W wolnych chwilach (minutach) siedzę nad Saint-Simonem, jego wspomnieniami z kryształowego wiwarium Wersalu, gdzie podlany perfumami rozkwitał kwiat ludzkości z gatunku mięsożernych orchidei.
Spoglądam na nie mniej egzotyczne wygibasy zawodników sumo w telewizji. Skąd narodowa fascynacja Japończyków tymi specjalnie tuczonymi grubasami? Dalekowschodnia odmiana żyjącej, roztrzęsionej galarety z fois gras podawanej na półmisku areny. W tym musi być coś homoseksualnego: plaskające biusty, gołe półdupki obejmujących się grubasków, długie włosy upięte w kok. Dla kobiet to może z trudem poruszające się, przekarmione bobasy, od których oczu nie można oderwać.
Msze z dziećmi hałasem przypominają piaskownicę: wrzaski, płacze, przepychanki. Największy rozgardiasz i ubaw na scenie, czyli na stopniach ołtarza.
– Teraz się pomodlimy – zaproponował dominikanin.
– No właśnie, za kogo?
Pola, ssąc zawodowo smoczek niby cygaro, oceniała swoje szansę na główną rolę.
Natychmiast do mikrofonu podeszło kilku odważnych chłopców.
– Za mamusię – powiedział najmłodszy.
– Za mamusię i tatusia – zaczęła się licytacja.
– Za rodziców, dziadka i papieża – bezzębny szkrab wykończył konkurencję.
Jednak do mikrofonu dorwała się rezolutna dziewczynka i zmiotła wszystkich:
– Pomódlmy się za Pana Boga.
Odłamki gotyku wystające ze skarpy Starego Miasta. Ostre łuki murów z przypieczonej, złocistej cegły są świątecznymi piernikami oklejonymi lukrem śniegu.
W gazetach posypały się gwiazdki, oblepiły filmy, płyty i książki mające swoje premiery rok, dwa lata temu. Wiele z nich, wtedy uznanych za złe, dzisiaj błyszczy. Tak jest chyba z prawdziwymi nowościami. Gdy się pojawiają, ocenia się je lepiej albo gorzej, niż na to zasługują, prawie nigdy sprawiedliwie. Ze strachu, żeby nie zrobić z siebie głupa, bo nie wiadomo, ile to coś warte, i z powodu układów stawiających na piedestał lub flekujących. Kultura tak jak każda planeta ma własną atmosferę. W jej skład wchodzi głównie koniunktura.
Gdybym miała się przyznać, kim jestem, elfom i krasnoludom goniącym mnie za ucieczkę z Władcy Pierścieni, powiedziałabym: „Mam waginę, piersi, jestem kobietą – więc w czym mogę wam pomóc?”
Tak, jestem typową Polką wychowaną na hostessę. Dbam o swój wygląd i cudzą wygodę. Slogany reklamowe epoki (humanizm i współczucie) mylę z handlową propagandą (skremuj się za życia, jesteś tego warta). Dlatego bywam wrażliwa, przewrażliwiona do tego stopnia, że kilkunastoletni siostrzeniec może mi powiedzieć: „Eee, ciocia, nie kumasz, ten film to arcydzieło, nie dla dziewczyn”.
Zamiast dzieła sztuki zobaczyłam siny koszmar zatytułowany Władca Pierścieni. Dwie wieże. Dwóch facetów ponad godzinę szło z jednego końca ekranu w drugi. Jedynym urozmaiceniem akcji było zarzynanie i zagryzanie. Ilość trupów na metr taśmy filmowej przekraczała Stalingrad. Szeregowiec Ryan ze swoimi najbardziej realistycznymi scenami wojennej masakry to przy tym wesołe miasteczko. Nic dziwnego, że szykują się już nowe Oscary za najlepsze zbrodnie.
Nie odróżniam hobbitów od krasnoludów. Widzę w nich ludzi wypuszczonych z obozów koncentracyjnych: łyse szkielety obgryzane przez dwunożne owczarki alzackie. Film nie o baśniowej walce dobra ze złem, ale o katowaniu podludzi. Mających twarze, mówiących, różniących się wzrostem i adresem. Czystki etniczne zasługujące na nominacje. Jakich my czasów dożyliśmy: masowe rzezie są rozrywką dla naszych dzieci oklaskujących efekty specjalne agonii.
Dotrwałam do scen poetyckich, gdy bohater spacerował po bagnie usianym topielcami. Pamiętam podobną scenę z Pół śmierci o ludobójstwie w Kambodży, ale tamten film był dla dorosłych. Ten jest fantasy – wciąga widza w realistyczny świat wyobraźni. I nie ma w tym ironii, zabawy konwencją. Jest hipnoza. Dla mnie fantasy to robot wyklepany z puszki konserw i miażdżony grawitacją spojrzenia wróżki. Ale gdy puszka żałośnie przy tym piszczy, już mi źle, współczuję wszystkim piszczącym psom użytym do nagrania takiej ścieżki dźwiękowej. Nawet fiksujący komputer z Odysei kosmicznej 2001 , będący samym głosem, wzbudzał litość swoją techniczną, ale po ludzku skomlącą śmiercią.
