Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie słuchamy protestów chorego. Fachowo dyskutujemy, gdzie wbijać igłę, dzieląc pośladek na cztery. Piotr nie pozwala narysować sobie długopisem ściągi, trzymając kurczowo spodnie. Dajemy mu spokój. Nie ma co przed Wigilią pogłębiać podziałów: na służbę zdrowia i pacjenta.

Siostrzeniec przebrał się za Mikołaja, rozdał prezenty. Pola zaniemówiła, wykonała w transie piosenki, ukłony i z emocji czerwieńsza od stroju Świętego zajęła się zabawkami.

My, naiwni rodzice, kręcący to kamerą na pamiątkę słodkiego dzieciństwa, oglądamy jeszcze raz Wigilię z wideo. Połcia, już na zimno, analizuje taśmę. Podchodzi do siostrzeńca w cywilu, mówiąc mu z wyrzutem: Ti, ti Mikołaju.

Mikołaj z czerwonym nosem klauna, stojący niby anioł z ognistym mieczem na straży raju dzieciństwa, został przegnany przez dwuletnią dziewczynkę. Kiedy kolej na bociana?

25 XII

Zdzieliła mnie po głowie muzyka. Płyta włączona przypadkowo podczas poszukiwań: dzyń, dzyń beli, Merry Christmas! Usłyszałam kilka taktów renesansowych. Chłodnych, prawie krystalicznych. Tak powinno się świętować Boże Narodzenie. W chłodzie proporcji, bieli i soplach szkła.

Mam dość uroczych świąt. Przytulnych, staro-polsko-wiejskich.

Zobaczyłam siebie przebraną za Wigilię: z siankiem w uszach i ustach, świecidełka we włosach, w ręku jodełki, a bombki na biodrach kręcących się w rytm kolęd. Brakuje mi tylko ukulele.

Boże Narodzenie przerobiono na szopkę, a jest dostojeństwem. Stało się pretekstem do narodzin bosko ego cent rycz n ej dzieciny we mnie samej. Kolędy plumkające niby kołysanki do snu na jawie. Na pamiątkę narodzin Zbawiciela dezodorancik albo komórka.

Odpadam od czerwonych wstążeczek, dzwoneczków, gałązek jodły. Chcę metalicznego lodu rozcinającego tkliwość. Wyjąć z niej bóstwo, obmyć z flegmy sentymentalizmu i czcić diament zamiast laleczki w pieluchach.

Nie ma świątecznego obiadu. Sądziłam, że będziemy jeść resztki z Wigilii, ale nic nie zostało. Wyszliśmy na jakąś bohemę. Proponuję placki z jabłkami, żeby było świątecznie, poleje się alkoholem i podpali a la Suzette. Wódka jest, bo jej nie pijemy. Mąki nie ma. Piotr zwleka się z podłogi, na której leczy kręgosłup, i jedzie do swojej rodziny po posiłki.

26 XII

Rodzice wracają do Łodzi szybciej, niż planowali, może chcą się najeść i nam ulżyć.

Wyrzucam papiery po prezentach i jednorazowy strój Mikołaja. Zastanawiam się nad różnicą między ofertami. Bóg zapewnia: wszyscy grzeczni, chociaż grzeszni, zasługują na Niebo. Święty Mikołaj obiecuje o wiele mniej: tylko niektórzy i to raz do roku.

Nie jest u nas najgorzej. W Szwecji większość dzieci uważa, że świętuje się narodziny Kaczora Donalda, skoro puszcza się o nim film na Gwiazdkę.

Ze świątecznego ogłupienia patrzę na disneyowską Królewnę Śnieżkę i widzę uderzające podobieństwo krasnoludków do Świętego Mikołaja. Te same białe bródki, te dźwigane przez nie latarenki, kilofy, książeczki – zupełnie jak wór noszony przez tatusia? Mamusią byłaby Królewna Śnieżka wychowująca potomstwo samotnie w lesie. Widocznie Mikołaj wyznający filozofię miłości i drogi, hippisowsko owłosiony święty wiecznie w podróży, ma swoją rodzinę gdzieś – w disneyowskim lesie.

27 XII

Długi spacer ze śpiącą Połą w wózku. Szumi w głowie od drzew. Im jestem starsza, tym bardziej rozrastają się w moim życiu. Dawniej widziałam tylko korę, pień wyrastający z fundamentów korzeni. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że ich wiek liczy się ze słojów odkładanych co rok, a w tych słojach konserwuje się czas jak ogórki w słojach ze spiżarni. Czy zakochanie się w drzewach jest normalne dla każdego, kto zaczyna się starzeć i docenia maestrię roślinnego trwania?

Teraz mam „własne” grusze, dęby za oknem. Ale nadal hoduję bonzai. Rosną w doniczkach mieszczących się w dłoni niby dzieci noszone na ręku. W przeciwieństwie do dzieci, wiadomo, co z nich wyrośnie. Bo drzewa są tylko dobre, mądre, bezgrzeszne i dlatego ciągle wegetują jedną nogą w Raju, z którego ich nikt nie wypędził.

Idziemy z Połą na koniec ulicy pokolędować do sąsiadów. Z pięćdziesiąt osób, Dyrygent przy fortepianie na tle portretów litewskich przodków. Choinka – krzak na pół salonu. Stoję z boku, śpiewać nie umiem, umiem podziwiać. W blokach ludzie uciekają od siebie, no, może dwóch sąsiadów się kumpluje, tworząc koalicję przeciw tym z dołu, tym z boku. W domkach nie dzielą ściany. Łączą ploty i wspólne bolączki -jak te kręgosłupowe:

– Gdzie Piotr? – pytają sąsiedzi.

– Na desce.

– Aaaa – zazdrościowo. – W górach kopa śniegu.

– Chory na plecy leży.

– Aaaaa – solidarnościowo. Co zagroda leży jakiś miejski połamaniec od rąbania drewna, kopania ogrodu, noszenia dzieci.

Zasypują mnie radami, adresami lekarzy.

31 XII

Piotr leczy się bezruchem. Idę więc sama do sąsiadów na szklankę grzańca. Pola pożycza od ich synka gitarę i szybko wracamy w ciemnościach: wino (we mnie), kobiety (my) i śpiew (Pola).

Robimy roczne rozrachunki. Piotr, rocznik 54, wylicza: wszystkie lata z końcówką 4 były dla niego rewolucyjne. Obliczam swoje. 64 – urodziny, 74 -przeprowadzka z Balut Śródmieścia na głębokie Batuty. 84 – wyjazd do Krakowa na studia, 94 – powrót z Paryża do Warszawy. Nie chcę w tym roku wracać, wyjeżdżać, przeprowadzać. Chcę siedzieć u siebie, cichutko na dnie Nieba.

Czytam przy kominku pamiętniki Saint-Simona, Piotr myśli, Pola śpi. Mój największy sukces w tym roku? Jestem przeszczęśliwa, że nie mamy myszy!

Pierwsze zdanie po życzeniach noworocznych i szampańskich pocałunkach:

– Ornitolog to takie słowo, które rośnie w ustach – Bond, James Bond z telewizora.

34
{"b":"88764","o":1}