona włażę do wanny. To, że w ubraniu, zauważam dopiero, gdy zaczyna mnie oblepiać w ciepłej wodzie. Tym łatwiej dzielę się na to, co na zewnątrz: ciężkie, nasiąknięte sennością, i na wewnętrznego obserwatora wymytego ze zmęczenia, wyszorowane do przezroczystości ego. Może tak będzie potem: ciało wyżęte z wilgoci życia i opłatek duszy.
W południe sesja dla „Pani”, zdjęcia do felietonów Piotra i mojego. Pola, weteranka fotograficzna, zasypia w wózku. Fryzjer, zwierzając się ze swoich rozczarowań sztuką, odkrywa, skąd bierze się tęsknota za latami 60.
– Kiedy godzinę czeszę gwiazdę, a ta papla o niczym, nie mogę mieć szacunku do spektaklu. Zero tajemnicy. Dawne filmy, w to wierzę – kończy robotę na mojej głowie.
Przyszłam tu z potarganymi kudłami, bez makijażu, ubrana w wieloletnie szmaty. Ze zdjęć uśmiecha się dobrze ociachana, wymalowana dziewczyna, która przy okazji kupiła to, w co ją ubrała stylistka (skoro mój rozmiar, kolor i tanie – nie muszę już chodzić po sklepach, na co nie mam czasu). Widząc na polaroidach swoją przemianę, rozwiązałam zagadkę ludzkiego pochodzenia: małpa wystylizowała małpę na człowieka.
Polka paluszkami pokazuje nowo poznanym „V” – reklamując swoje dwa latka. Piotr opowiada jej na dobranoc:
– Kotki śpią, pieski śpią, nawet Natalka śpi.
Pola wali piąstką w ścianę, domagając się solidarności od usypianej po drugiej stronie sąsiadki równolatki:
– Talka, nie.
Catherine Millet – sztandarowa francuska Marianna nowoczesności, ze wszystkim na wierzchu.
Dziewczyna bez tabu, przepuszczająca przez swoje ciało równie obfity strumień spermy, co marzeń. Nie znalazłam w jej książce nic oprócz szczerości malarstwa prymitywnego.
Przekonywano mnie do stylu, sięgnęłam więc po oryginał. Tłumaczenie mogło utłuc finezję. Ale nie, tak samo monotonne jak po polsku.
Życie seksualne Catherine M. mogłoby się znaleźć w aneksie do preambuły Konstytucji Europejskiej. Nie zalatuje od niego żadnym judeochrześcijańskim grzeszkiem. Tętni i jęczy preeuropejskim animalizmem seksualnym. A gdyby tak z neandertalczykiem, pierwszym mieszkańcem dzisiejszej Francji? (Zastanawianie się antropologów, czy sapiens krzyżował się z neandertalczykiem, jest bez sensu. Jeśli mógł, na pewno skorzystał. Skoro nadal dupczy kozę, psa a nawet kurę. Człowiek nie zna ograniczeń. Jest przerażająco wszechstronny. Seks z suką? Co za problem. Kaplica Sykstyńska? Proszę bardzo. Ludobójstwo – jeszcze szybciej.)
Millet, trochę tropem Bataille’a, kojarzy brzydotę z seksem. Brzydota ekscytuje, przywołując zwierzęcą seksualność. Im piękniejszy, anielski człowiek, tym bardziej pożądany, po to, by go zdobyć i obnażyć jego zarośniętą, seksualną twarz.
Ludzie to perwersyjne małpy w leasingu u aniołów?
Sądzę, że Millet nieprzypadkiem jest galerniczką sztuki współczesnej (oraz seksu). Jej książka to zbiór erotycznych artefaktów, kolekcja przeżyć i kochanków. Współczesne życie seksualne Catherine w galerii jej ciała dostępnego dla wszystkich. Nimfomański happening i jego dokumentacja w ponadmilionowym nakładzie.
Jutro notariusz, umowa wstępna, gra wstępna z moją wyobraźnią. Kupimy dom? Sprzedamy mieszkanie?
Jestem zdemolowana nasiadówką u notariusza. W życiu nie kupowałam czegoś tak dużego. Jeśli mi się uda nie pomylić kont, dat, zgrać sprzedaż z kupnem, zostanę maklerem.
Wreszcie ktoś na moim poziomie papierowym – właścicielka domu, Malarka, też nie może się połapać w dokumentach, gdzieś je pozostawiała. Kiedy zgubię świstek (konieczne zaświadczenie, bez którego nie będzie końca świata), podejrzewam się o zjedzenie go przez sen. Potrzebne dokumenty przezornie trzymam przy łóżku już dzień wcześniej, by mieć je najbliżej siebie.
Moja paranoja rozwija się kilometrową nicią ze szpulki podejrzeń. Oplata wszystkich w jeden spisek: Malarka i Szaleniec niby się nie znają, ale może są w zmowie z Notariuszem. Zapłacę za chałupę i jej nie będzie, zniknie urzędowo. Dwa lata stała pusta, może to same ściany? Skąd ten pośpiech z kupnem naszego mieszkania i takie zbiegi okoliczności, a skąd zbiegły, zwiezienia?
