Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział VI

Kraków ma swoje tajemnice. Któż może wiedzieć o nich lepiej niż Alchemik? Miasto zmieniało się na jego oczach. Powstawały nowe domy, waliły się w gruzy stare. Znał kilkunastu architektów, rajców miejskich, właścicieli kamienic, kupców, nawet królów. Poznał także miłośników miasta, konserwatorów, archeologów. Składał wiedzę kawałek po kawałku, aż ułożył całą mozaikę. Wśród licznych zajęć, którymi się parał, było także projektowanie kanalizacji, fortyfikacji i budynków… Zna miasto lepiej niż zawodowi przewodnicy. Lepiej niż jego mieszkańcy. Lepiej niż policja i lepiej niż Wojewódzki Konserwator Zabytków.

Gdy pod koniec XX wieku liznął nieco informatyki, dowiedział się, że programiści często zostawiają w swoich dziełach tajne furtki, umożliwiające omijanie zabezpieczeń i wchodzenie do programów niejako od tyłu. Zdumiało go to niepomiernie, bo choć zmieniły się narzędzia, idea pozostała ta sama. On także, projektując domy, tworzył sobie i klientom, na wszelki wypadek, tajne przejścia oraz schowki. Architekci przy kubkach węgrzyna i miodu też to i owo mu powiedzieli.

Muzeum archeologiczne to miejsce średnio przyjemne. Zwłaszcza w nocy, gdy między drzewami na Plantach wyje wiatr, a w okna bije marznąca, zimowa mżawka. Budynek przy ulicy Poselskiej jest stary jak świat. Znaczne partie murów pochodzą z czasów, gdy swoją siedzibę, tak zwany Malowany Dwór, posiadali tu Tęczyńscy. W 1611 roku pałac przekazano zakonnikom ze zgromadzenia karmelitów. Mnisi przez blisko trzydzieści lat pracowicie wznosili tu klasztor i kościół pod wezwaniem św. Michała. W 1797 roku w dawnym klasztorze urządzono ciężkie więzienie polityczne…

Alchemik przymyka oczy. 4 marca 1846 roku. Nosił wtedy imię Marcel Stern… Do Krakowa wkraczają wojska austriackie. Zwycięska armia i pokonane miasto, jak tylekroć w historii. Gwałty, rabunki, samowole, panoszące się żołdactwo. I on. Oficer wrogiej armii, przybywający, by nawet w obcym mundurze chronić i służyć. Otoczyć opieką miasto i jego mieszkańców.

Chodził od szynku do szynku. Bił swoich podkomendnych po mordach i zmuszał, by uregulowali rachunki. Gasił burdy, spisywał nazwiska pijanych szeregowców i straszył karną kompanią. Zastrzelił złodzieja, który, wykorzystując chaos, chciał się obłowić… Swawolę żołnierzy można poskromić. Ale czasem stopień i gwiazdki na epoletach nie wystarczą…

Dwaj oficerowie pochwycili na ulicy panienkę z parasolką i wlekli do najbliższej bramy. Słowa nie pomogły. Alchemik wykorzystał chwilę, gdy zemdlona dziewczyna spuściła głowę i zdekapitował ich obu jednym cięciem szabli…

Ujęli go, bardzo chcieli mieć go żywego. Wiedział, po co. Okupantom potrzebny był wyrok i publiczna egzekucja, najlepiej na Rynku Głównym. Aby oczyścić armię z zarzutów, pokazać, jak bardzo jest praworządna, ogłoszono, że jest maruderem skazanym za gwałty i rabowanie ludności cywilnej. Ale byli przecież tacy, którzy wiedzieli, co się stało. Tacy, którzy szeptem powtarzali historię o austriackim oficerze, który zabił własnych towarzyszy, by ratować niewinną dzieweczkę. Egzekucja jest też dla nich. Trzeba im pokazać, jak giną ci, którzy z szablą w ręce gotowi są bronić honoru, odwiecznych praw, wolności.

Siedział w celi śmierci więzienia św. Michała. Głęboki loch, nieduża, podziemna sala. Wiązka słomy i kamienne płyty posadzki. Przykuto go do ściany. Na Rynku stawiano szubienicę. Zapadał mrok. Jutro o świcie przyjdą po niego… Oderwał cienką, stalową podkówkę od lewego buta. Dawno powinien ją wymienić, ale błogosławił się, że tego nie zrobił. Starta była w sam raz… Wsunął ostrze w zamek kajdanek i zaczął w nim dłubać. Minuta po minucie.

Godzina po godzinie. Jeśli nie uda mu się pozbyć łańcuchów, podetnie sobie blaszką obie tętnice szyjne. Dłubał w zamku. To była dziwna noc. Przestało mieć dla niego znaczenie, czy uwolni się, czy nie. Siepacze nie urządzą swojego przedstawienia. Jeśli ucieknie, uratuje życie i pokrzyżuje im plany. Jeśli się zabije, tylko pokrzyżuje. Obie perspektywy napełniały go radością. Nie będą go wieszać. Bo nie. Bo jego wola, jego decyzja są ważniejsze niż ich wyroki i plany. Bo popełnili błąd, nie zdołali złamać jego charakteru. Dłubał w zamku, odmawiając pacierze.

