On też ją otaksował. Rudawa, w garsonce, palce pokryte pierścionkami, złośliwość wypisana na twarzy.
– No właśnie. – Spokojnie skinął głową. – Takie, które dają prawo uczenia w szkole.
– Mamy dwa ośrodki doskonalenia zawodowego dla nauczycieli. Oba organizują kursy, wprawdzie zajęcia już się zaczęły, ale bez problemu znajdzie się wolne miejsce. Będzie pan tylko musiał nadrobić zaległości. Zapiszę panu adresy. Zajęcia są płatne.
Skrzywił się w duchu. A więc o to chodzi. Najpierw za pomocą kuratorium tworzy się niepotrzebną barierę administracyjną, a potem furtkę do jej ominięcia. A w rzeczywistości chodzi tylko o jedno – złupić każdego, kto się nawinie. Wydusić mu choćby z gardła ostatni grosz…
Wyszedł z biura z uczuciem ulgi. Spojrzał na kartkę. Jeden ośrodek państwowy, jeden prywatny. I oba nawet niedaleko. A zatem w drogę. Zaczął od państwowego, bo było bliżej.
* * *
– Owszem, organizujemy kursy – powiedziała baba za biurkiem. Wyglądała jak klon tej z kuratorium. – Obecny rozpoczął się w ubiegły poniedziałek, więc bez problemu nadrobi pan zaległości. Cały cykl obejmuje sześćdziesiąt godzin zajęć, zakończonych zaliczeniem. Zdaje sobie pan sprawę, że całość kosztuje dwa tysiące osiemset złotych?
Alchemik drgnął. Spora kwota jak za prawo wykonywania niskopłatnego zawodu. Nauczyciel dostaje siedemset złotych miesięcznie, czyli cztery miesiące musi pracować, by pokryć wydatki za kurs. Chory, złodziejski kraj…
– Dysponuję odpowiednią kwotą – uspokoił ją.
– Jakie ma pan wykształcenie?
W jej głosie wyczuł dziwną niechęć. Co jest grane, przecież nie przyszedł o nic prosić. Chce tylko kupić usługę, nawiasem mówiąc nieprzyzwoicie drogą. Dlaczego to babsko traktuje go z góry? Zapewne z przyzwyczajenia.
– Jestem doktorem nauk biologicznych, drugi fakultet historia, także stopień doktora. Ponadto uzyskałem nominację na członka Boliwijskiej Akademii Nauk za odkrycia z dziedziny chemii fizycznej.
– I pan chce pracować w szkole? – Kobieta wydała lekceważące prychnięcie.
– Owszem.
Dlaczego ten wypindrzony babsztyl okazuje mu tyle pogardy? Co złego w tym, że ktoś chce poświęcić swój czas, by za marne pieniądze dzielić się wiedzą z młodymi ludźmi?
– W której szkole pan pracuje?
– W żadnej. Przecież, żeby podjąć pracę w szkole, trzeba mieć uprawnienia pedagogiczne – tłumaczył cierpliwie.
– Nie mogę zapisać pana na kurs, jeśli nie pracuje pan w szkole.
A tu go zaskoczyła. Przez chwilę trawił informację. Nie zrozumiał? Zapomniał ojczystego języka? Nie, to niemożliwe.
– To dla kogo są te kursy? – zdumiał się.
– Dla nauczycieli, którzy pracują w szkołach, ale nie mają uprawnień – wyjaśniła ochoczo.
– To jakim cudem zostali zatrudnieni?!
– No, pracują, ale nie mają uprawnień – powtórzyła, jakby zacięła się jej płyta.
No cóż, państwowy ośrodek doskonalenia nauczycieli to najwyraźniej skansen poprzedniego ustroju. Ale przecież są i prywatne centra szkoleniowe. A zatem vivat kapitalizm. Kto inny zarobi…
Alchemik wszedł do ładnej willi, położonej w niewielkim ogródku. Podłoga była wyłożona panelami, meble dobrane ze smakiem. Urzędniczka siedząca przy biurku, w przeciwieństwie do tamtej złośliwej baby, uśmiechała się sympatycznie. Mistrz usiadł na wygodnym krześle.
