Szkoła. Księżniczka powoli przemierza korytarz wyłożony jasnym, sosnowym parkietem. Ma akurat długą przerwę. W torbie z mocnego, szarego, malarskiego płótna ciążą jej podręczniki i zeszyty. Przygryza leciutko wargi. Nie wiedzieć który raz w życiu czuje się zmęczona. Łapie się na tym, że polubiła liceum. Może dlatego, że traktuje je z dystansem, jako miejsce tymczasowego tylko pobytu?
Jej koleżanki z klasy stają na rzęsach, pochłaniając wiedzę, uczą się najdrobniejszych szczególików, byle tylko choć o cal wyprzedzić konkurentki w wyścigu szczurów. Uczą się uśmiechać, podlizywać bezwstydnie. Każde polecenie wypełniają natychmiast, nie wnikając w jego sens. Uczą się, że oceny nie zależą od tego, co się umie, tylko od tego, czy nadąża się za tokiem rozumowania profesora, czy opanowało sztukę odgadywania jego poglądów i podporządkowało jego wizji. Wiedza, którą zdobywają, jest płaska, opiera się na podręczniku. Stopnie wynikają w znacznej mierze z umiejętności stania na dwu łapkach i merdania ogonkiem. A system oducza samodzielnego myślenia i szukania własnych dróg…
Większość nauczycieli akceptuje ten ludożerczy układ. Nie zauważają nawet, jak strasznie wypaczają się charaktery ich podopiecznych. Pedagodzy mogą spać po nocach, nie dręczą ich wyrzuty sumienia.
Stanisława czy Mistrz Michał są inni. Wszystkich traktują równo. Zachęcają do samodzielnego myślenia. Polonista też jest niczego sobie. Facet świeżo po studiach, idealista. Kruszewskie, Alchemik i on, to zbyt mało, by pokonać inercję systemu.
A jednak jakoś polubiła tę koszmarną budę. Jej koleżanki z klasy nie są takie złe. Trochę ciapowate i ospałe, układ zrobił z nich kujonki i lizuski, ale chyba mają szansę. Wpasowały się w szkołę, oddały jej część swojej duszy, ale tam, w głębi, pozostały żywe. Mają marzenia i tak bardzo pragną czegoś, co zmieni ich szare, monotonne życie. Jest dla nich zagraniczną księżniczką, powiewem egzotyki, dowodem na to, że świat, ten, o którym marzyły, gdzieś jednak istnieje… A ona? Nie ma marzeń. Owszem, pół roku temu marzyła jej się sucha piwnica, talerz wodnistej zupy, całe majtki i niezawszawiony koc. W chwili, gdy znalazła bezpieczną przystań, marzenia zasnęły.
Co będzie dalej? Gosia i Magda pójdą na studia, po kilku latach znajdą sobie pracę albo i nie. Urodzą dzieci. A ona będzie nadal szesnastoletnią wampirzycą, przeskakującą stulecia, żyjącą w świecie, który staje się coraz ciaśniejszy dla istot takich jak ona czy Stanisława.
Zakręciła się i omal nie wpadła na księdza katechetę. Popatrzył na nią i chyba zaniepokoił go wyraz jej twarzy.
– Co się stało, moje dziecko?
– Gryzie mnie bezsens egzystencji.
Delikatnym ruchem ciepłej dłoni podniósł jej brodę. Spojrzenia spotkały się.
– Drogie dziecko – powiedział. – Egzystencja ma sens. Zawsze. A jeśli wydaje ci się, że nie ma, pomyśl nad tym, ilu ludziom w życiu pomogłaś i ilu jeszcze możesz pomóc. Jesteś częścią Bożego planu. Za każdym razem, gdy żywa wychodzisz z opresji, możesz sobie powiedzieć, że nie wypełniłaś jeszcze swojej misji na ziemi.
– A gdybym chciała wstąpić do klasztoru? – wypaliła nagle.
Zamyślił się na ułamek sekundy.
– Chyba co innego jest ci pisane – rzekł wreszcie. – Możesz sądzić inaczej, ale twoje życie dopiero się zaczyna. Nie czas jeszcze na odpoczynek.
– Dopiero się zaczyna? – Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma.