Piotr mnie diagnozuje: osobowość paranoidalna. Zgadzam się, skąd ma być wyobraźnia lepiąca fakty w fabułę? Czym byłby pająk bez sieci łapiącej to, co się napatoczy? Pracowitą mrówką. A tak siedzi i dynda nogą, nic nie robiąc, ma wolny zawód i albo coś mu wpadnie, albo głodna bohema.
Dostaję finansowego bzika na myśl o wyjeździe do Włoch, za dwa dni przyjeżdżają synowie Piotra.
Świat jest psychiczny. Dzwonią z produkcji Wesela Wojtka Smarzewskiego. Pytają, czy wystąpiłabym w jego filmie, życząc czegoś państwu młodym. Czemu ja? Proszę o wytłumaczenie. Dostano je faksem: „Czy tego chcecie, czy nie, mieliście i nadal macie na mnie wpływ – pisze reżyser. -Jaka by ta moja wrażliwość nie była, pewnie w dużym stopniu dzięki Warn (Mleczko, Nowakowski) «moje» Wesele ma taki, a nie inny kształt”.
Teraz jasne, dlaczego scenariusz Smarzewskiego, czytany przeze mnie bez wiedzy autora dwa lata temu, gdy Piotr opiniował go entuzjastycznie dla producenta, tak mi się podobał. Toż zachwycałam się własnym żebrem.
Ogłoszono, kim jest przeciętny Polak: 36-letnią kobietą w dużym mieście, 60-metrowe mieszkanie, lodówka, pralka, wóz i 1,5 dziecka (przeczytanej książki chyba też). To ja. Natomiast Połcia to już następne pokolenie: dworek na wsi, dwa obywatelstwa.
Dzień wariata. Rano zdążyć na lotnisko odebrać synów Piotra, on musiał do Laboratorium. Później bank, wynieść stamtąd w kopercie kilkanaście tysięcy dolarów, pędem do notariusza – tam finał umowy wstępnej, której przez roztargnienie moje i Malarki jeszcze nie podpisałyśmy.
Kilkunastoletni bracia szwedzcy schodzą ze stopni samolotu jak z ringu. Młodszy – Feliks – bezkrwiście blady (brak słońca). Antoś – starszy – z krwawiącymi tamponami w nosie i włóczkowej czapce albo podartym opatrunku ściśle przylegającym do brudnej głowy. Był na skandynawskim Jarocinie i ubrania prześmierdły mu nie trawą, ale rzygami kolegów. Opiekując się kumplami, nie miał czasu jeść, pić i się złachał, stąd krew z nosa, no, trochę się dołożyła hemofilia.
– Mam przez nią zabronionych ze trzydzieści leków na przeziębienie – wykasłał.
– Jooo – potwierdza młodszy.
Odstawiam ich do domu i pędzę do banku. W radiu Rokita, przesłuchując Millera, bierze go w imadełka dociekliwości. Kilkanaście lat temu też walczył na prawo i logikę z komuchami w Krakowie. Wykrzykiwał im racje rzymsko-prawne. Teraz rozmawia z tymi samymi ludźmi i znowu jest górą, znowu prawdopodobnie bez konsekwencji. Czy on nie ma deja vu?
Trzy czwarte Polaków jest za ustąpieniem premiera. Tyle samo za Unią Europejską. Łatwiej wejść do Unii niż wyrzucić Millera wrośniętego we władzę.
Wygrzebuję z worka na szyi pieniądze dla notariusza. Chyba się przesłyszałam, o kilkaset złotych więcej, niż mówił poprzednio. Malarka zgadza się ze mną. Notariusz twierdzi, że mówił o kwocie brutto. Ja żyję w świecie netto (tym czystym, nieobciążonym brutalnością brutta).
– Nie mam więcej – biję się pustym woreczkiem w pierś.
Notariusz bierze kalkulator i robi mi dobrze.
– To ja obniżę – wychodzi dać sekretarce nowe rachunki.
– Co jest? – pytam Malarkę. – Co on obniżył?
– Notariusze mają widełki, mogą wziąć wedle uznania.
Czyja kupuję wielbłąda, czy jestem u państwowego urzędnika? Nie chcę według widzimisię, nie chcę widełek. W Polsce prawo też jest według widełek używanych przez diabełki. Notariusz podaje mi przy wyjściu książkę i prosi o dedykację.
– Brutto czy netto? – próbuję być z branży.
Wracam do domu, do międzynarodowej młodzieżówki -jeden Chopin kaszle i nadal krwawi, drugi Waryński przeżarty szkorbutem słania się pod ścianą. Pola wniebowzięta, ma nowych idoli. Chce z nimi spać, sikać na stojąco. Przede mną bagaże, najchętniej wlazłabym do walizki. Chcę być rzeczą, nie czuć, nie widzieć. Mieć jedyną zaletę – przydatność – i być odkładana na miejsce, na odpoczynek.