– Chciałbym zrobić uprawnienia nauczycielskie.
– Kurs zaczął się dwa tygodnie temu, zajęcia odbywają się w soboty i w niedziele. Musi pan nadrobić sześć godzin zajęć – wyszczebiotała, gdy wyjaśnił jej powód swojej wizyty. – Całość trwa czterdzieści godzin i kosztuje trzy tysiące złotych.
Skinął głową, akceptując warunki.
– Która szkoła pana skierowała?
– Nie pracuję w szkole – wyjaśnił. – Chcę zrobić uprawnienia i dopiero będę szukał pracy. Taki zresztą, zdaje się, jest wymóg.
– No co pan? Nie możemy przyjmować na kursy tak z ulicy. Musi być skierowanie ze szkoły, w której pan pracuje.
– Żeby pracować, trzeba mieć uprawnienia. – Poczuł zawrót głowy.
– Owszem, ale nie możemy przyjąć pana na kurs bez skierowania.
W ciągu ostatnich czterystu lat Alchemik dwa razy rozważał popełnienie samobójstwa. Ale jeszcze nie pora na trzeci raz…
– Kto wymyślił ten idiotyzm? – zagadnął.
– To nie żaden idiotyzm. Takie jest polecenie Ministerstwa Oświaty – z godnością oświadczyła panienka.
Opuszczając prywatny ośrodek szkolenia, Alchemik pomyślał, że z tym kapitalizmem w Polsce to jakoś nie do końca tak…
– Witamy w krainie racjonalnej świadomości – mruknął pod nosem.
Usłyszał kiedyś to zdanie przypadkiem. Od tamtej pory powtarza je, ilekroć natrafia na naprawdę wstrząsające przejawy ludzkiej głupoty. Co ma zrobić z niewygodnym, bezsensownym przepisem? Na przykład ominąć.
– Powiada pan, że pańskim marzeniem jest nauczanie biologii? – zagadnął dyrektor, taksując przybysza długim spojrzeniem.
Ten uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Siedział na krześle jakby kij połknął. Niewysoki, ale barczysty. Wiele zawodów, obciążających różne partie mięśni i kości, wyrzeźbiło jego sylwetkę. Błękitne oczy płoną pod krzaczastymi brwiami, spojrzenie jest jednocześnie twarde i marzycielskie. Tak patrzą odkrywcy, wynalazcy, podróżnicy. Broda prawie jak u Szamila Basajewa, ale ciemnozłocista, ma barwę dojrzałego miodu. W każdym ruchu, w każdym geście widać potężną energię życiową. Dłonie twarde, naznaczone pracą fizyczną, ale jednocześnie kształtne.
Zdumiewający okaz prawdziwego mężczyzny.
– Dla naszego liceum byłoby zaszczytem zatrudnić kogoś, kto posiada tytuł doktora – dyrektor czuje, jak osobowość petenta dosłownie go przygniata. – Jednak jeśli nie posiada pan uprawnień pedagogicznych…
Spojrzał na leżący przed nim papier. Dyplom wystawiony trzy lata temu przez uniwersytet w North York. Nie doczytał nazwy miejscowości. Wydaje mu się, że chodzi o Nowy Jork, a nie o małą uczelnię w południowej Kanadzie. Doktor biologii. Cholera, nie ma ani jednego doktora w gronie pedagogicznym, a konkurencja przygruchała sobie aż trzech. Jak rozwiązać ten problem? Zatrudnić na lewo? Można za to stracić dotację…
– Myślę, że to da się ominąć. Posiadam prawo do nauczania na terenie Kanady i Boliwii. Na początek powinno wystarczyć, a jeśli kuratorium się przyczepi, skieruje mnie pan na kurs doskonalenia zawodowego. Ponadto mogę poprowadzić cykl wykładów jako zaproszony zagraniczny specjalista.
Dyrektor odetchnął z ulgą. I jednocześnie poczuł pewien podziw. Jego rozmówca znalazł rozwiązanie problemu w ciągu może pięciu sekund.