I nagle poczuła coś jakby uderzenie prądem. Zrozumiała, że on też wie. Że odgadł w niej wampira, od razu, jak Alchemik…
– Nie ma znaczenia, jak długo żyjemy i jak długo będziemy żyli – powiedział, potwierdzając jej domysły. – Liczy się jakość. I nasze czyny względem innych ludzi. A kiedyś i tak wszyscy staniemy przed obliczem Pana i zdamy relację z naszej ziemskiej pielgrzymki. Ale jeszcze nie teraz. Wiele jeszcze zostało do zrobienia.
Patrzył na nią spokojnie, uśmiechając się.
– Dziękuję za radę. – Kilka słów duchownego pozwoliło jej przezwyciężyć apatię.
Jak on to zrobił?
* * *
Nogi same zaniosły ją na orientalistykę. Gryzł ją problem zagadkowej Murzynki. Poza tym musi jej przecież podziękować. Weszła do budynku. Co robić dalej? Cholera, przecież nie zapyta portiera, czy studiuje tu Murzynka nosząca w teczce książki. Trzeba podejść do zagadnienia bardziej naukowo.
W ataku na wrogi obiekt najważniejsze jest umieszczenie wewnątrz swojej agentury. Rozejrzała się uważnie, łowiła nosem zapachy. Biblioteka czy stołówka, oto jest pytanie. Hmmm. Stołówka. Zeszła do podziemi i kierując się zapachem starego oleju, na jakim, po raz nie wiedzieć który, usmażono frytki, znalazła odpowiednie pomieszczenie. Coś tu można zjeść? Można. Nie trzeba się zapisywać, wystarczy zapłacić. Drobne brzęczały jej w kieszeni. Zamówiła porcję frytek. Wrzący olej dość skutecznie odkaża, zmniejszając ryzyko zatrucia. To najbezpieczniejsze jedzenie. Zatrucie kaszanką zapamięta na długo.
Siadła sobie skromnie w kącie nad podwójną porcją, która wyglądała jak połówka normalnej, i popijając z butelki colę, przyglądała się wypełniającym wnętrze studentom. Niektórzy nawet na czas posiłku nie przerywali nauki. Jeden czytał notatki, kilku dyskutowało na temat ideogramów japońskich… I oto jej cel. Wysoki, jasnowłosy student siedział nad słownikiem. Na stole przed sobą rozłożył kserokopię jakichś tekstów. Na oko sądząc, perski z jedenastego wieku naszej ery. Zapisywał tłumaczenie, kreślił, klął i grzebał w słowniku. Dostał pracę, która wyraźnie go przerasta. Pomożemy…
Siadła obok niego, nawet nie zauważył. Bazgrał strasznie, ale dało się odczytać. Są i błędy.
– To nie tak – powiedziała mu tuż nad uchem. – Pomyliłeś formy. Ta litera – stuknęła długopisem w tekst – to nie „r”, ale ozdobna forma litery „m”.
– Niemożliwe – pokręcił głową.
– Założymy się?
Z uśmiechem przeczytała na głos całą linijkę. Teraz dopiero na nią spojrzał. I zamurowało go. Taka młoda i zna się na perskiej kaligrafii? Dalej przez tekst brnęli razem. Wytykała mu błędy, a właściwie potknięcia. Nieźle sobie radził, po prostu odrobinę brakuje mu wiedzy, wystarczyło tylko ukierunkować i robota poszła jak z płatka.
– O rany – westchnął, gdy wreszcie skończyli. – Jak mogę się odwdzięczyć?
– Mam problem – mówi. – Jest tu taka wysoka Murzynka. Chodzi w garsonce i z teczką pod pachą… Sądząc po kształcie czaszki, przyjechała z Sudanu. Chciałam sobie z nią chwilę pogadać o inskrypcjach z kościołów w Starej Dongoli…
– Nazywa się Anysza Safez. Jest lektorką arabskiego – wyjaśnia. – Znajdziesz ją na ostatnim piętrze, ma teraz indywidualne zajęcia ze studentami.
– Dzięki.
