Литмир - Электронная Библиотека
A
A

MAJ

1 V

– Czyja puściłem się z tirówką, czy co? – Piotr broni się przed moim zrzędzeniem, wyrzucając pochowane w samochodzie pudełka z McDonalda.

Właśnie tak. Kulinarnie zrobił to z tirówą. W domu nie jemy tego, tamtego, wieczorem nic. A on zjadł paszę, bo to nawet nie jedzenie te nuggetsy w McDonaldzie: przemielona skóra, pióra, dzioby i pazury posypane chemią dla smaku i zabicia smrodu. Nic tam nie jest jadalne, fastfudztwo. Wystrój zamiast kolorków powinien być w biało-zielone pasy: biologiczny Auschwitz, gdzie nic nie może się zmarnować, ani stary dziób, ani zjełczały smar.

Już rok mam prawo jazdy. Gdyby nie warszawscy kierowcy, dawno byłabym po wypadku. W pierwszych dniach samodzielnego jeżdżenia zatrzymałam ruch na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Nikt się nie darł, nie trąbił. Taktownie pomogli mi rozwiązać ten węzeł gordyjski na skrzyżowaniu. Przy moich ewidentnych błędach potrafią dać pierwszeństwo. Piotr uważa, że to szwedzka rejestracja i blondynka za kierownicą ułatwiają brnięcie przez miasto. Ja wiem swoje: mam taryfę ulgową początkujących. Taki abonament dla idiotów, oby jak najpóźniej się skończył. Nie mam doświadczenia, muszę polegać na intuicji.

Użyłam jej pierwszy raz, jadąc z instruktorem przez Puławską. Niby wszystko OK, ale czuję, że jedziemy w czarną dziurę. Ścisnęłam kierownicę i mówię instruktorowi:

– Boję się.

– Czego?

– Nie wiem, coś się dzieje.

Chwilę później był karambol (nie z mojej, przerażonej winy). Mózg musi wychwytywać błędy ułamki sekund wcześniej, a jego strach nazywa się intuicją. Z innych nieracjonalnych rzeczy, w Polsce przydałyby się nie trzy, ale cztery światła. Dodatkowe niebieskie dla tych, co mają ruszyć, gdy do końca nie przekonuje ich zielone.

– Byliśmy kiedyś na miejscu Australii – rozmarzam się.

– W jakim sensie? – niepokoi się Piotr.

– Geologicznym. Europa przypłynęła stamtąd.

– Aaa – wzdycha z ulgą. – Myślałem, że znowu coś straciliśmy.

Wieczór. To, że dzieci chodzą wcześnie spać, jest osiągnięciem ewolucyjnym, utrzymującym przy życiu rodziców. W szczelnej czapeczce Pola jest pływakiem nurkującym w najgłębszych marzeniach.

2 V

Zażarta dyskusja z Piotrem o mężczyznach, czyli podmiot o przedmiocie. Kamienuję go przykładami. Czy zna porządnego faceta? Z ręką na sercu, na sercu, nie między nogami.

Dzisiejsza definicja jest czarną flagą nad kąpieliskiem: Faceci to pijawki karmiące się stygmatami kobiet, bo kobieca dobroć i łatwowierność nigdy się nie zagoją.

Przed dziewiątą na Trójce Muniek, pieśń o przyjacielu.

Wstyd mi, kolorowa kretynka ze mnie. W ankiecie czasopisma, co lubię, wymieniłam dziwne potrawy, egzotyczne miejsca marzeń – żenada. Na co dzień jem paczki herbatników maślanych firmy Solidarność, schodzą w tempie paczek papierosów u nałogowca. Zajadam miód poznański Melipropolon z mleczkiem pszczelim. W kraju, gdzie są niedożywione dzieci, zachciało mi się opisywać luksusy z „Vogue’a”. Tyle dobrego, że wśród osobistych rzeczy wymieniłam prezerwatywy „z piórkiem” Dureksu, może ktoś po nie sięgnie ku korzyści własnej i nienarodzonych jeszcze pokoleń.

Podobno nie da się skonstruować perpetuum mobile. A czym innym jest dom? Z samonapędem wiecznie brudnych podłóg, naczyń, ciuchów.

3 V

Muniek z rana zagroził w radiu, że zawiesi pod koniec roku koncerty. Dożyję ciszy?