– Powiedzmy, że zatrudnię pana na okres próbny. Na przykład trzy miesiące – zaproponował dyrektor. – A potem spróbujemy zalegalizować.
– Postaram się nie zawieść pańskiego zaufania.
Dyrektor czuje, że słowo tego człowieka ma swoją wagę. Z nim nie trzeba podpisywać umowy, nie ucieknie, nie oszuka, nie będzie na zapleczu produkował broni biologicznej jak jego poprzednik…
– Michael Sedigovius – odcyfrował nazwisko z blankietu.
– W Polsce używam nazwiska Michał Sędziwój.
– Tak jak ten słynny alchemik?
– Mój ojciec miał poczucie humoru. – W zasadzie nie jest to kłamstwo. – Chyba będę musiał nostryfikować ten dyplom.
– Jaką dziedziną biologii się pan zajmuje?
– W zasadzie genetyką, ale w kontekście paleontologii i teorii ewolucji. Ukończyłem też historię… – Dokłada kolejne dyplomy z uniwersytetu w La Paz.
– W porządku. Zajęcia zaczyna pan… – Dyrektor spojrzał na rozpiskę. – Jutro o ósmej pięćdziesiąt pięć.
Gość spokojnie skłonił głowę.
* * *
Stary rzeczoznawca z muzeum Czartoryskich oglądał kulę w skupieniu i zadumie.
– Zakładam, że była przyczyną śmierci lub została znaleziona na miejscu zbrodni – zauważył wreszcie.
Praktykantowi przemknęły przez myśli stosowne punkty regulaminu służby.
– Nie mogę odpowiedzieć – odparł.
– Spłaszczenie wskazuje na to, że uderzyła w coś, na przykład w kość, tą stroną, następnie grzybkowała i uderzyła ponownie w tym miejscu. Dlatego jest taka zniekształcona. Kaliber pierwotny mniej więcej siedemnaście milimetrów…
– To by się zgadzało. – Policjant kiwnął głową.
– Została odlana z formy dwuczęściowej, i to zapewne bardzo dawno temu.
– Dlaczego tak pan sądzi?
– Po kolorze. Proszę zobaczyć, przejście przez lufę a potem ciało oczyściło ją, ta powierzchnia pokryła się już świeżym tlenkiem, ale jego warstwa jest cieniutka. W tym wgłębieniu z wybitą puncą producenta zachowała się pierwotna patyna, jest gruba prawie na milimetr. Ta kula musiała przez dobre dwieście, trzysta lat leżeć i utleniać się… Mamy tu też nieco tlenków siarki i sadzę.
– Czy była zakopana?
– Nie sądzę. Spoista gleba, na przykład pobagienna, zakonserwowałaby ją lepiej. Ta kula spoczywała na strychu, może w skrzynce. Gdzieś, gdzie był dostęp powietrza…
– Rozumiem.
– Zastanówmy się, od czego mogła być… Na muszkietową trochę za mała. Ale powinna pasować do tego.
Wyjął z szafki piękną siedemnastowieczną krócicę. Naciągnął zamek i oddał suchy strzał.
– To groźna broń?
Uśmiechnął się.
– Proszę obejrzeć denata i ocenić… Ten egzemplarz – naciągnął znowu – dostaliśmy po śmierci pewnego staruszka. Był wojskowym, więc mógł bez problemu załatwić sobie nowoczesną spluwę. Ale wolał chodzić po mieście z tą zabytkową…
– Kto go zabił?
Stary rzeczoznawca uśmiechnął się pod nosem. Ech, te gliniarskie nawyki.
– Umarł ze starości…
* * *
Księżniczka siedziała w klasie. Fizyka. Nigdy nie lubiła i nie rozumiała tego przedmiotu. W dodatku program nauczania został ułożony wyjątkowo niefortunnie. Liczyła, że dowie się czegoś na temat odkrytej niedawno ciemnej materii, tymczasem tu w kółko robi się zadania o, na przykład, bryle sztywnej, zsuwającej się po płaszczyźnie… Po co to komu potrzebne?