Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział II

Deszcz przestał padać. Ochłodziło się. Prawie wpół do dziewiątej. Stanisława uderzyła piętami boki jasnobrązowej klaczy. Koń przeszedł w trucht. Czy może być coś przyjemniejszego niż przejażdżka o świcie krakowskimi Plantami? Drzewa stoją nagie i mokre, wilgotna ziemia pachnie upajająco. Trawy kilka dni temu zwarzył przymrozek. Żwir przyjemnie chrzęści pod końskimi kopytami.

Wylot Szewskiej, już niedaleko. Spojrzała na zegarek. Nie spóźni się.

Jednak nie miała tego dnia szczęścia. Minęła patrol policji w odległości minimum półtora metra, a oni, nie wiedzieć czemu, przestraszyli się, zaczęli gwizdać i machać rękami. Z trudem uspokoiła konia. Zawróciła, osadziła klacz i popatrzyła na nich z góry.

– Czy panowie zwariowali? – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Koń się przestraszył, mógł ponieść! A jakby tak kogoś stratował?

Funkcjonariusze gapili się na nią z rozdziawionymi ustami.

– Proszę pani. – Najwyższy z nich odzyskał głos. – Proszę zejść z konia.

Rzuciła mu wyniosłe spojrzenie, jakby zastanawiała się, czy w ogóle ma wypełniać jego polecenie. Wreszcie zeskoczyła jednym zgrabnym ruchem. Tego dnia ubrana była w elegancką garsonkę, toczek oraz buty do konnej jazdy, miękkie, o wysokiej cholewce, robione na zamówienie. Pod pachą dzierżyła skórzaną teczkę, w dłoni trzymała szpicrutę. Strój i wyraz twarzy znamionujący całkowite przekonanie o słuszności jej racji powinny wgnieść ich w ziemię… Błąd. Straciła przewagę. Okazało się, że jest o głowę niższa od najdrobniejszego z policjantów. Trudno narzucać innym swoją wolę, gdy trzeba patrzeć do góry.

– Czy pani postradała zmysły, pchać się tu z koniem? – Gliniarz był surowy i zasadniczy.

No to spóźni się do pracy. Drugi raz w życiu. Co za hańba. Aha. I jeszcze trzeba ustawić tych trzech.

– Nie rozumiem. – Zmierzyła ich pełnym zaskoczenia spojrzeniem. – Co to znaczy, nie wolno tu jeździć konno?

– No, nie wolno – tłumaczył cierpliwie dowódca patrolu. – Będzie mandat. I punkty karne… Hmmm… – Spostrzegł, że ciut się zagalopował.

Może pokazać im etiopski paszport dyplomatyczny i odesłać nadgorliwców w diabły? Nie taki głupi pomysł.

– Ma pani prawo jazdy? – zapytał konkretnie drugi.

Tylko tego brakowało. Jej twarz stężała ze złości.

– Wybaczą panowie, spieszę się do pracy i nie mam czasu wysłuchiwać podobnych głupot. Jeśli rzucą panowie okiem w regulamin tego parku… – Z torby wyciągnęła nieco pożółkłą książeczkę. – O, proszę, paragraf dwudziesty siódmy.

– Na terenie Plant krakowskich dozwolone jest odbywanie przejażdżek konnych w godzinach porannych i popołudniowych, pod warunkiem wszakże poruszania się ścieżkami oznaczonymi na załączonym planie – przeczytał zbaraniały dowódca.

– O kurde? – zdziwił się jego towarzysz.

Świetnie. Konsternacja. Teraz trzeba umiejętnie narzucić swój punkt widzenia.

– Wypraszam sobie takie słowa w mojej obecności. – Stanisława, kiedy chce, umie przybrać postawę prawdziwej damy.

– Najmocniej przepraszam – bąknął gliniarz.

– Zaraz, zaraz. – Szef patrolu uważnie obejrzał kartę tytułową. – To jest regulamin parku z 1837 roku.

– I co z tego? – Spojrzenie błękitnych oczu przewiercało go na wylot.

– Od dawna obowiązuje nowy regulamin. Jest tam, na tablicy. – Wskazał kierunek.