– To ja dziękuję…
Pobiegła schodami na górę. Student odprowadził ją spojrzeniem. Ileż ona może mieć lat? Szesnaście? Kim jest, skąd się wzięła, jakim cudem zna jedenastowieczną odmianę perskiego!? Może to córka któregoś z profesorów? Nie, wtedy nie pytałaby o panią Anyszę. A zresztą, czy to ważne? Spojrzał na dalszy ciąg pracy domowej i zagryzł wagi. Trzeba się pospieszyć i nadrobić stracony czas. Zwłaszcza że dzięki temu złotowłosemu cielątku wreszcie wiedział, jak się za to zabrać.
Czwarte piętro, kilka par drzwi. Przed jednymi tłoczyła się grupka studentów. Stanęła po drugiej stronie korytarza. Kolejne ofiary wchodziły i wychodziły, a ona patrzyła. Anysza wyglądała bardzo podobnie do małej Alodyjki, ale jednak nią nie była. Po pierwsze, ma dwadzieścia kilka lat, po drugie, znacznie smuklejszą szyję. I dużo ciemniejszą karnację. A zatem pomyłka. Cholera. Ale podziękować trzeba… Ostatni student? Ostatni…
Zapukała do drzwi. Weszła i uśmiechnęła się do lektorki. Ta oderwała wzrok od leżącej przed nią arabskiej gazety. Księżniczka słabo zna fusha, ale kilka zdań była w stanie sklecić.
– Chciałam podziękować…
Twarz Murzynki nie pokryła się trupią bladością. Za dużo pigmentu. Zrobiła się za to szara jak popiół.
– Wampir!
Słowo to różnie brzmiało w różnych językach, ale kultura masowa ujednoliciła jego wymowę. Anysza odepchnęła krzesło, odskakując do tyłu. Błyskawicznym ruchem sięgnęła pod pachę. O mamusiu, rewolwer. I to jaki, kaliber co najmniej dziewięć milimetrów. Pociągnęła za spust, nawet nie celując. Księżniczka w ostatniej chwili, widząc już czarną smugę pocisku, wykonała unik rodem z Matrixa. Huk ogłuszył je obie i zdezorientował.
Ale Monice zdarzało się bywać na wojnie, a pewnych rzeczy się nie zapomina. Przez drzwi nie zdążyłaby, a zatem oknem. Skoczyła, zaplątała w firanki, rozbiła szybę głową i ramionami, i wyrwała się na świeże powietrze. Które to piętro? Czwarte. Fatalnie…
Rąbnęła nogami, nie utrzymały jej i zaraz runęła na plecy. Cóż, fajny mieli przed wydziałem żywopłot. Wyłamała w nim dziurę jak stodoła. No trudno, jeszcze piętnaście lat i krzaki odrosną. Odetchnęła głęboko. Nic nie boli? Właściwie to wszystko. Kolana, kostki nóg, mięśnie, żebra, ramiona, głowa. Ale to inny ból, tępy, od wstrząsu i stłuczenia, a nie ostry od złamanych kości. Poruszyła stopami. Działały. A zatem kręgosłup nie jest uszkodzony.
Do listy urazów dodać musiała jeszcze liczne drobne skaleczenia wywołane przez odłamki szkła. Spojrzała w górę, na szczęście lektorka chyba przestraszyła się na tyle, że nawet nie podchodzi do okna. I bardzo dobrze, mogłaby ją zastrzelić bez trudu.
Teraz dopiero spostrzegła, że wokoło stoi wianuszek studentów. Ktoś podał jej rękę. Musieli słyszeć o wczorajszej strzelaninie przed budynkiem. A teraz znowu strzał i jej skok z okna. Co robić? Nietrudno udawać biedną, przerażoną, zagubioną nastolatkę. Łzy w oczach, potargane włosy, drobne, krwawe nacięcia na twarzy… Wyglądała niewinnie, bezbronnie, była na tyle śliczna i sponiewierana, by wzbudzić natychmiastowe współczucie. Jakaś studentka podała jej paczkę chusteczek. Dygnęła w podziękowaniu, co jeszcze odjęło jej kilka lat. Przyłożyła jedną do rozbitego czoła.
– Cóż za krwiożerczy wydział – powiedziała. – Już drugi raz próbują mnie tu zamordować…