Fantazją jest balet widelców w chaplinowskiej Gorączce złota. Widelce nie mają przecież swojej primabaleriny. Gdy jednak Chaplin w głodowej malignie chce je wbić w kolegę, zaczyna się historia na kanwie przypadków ludzkości.
Chrześcijanie w ubiegłym sezonie palili książki o dziecięcym hokus-pokus Harry’ego Pottera, a w tym co? Pozwalają mordować dziecięcą wrażliwość pod pretekstem szlachtowania szatańskich pomiotów i pogańskich krasnoludków?
One nadal mnie prześladują, mnożą się w trzecią część trylogii i dopadają nawet przy Misiu Puchatku. Sięgam w supermarkecie po kasetę dla dziecka o małym rozumku, a tu wyskakuje z postera trójwymiarowy, głodowo pokurczony stwór (hobbit?) i nie wiem, czy zbiera na akcję charytatywną, czy będzie w efekcie wirtualnie umierał.
OK, nie jestem uosobieniem delikatności. Wymyśliłam film (Szamankę) zjedzeniem na żywca mózgu głównego bohatera. Nie ja jedna, potem ucztowano podobnie w Hannibalu. Ale to był pojedynczy mózg, w dodatku męski. Spożyty prewencyjnie, by nie wymyślił gorszych okrucieństw. Był deserem, nie daniem głównym zżeranym kilka godzin – tyle, ile trwały Dwie wieże i starożytne zabawy w rzymskich cyrkach. Rodzice prowadzili tam dzieci na pokaz pożerania przez lwy chrześcijan, niewolników, naszych starszych braci elfów. Rzym upadł, skończył się Kościołem katolickim. Eee, chyba nie upadł, ciągle w nas gnije.
Przed ladą z mięsem przewertowalam w wyobraźni obrazy Bacona. Przy warzywach podchodzi do mnie chłopak i mówi, że czytał Sceny z życia kilka razy. Zamiast zapytać, dlaczego, chowam się za wózek z zakupami. Jestem trochę upiorem poruszającym wymyślone postacie, trochę własną reinkarnacją w innym wydaniu i utrzymanką tych, którzy mnie kupują. Stoję więc, bojąc się poruszyć, dać pierwszeństwo którejś mnie.
– Niech się pani nie da i dalej tak pisze – chłopak podnosi w geście zwycięstwa siatkę cytryn.
Robię coś między ukłonem a zgięciem po ciosie i odjeżdżam wózkiem. Nie mogę zmienić profesji na inną Gretkowską.
Zima: w przedpokoju nie topnieje nam śnieg na wycieraczce.
Masaż – masaż erotyczny.
Wyjeżdżamy z domu o dziesiątej rano. Przy zjeździe na Piaseczno dwugodzinny korek, zawracamy. Polska przestała świętować, ruszyła powolutku do pracy, czyli blokady samej siebie?
Buddę (Przebudzonego) zrywającego zasłonę ułudy i Neo walczącego o wyzwolenie ludzkości ze złudzeń Matrixa grał ten sam aktor – Keanu Reeves. Zamiast miotać się w sutannie, równie dobrze mógłby mieć hinduskie szaty, i tak kojarzy się religijnie – nad-przyrodzenie, mieszając porządek ludzki z boskim i zwierzęcym. Jego spojrzenie jest spojrzeniem właśnie przebudzonego. Wyrwanego gwałtownie ze snu rozcięciem powiek. Z ich wąskich, ciemnych szczelin patrzą zwierzęce oczy bestii ukrywającej się w człowieku. Gdy je zamknie, znowu zarosną skórą. Twarz boskiej hybrydy, zbyt płochliwej, by zostać tylko zwierzęciem, zbyt wyrafinowanej na bycie człowiekiem.
Zastanawiamy się, jakie przedszkole wybrać dla Poli (w bardziej dramatycznej wersji: „Do którego ją oddamy”). Która fabryka dzieciństwa będzie najlepsza? Tam, gdzie się tylko bawią, czy tam, gdzie już uczą? Gdzie wychowują czy tam, gdzie hołubią? Za tym wszystkim jest obawa, że nie będąc z nią cały dzień, nie zrozumiemy już jej skojarzeń i lęków. Pojawi się nieprzetłumaczalny dystans tych kilku osobnych godzin. Pola, dorastając, będzie używać abstrakcji najpierw nieporadnie jak za dużych klocków, potem sprawnie wyrzuci nas ze swego świata – wyabstrahuje w pojęcie „rodzice”. Na razie jesteśmy wszystkim. Kto jest bardziej infantylny, my czy ona?