– Chodźmy i poczytajmy sobie. – A jednak się spóźni! Diabli nadali tych służbistów.

Zatrzymali się przed tablicą, na której widniał wyciąg z regulaminu. Wielu rzeczy zakazano i w większości przypadków słusznie…

– Nie ma tu przepisu zabraniającego jazdy konnej. – Stanisława jako pierwsza przeleciała wzrokiem planszę. – Skoro pierwotny regulamin nie został uchylony, to obawiam się, że nadal obowiązuje. – Wyjęła dowódcy swoją książkę z dłoni i włożyła do torby. – Przepraszam, spóźnię się do pracy…

– Eeee… – powiedział uczenie najwyższy.

– Pożegnam panów.

Wskoczyła na siodło i oddaliła się z godnością. Policjanci popatrzyli po sobie.

– To co, można tu jeździć czy nie? – zafrasował się ten najdrobniejszy.

– A cholera wie. Widziałeś tu kiedyś kogoś na szkapie?

– No. Parę lat temu. Ale nie na koniu, tylko na skuterze.

– I co, złapali ich?

– Nie, to była Straż Miejska. Patrolowali teren. Ale cywili nie widziałem. Chociaż jakby nie było wolno, to i strażnicy by przecież nie wjechali – błysnął pomysłem.

Odprowadzili wzrokiem oddalającą się amazonkę. I naraz poczuli, że wolno tu jeździć. Dlaczego nie? Ładna dziewczyna, siedząca z gracją na ślicznej brązowej klaczy, znikała w perspektywie parkowej alejki. Wkomponowana idealnie w rzeczywistość, stała się jej elementem. Przecież to jasne, że tak estetyczny widok nie może być nielegalny…

* * *

Uczennice zebrały się na sali gimnastycznej. Dzwonek właśnie przebrzmiał, ale nauczycielka jakoś się nie pojawiała, choć do tej pory zawsze była trochę przed czasem.

– Zachorowała – ucieszyła się Magda. – Twarda babka, ale grypa okazała się silniejsza…

– A może uciekła. – Na twarzy Gosi odmalowało się rozmarzenie.

Usłyszały czyjeś kroki na schodach. Ale to tylko Monika. Dziewczętom wyrwało się westchnienie ulgi.

– Panna Stanisława prosi na boisko. – Uśmiechnęła się księżniczka.

Chóralny jęk wystarczył za odpowiedź.

– W grudniu? – szepnęła ze zgrozą Magda.

Ale ich koleżanka już wyszła. Chcąc nie chcąc poszły w jej ślady. Po nocnym deszczu zrobiło się bardzo chłodno. Ziemia jest mokra, na drzewach nie ma już liści. Nauczycielka siedziała na grzbiecie niedużej, brązowej klaczy. Popatrzyła z góry na swoje uczennice.

– Dziś w programie zajęć mamy podstawy jazdy konnej. – W jej oczach zapłonęły figlarne iskierki. – Koń, jaki jest, każdy widzi – zacytowała Joachima Benedykta Chmielowskiego. Lekko zeskoczyła na ziemię. – Która pierwsza chce się przejechać?

Zaczepiła karabińczykiem linkę asekuracyjną do uzdy. Spojrzała pytająco na uczennice. Wszystkie niepewnie cofnęły się o krok.

– No, co wy? To tylko koń…

Patrzyły w ziemię. Żadna się nie ruszyła. Tego nie przewidziała. Sądziła, że przynajmniej połowa dziewcząt z grupy siedziała choć raz w siodle. To przecież panienki z dobrych domów, powinny chodzić na lekcje tenisa, jazdy konnej, gry na pianinie…

– Monika?

Księżniczka spokojnie wyszła przed szereg. Klacz ostrzegawczo położyła po sobie uszy. Wyczuła wampira szóstym zmysłem. Stanisława przygryzła wargi. Zapomniała…

– Nie – mruknęła. – Wracaj na miejsce, ty przecież umiesz… A szkoła to miejsce, gdzie uczymy się rzeczy nowych. Gosia.