Plebiscyt: Czy chcemy do Europy?

Nigdy tak wiele nie zależało w Polsce od tak wielu. Z reguły o naszej historii decydowało kilku bohaterów albo pacanów.

Przeglądam w księgarni poradniki psychologiczne. Jeśli twój mężczyzna łże jak pies - do przekartkowania w kwadrans, dla niektórych kobiet przez całe małżeństwo.

Pod wieczór moje oczy z bólu stają się szklane, źle wprawione w oczodoły. Przy każdym ruchu głowy uwierają. Dzwonię na swoje pogotowie. Proponują, żebym przyjechała.

– Niby jak? Nic nie widzę. Wydać na taksówkę stówę? Płacę wam co miesiąc, a korzystam z usług… no, prawie nigdy. Jutro niedziela, gdzie ja pójdę do lekarza? – muszę skłaniać prywatną służbę zdrowia do większej prywatności, niemal intymności, żeby mnie przytuliła na randce-wizycie. Zgadzają się przyjechać.

Zjawiają się, wyjąc syreną. W drzwiach staje dwóch olbrzymów w kosmicznie czerwonych skafandrach. Jeden z nich trzyma w łapach metalową walizkę. Wygląda na czyściciela mającego rozpuścić zwłoki ofiary. Dają do wyboru zastrzyk w żyłę, co działa od razu, albo tabletkę. Rozczarowani moją decyzją wyciągają z walizy maleńką pigułkę.

Kosmita, czekając na efekt leku, pyta, przy jakim ciśnieniu czuję się najlepiej.

– 180 na 120 – zeznaję.

– Proszę nie żartować.

Nie wierzą, a ja z takim ciśnieniem byłam niezniszczalna – dwa etaty, balangi, parę godzin snu. Gdy po kilku latach dostałam diagnozę i lek, zjechałam windą w dół egzystencji. Gwizd w uszach i normalna ślamazarność.

– Serio – łykam tabletkę. – Najgorsze jest to co dziś, gdy podnosi się do 160, wtedy rośnie mi grawitacja i wypłukuje oczy. Po tej granicy wyrywam się w nieważkość.

Kosmici obserwują, czy lekarstwo działa, i wysławiają się w bardzo wyszukany sposób. Wiedzą, że robię w literach, albo nie przestroili słownika:

– Czy w zakamarkach pani ciała…

Piotr, rechocząc, odwraca się do telewizora, gdzie na cały regulator lecą Święci z Bostonu. Willem Dafoe gra agenta FBI, homoseksualistę, wymachuje pistoletem i słucha oper.

Kosmici się anihilują. Zostawiają mnie przed ekranem. Dafoe ma twarz małpy i oczy Boga.

Po północy w żyłach przestaje mi płynąć ołów, oko wraca do oczodołu. Świat jest piękny. Ludzie, których nic nie boli, powinni skakać rano z radości i dziękczynienia jak małe dzieci.

– Zdrowi mają misję – mówię, zasypiając.

– Co?

– Możesz wtedy wszystko, jesteś wolny i silny. To dar taki sam jak inteligencja czy talent.

4 V

Codziennie o jedenastej wyrzucam Piotra z Połą do lasu. Cisza, cisza od kataryny Radiostacji, przy której Piotr się rozkręca do życia. Szybko przestawiam stację na niemiecką (została jeszcze ze Szwecji, z nieprzestrojonego radia) First Class Musik. Na polskiej stacji Radio Klasyka za dużo obertasów. Muzyka klasyczna mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby było więcej Bachów, Purcellów.

Kupuję cudowny lek przepisany przez kosmitów i ląduję na kanapie z zapaścią. Sąsiedzi robią mi transfuzję z ekspresu do kawy. Jestem półżywa, więc mam wolne. Czytam listy Remarque’a do Marleny Dietrich. Tak mogą pisać tylko dziewiczy nastolatkowie albo impotenci.

5 V

Upał, jadę przy otwartym oknie. Na wszystkich siedzeniach wiozę kwiaty balkonowe. Nie mam ochoty wstawiać ich w doniczki, nie chcę się zatrzymać. Pojechać dalej, na południe. A gdyby na wakacje do Włoch? Cena podobna jak za Mazury, gdy podróżuje się z dzieckiem i trzeba mieć ciepłą wodę, łóżko. Dzwonię do Piotra, zgadza się. W nadbagażu będą jego synowie ze Szwecji.