Dostałam w telewizji od Cejrowskiego jego Gringo wśród dzikich plemion. Czyta się rewelacyjnie – i humor, i egzotyczna zgroza. Można by to przerobić na szkolny podręcznik tolerancji i przygody, tym bardziej że każdy rozdział kończy się morałem. Cejrowski, nie polemizując z urojonym wrogiem, bo atakowany naprawdę przez klimat, żądła i bandyterkę, ma czas przyjrzeć się całkiem obiektywnie, a nawet poetycko dżungli świata. Opisał swoje podróże tak sugestywnie, że czytając, słyszałam gdzieś zza ramienia jego głos nieco przemądrzałej papugi.
Większość książek tego rodzaju jest bezosobowo obiektywna, po prostu relacje ludzkiego wziernika wysłanego na zadupie. Moje ulubione Wesoły antropolog (Anglik w najczarniejszej Afryce uprawiający naukę i naukowy seks z tubylcami), Hotel w Lhassie (paryżanin w Tybecie usiłujący prowadzić luksusowy hotel i uchronić turystów przed tym, co chcą zwiedzić) są podróżami bardzo daleko od siebie, więc i od Zachodu. Podróże ekstremalne.
Ważę tyle, ile chuj słonia – 45 kilo w erekcji. Wiem, niedużo. Ale nie chce mi się jeść. Karmiąc Połę zupką, trawię cały wysiłek jej i swój, po czym jestem syta. Moja niechęć do jedzenia ma też swoje drugie danie. Żarcie do mnie nie pasuje. Kafka mówił: „Co ja mam wspólnego z Żydami, ja nie mam wiele wspólnego z sobą”. A co ja mam wspólnego z kalafiorem albo bułką? Nie mówię o genach, te po ostatnich odkryciach naukowych ludzie mają wspólne nawet z zapałką. Chodzi o głębię istoty: słoneczną, dojrzałą zbóż, owoców i moją niestrawną.
Zamiast jedzenia wolę herbatę, podlewam się jej medytacyjną mądrością. Wmawiam sobie, że Lo Tung miał rację, pisząc: „Nie interesuje mnie nieśmiertelność, interesuje mnie smak herbaty”.
Zaparzam dziennie kilkanaście swoich zielonych i czarnych. Cała ceremonia niecierpliwego wrzątku i harmonii gestów odmierzających odpowiednią ilość wody, listków. Wywar z czasu: trzy, pięć minut nasiąkniętych wiecznością.
Może dlatego kolor czarnej herbaty ma powagę mnisiego habitu. Rozpuszczalnej oczywistości.
Gra wstępna Jastruna. Rarytas gatunku: erotoman gawędziarz. Sześćdziesiąt dowcipnych, lirycznych opowieści poniżej pasa. Gdyby był Francuzem, Niemcem piszącym poczytne felietony obyczajowo-polityczne do poważanej gazety i poetyckie teksty o seksie do najpopularniejszego pisma kobiecego, zyskałby sławę nie tylko wśród czytelników. W Polsce przemyka się gdzieś pod ścianą literatury, nie po tej stronie, gdzie wieszają plakaty o najnowszej książce stawionego pisarza, ale po tej drugiej, zwanej ścianą płaczu dla niezauważonych. Przynajmniej tam by chcieli go widzieć krytycy. W „Rzepie”, do której pisze, od kilku lat nie zrobiono z nim wywiadu, nie napisano artykułu o Grze wstępnej. Próbuję się domyślić powodu. W Polsce żaden mężczyzna w jego wieku, o młodszych nie mówiąc, nie pisze o erotyce i to w tak finezyjny sposób. Eseje o seksie po polsku nie istnieją. Prawdopodobnie w rojeniach krytyka z „Rzepy” za literaturę uznaje się jedynie wielkie dzieła XIX wieku. Czytelne, długie i przyzwoite. Ważne tematy współczesne muszą być bliskie przeciętnemu facetowi w średnim wieku: impotencja i alkoholizm. No, może jeszcze polityka, najlepiej wielka. Miłość jest niepoważna, odsyła do harlequinów i kompromituje pisarza, a pana krytyka rozczarowuje. To po stronie nobliwej gazety. Natomiast pisma kobiece są dla mnie niepojęte w swojej promocyjnej zawiści. Jastrun wiele lat publikował te eseje erotyce jednym z nich, po czym odszedł do drugiego. Żadne więc nie piśnie ani słówka o jego książce, nie chcąc reklamować konkurencji. W tym wszystkim nieważni są czytelnicy, nieważna książka i autor. Czy ludzie stali się własnością przypisaną do gazet, stacji telewizyjnych i firm? Zupełnie średniowieczna zależność finansowa od pana feudalnego (piszesz u nas na wyłączność), noszenie jego barw (plakietek, reklamówek). Pojawienie się w innych szeregach skazuje cię na banicję. Tak było z Krystyną Jandą piszącą kiedyś do „Pani”. Pisma kobiece pomijały wtedy milczeniem jej dobre książki – felietony. Albo już zupełne kuriozum: pewien polityk w radiowym wywiadzie porannym nie ocknął się jeszcze, zapomniał, do którego sitka gada, i pomylił nazwę stacji, wymieniając jako gospodarza konkurencję. Popełnił grzech gorszy od zdrady stanu: na antenie wymówił zakazaną nazwę.