Brunetka z warkoczem szła jak na ścięcie. Wyraźnie zbladła.

– Hej, może tak trochę odwagi? – parsknęła nauczycielka. – Konie, owszem, gryzą i kopią – chyba niepotrzebnie o tym powiedziała – ale tylko w określonych przypadkach.

Uczennica zbladła jeszcze bardziej, jakby miała zaraz zemdleć.

– Jazda konna jest łatwa i przyjemna… Zaczep stopę o strzemię i hop, na górę.

Dziewczyna jakoś się wdrapała, opadła w siodło z gracją worka kartofli. Klacz obejrzała się, zdziwiona, i cicho parsknęła.

– Siądź prosto, łokcie przy bokach, rany, złap cugle. Gdzie się przechylasz, chcesz spaść?! I nawet nie próbuj zsiadać. Wio. No i czemu beczysz? Historyczka. Szesnastoletnia panna, a ryczy, jakby z przedszkola wypuścili. Ja w waszym wieku nie wyobrażałam sobie dnia bez godziny włóczenia się konno po stepie! Złaź, pokażę wam, jak to fajnie…

Wskoczyła na siodło i zrobiła małe kółko.

– Dobra – westchnęła, zsiadając z konia. – Która następna? Beksy!

Wszystkie, nie wiadomo dlaczego, cofnęły się o krok. Z tą konną jazdą chyba trochę jej nie wyszło. Musi wymyślić coś ciekawego na kolejną lekcję. Może poprowadzi zajęcia z fechtunku?

Dyrektor spojrzał przez okno gabinetu. Widok nauczycielki na koniu nieco go rozczulił. Ta to ma pomysły, cały czas kombinuje, jak tu uczennicom dostarczyć trochę radości…

* * *

Polonista siedział w pokoju nauczycielskim i przeglądał prace. Właśnie zrobił dwugodzinny sprawdzian z przerobionego działu. Prace były dziwnie podobne do siebie. Uczennice opanowały materiał, wyciągnęły wnioski, niebawem zapomną… Czytał z rosnącym zniechęceniem. Dziewczęta zreferowały poglądy autora podręcznika, część uzupełniła je o to, czego nauczyły się na lekcji, tylko nieliczne dokonały twórczej syntezy.

Na tym tle wybijała się praca Moniki. Nauczyciel czytał równe rządki pisma. Kaligrafia jest ciekawa, niektóre litery Serbka pisze inaczej, niż jest to przyjęte w Polsce, ale każda z nich jest pięknie dopracowana. Praca wyglądała nieomal jak wydruk. Dziewczyna używała wiecznego pióra i nie oddzielała krawędzi arkusza kreską, ale mimo to marginesy są równiutkie. Błędów ortograficznych nasiała całą masę, gramatycznych też trochę, za to treść stawiała poloniście włosy na głowie. Autorka pracy wypowiadała się na niektóre tematy szczerze i bezlitośnie. Tezy z podręcznika obaliła kilkoma celnymi przykładami, jego własne tezy… hmmm, też odparła i to cholernie inteligentnie. Rozbiła jego tok rozumowania na kawałki i wdeptała profesora w ziemię. Nauczyciel brnął przez tekst coraz bardziej zdumiony. Było w nim mnóstwo cytatów z dzieł klasycznych zapisanych po grecku i w tłumaczeniu. Niektóre utwory zna, o innych tylko słyszał… Wahał się tylko przez chwilę. Ocena celująca.

* * *

Alchemik odnalazł odpowiedni pokój w kuratorium. W dawno nieodnawianej klitce niewiele się mieściło. Stało tu biurko z komputerem oraz szafa z aktami. Wszędzie walało się pełno papierów. Mistrz Michał skrzywił się w duchu. Biurokracja w Polsce poczyniła ogromne postępy, od kiedy był tu ostatnio. Tysiące ludzi siedzi i przekłada formularze zamiast robić coś pożytecznego, na przykład kopać rowy melioracyjne…

– Uprawnienia nauczycielskie? – Urzędniczka otaksowała go nieprzychylnym wzrokiem.

4
{"b":"88217","o":1}