Pani z gazety w telefonicznej ankiecie pyta, co robiłam przez trzy lata w Szwecji. Prosi o trochę szczegółów.

– Byłam na stypendium noblowskim.

Zmyślenie godne polskiej pisarki.

– Co to za dwuwarstwowa zupa? – Piotr zagląda mi przez ramię do pomidorówki.

Czerwone utonęło, wypłynął rosół.

– Eee, nie martw się, dosypiemy bazylii i będzie bazyliówka – pociesza.

– Chyba na kościach bazyliszka – mieszam, mieszam – nic z tego nie będzie. Zróbmy coś z naszym życiem – proszę. -Jedźmy do Grójca obejrzeć kwitnące sady.

6 V

Komandos to pestka przy mężczyźnie idącym do Lasu Kabackiego z małym dzieckiem na akcję „Spacer”. Spodnie wypchane chustkami, butelkami i soczkami. W kieszeniach koszuli telefon komórkowy, parówki, pampersy utkane w butonierkę.

Drugi tydzień nie widujemy nikogo oprócz sprzątaczki na klatce, pogotowia, sąsiadów pożyczających kawę. Inni są mile widziani, ale nie mieszczą się w naszej czasoprzestrzeni.

Gdyby ktoś tak pięknie zwariował i po odejściu ukochanej osoby wykleił drzwi wejściowe marmurkową tapetą. Wypisał na niej datę, godzinę, imię i nazwisko porzucającego. Drzwi są przecież wielkości płyty nagrobnej.

Czy kochanie może być egzorcyzmem? Piotr dotykiem strzepuje ze mnie wszystkie zadry, wygładza nastroszone łuski. Rozpędzona diablica zamienia się w nieruchomego anioła ze skrzydłami posklejanymi pocałunkiem. I zamiast na łepku szpilki (gdzie mieści się milion diabłów) zasypiam w jego dłoni.

7 V

Handlowcy z biura sprzedaży oprowadzają po naszym osiedlu kolejne ofiary. Kupiliśmy tu mieszkanie, luksus wygody, żeby nie remontować, nie budować. Pomyłka. Kupiliśmy pakiet robót. Prucie nieocieplonych ścian, niepodłączone rury, przeciekający dach. Wybudowała to dla Polaków spółka kanadyjska, za ciężkie dolary procentujące teraz w funduszach powierniczych nieznanych nam staruszków z Montrealu. Zarobili na nas, zarobili też Ukraińcy stawiający te domy, oczywiście na czarno, a my zostaliśmy zrobieni na szaro.

W gazecie znajduję kolorową reklamówkę naszego osiedla: „Wokół wielki park”. Czy wszyscy są w Polsce Wyspiańscy – teatr swój widzą ogromny? A może to dziedziczny syf, na który cierpiał też poeta, zmienia optykę?

Dzwonię do biura sprzedaży.

– Przepraszam, gdzie jest ten park? Nie dostrzegam go ze swoich okien, czy to te dwuletnie kikuty paru drzewek?

– Hmm, hm, tak napisali… trochę na wyrost.

Polska jest na wyrost, dla smarkaczy.

Piotr rzucił mi z politowaniem „Politykę” otwartą na tekście o polskiej inscenizacji Monologów waginy Ensler. Krakowskie aktorki z oporami przekonały się do książki. Raził je nadmiar dramatycznych opowieści i brak spełnionej miłości między kobietą a mężczyzną. Teksty wydały im się płytkie i źle napisane. Jedna z aktorek nie wyobrażała sobie Monologów na scenie, zastanawiała się, w jaki sposób mówić do widzów o pochwie, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy dobrego smaku.

One miały grać czy dać dupy? I to artystki, czułe na słowo. Zacisnęły ze strachu nóżki, dopiero mężczyźni je namówili… Najstarsza „pod wpływem męża uznała, że Monologi mogą się stać terapeutyczną książką dla kobiet”. Najmłodsza była od razu na tak. Wszystko skończyło się dobrze, „żadna z nas nie jest feministką”.

6
{"b":"88764","o":1}