I Bóg dopomógł swojemu słudze. Zapadki ustąpiły, a stalowe obręcze puściły dłonie więźnia. Wstał i podszedł do ściany. Jedna z płyt posadzki powinna się unieść. Wiedział, która. Ech, dranie, to wielki błąd uwięzić architekta w domu, który wybudował. Przykląkł i obmacał spoiny. Podczas przebudowy zamurowano przejście? Nie… Ale bez noża nie zdoła odblokować tajnego rygla. Blaszka oderwana od buta była za krótka…

A zatem nie ma ucieczki. Czy na pewno? Przeciągnął się. Ciało, może już nie pierwszej młodości, ale dobrze utrzymane… Dwie sprawne ręce, dwie mocne nogi. Zaczeka tu w celi na kata i jego pomocników. Zaczeka z niewielkim kawałkiem stali w dłoni. Ilu ich może być? Trzech, czterech? I może jeszcze jeden żołnierz w drzwiach. Zabije ich. Założy wrogi mundur lub katowski kaptur. Wyjdzie z celi, wejdzie schodkami na górę do głównego holu. Przy drzwiach stoi warta. Zabije ich. Wyjdzie do dawnego ogrodu klasztornego. Jeden żołnierz pilnuje furty. On też umrze. Siedem śmierci za jedno życie.

A jeśli przyjdą po niego w dziesięciu? Wyrwie broń pierwszemu i zaatakuje resztę. Stokroć przyjemniej umierać z szablą w dłoni niż z pętlą na szyi.

Stukot podkutych butów w korytarzu. Wartownik w obcym mundurze. Wymieniono straż więzienną, ci strażnicy przybyli z Wiednia. No cóż, zasada jest prosta. Każdy okupant, który dotknie stopą polskiej ziemi, powinien pozostać w niej na zawsze. I oto jeden z nich otworzył drzwi i wysunął do przodu dłoń z kagankiem. Alchemik sprężył się. Jeszcze pół kroku…

– Mistrzu, nie zabijaj – słowa wypowiedziane cicho i po polsku. – To ja.

Jan. Ulubiony uczeń, najwierniejszy sługa, rękodajny, który kilka razy stawał z szablą u boku swego nauczyciela…

– Po czyjej jesteś stronie? – syknął Alchemik.

– Minęło wiele lat, ale moje przysięgi nadal mnie wiążą – odpowiedział poważnie. – Z uwagi na czasy przeszłe i honor w teraźniejszości.

– Potrzebuję noża.

– Wiem, z tej celi jest ukryte przejście. Nie możesz, Mistrzu, z niego skorzystać.

Wszedł do środka i teraz stał przed nim w mundurze, postawny, wysoki. A jednak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nosił kontusz, wyglądał godniej.

– Dlaczego nie!?

– Jeśli znikniesz z zamkniętej celi, przeszukają ją. Znajdą przejście i system korytarzy. System, który nie raz jeszcze może być potrzebny, mnie, tobie i innym mieszkańcom miasta…

– Masz rację. Co zatem proponujesz?

Uczeń podał mu nabity, dwustrzałowy pistolet i ciężki, dobrze naostrzony pałasz.

– Ucieszmy nasze oczy widokiem krwi wroga. Razem, jak za dawnych dobrych czasów…

Poszli i ucieszyli.

Od tamtej pory Alchemik dziwnie nie lubi tego budynku. Ale cóż… Nie zawsze w życiu robi się to, na co ma się ochotę.

A zatem do dzieła. Wypakował zakupy z plecaka. Kalosze, liny, solidny łom, cztery silne reflektory, kaski, lampy czołowe…

– Będziemy musieli przejść około kilometra pod ziemią – powiedział. – Zapewne będzie tam mokro i możemy natknąć się na szczury.

– Mistrzu, minęło czterysta lat – zauważyła Stanisława. – Te korytarze mogły się zawalić…

– To wariant optymistyczny – stwierdziła Katarzyna. – Mogą runąć nam na głowę…

– Nie wiem, czy te przejścia są jeszcze drożne – szepnął w zadumie. – Minęło sporo czasu. Stropy powinny wytrzymać, dawaliśmy bardzo dobry materiał… Bardziej martwi mnie, czy czegoś nie odkryli podczas przebudowy i czy nie zalała ich woda.

Ubrał się. Szeroki obszerny płaszcz, a przy pasie szabla w pochwie.

– Po co to? – zdumiała się Monika.

– Lochy powinny być puste, ale kto wie – mruknął zagadkowo. – Ktoś tam może siedzieć w ciemnościach…

Zapakowali się do fiacika i ruszyli. Dochodziła dziewiętnasta. Gdy zaparkowali samochód przed kościołem i klasztorem Kapucynów na Loretańskiej, lał deszcz. Zanurkowali do przedsionka prowadzącego do części klasztornej. Alchemik zadzwonił.

Drewniana klapa uniosła się cicho. Furtian spojrzał na nich zaskoczony.

– Czym możemy służyć? – zapytał.

– Gdy nadejdzie groźba śmierci, przejście otwarte będzie… – Mistrz podał hasło.

– …aby słabym na duchu ratunek ciała zapewnić – zaskoczony zakonnik wykrztusił odzew. – Skąd znacie tę tajemnicę?

Mistrz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Czy loch jest bezpieczny? – zapytał.

– Nie mam pojęcia, płyta nie była poruszona od jakichś dwustu lat – szepnął.

– Naszedł czas – wyjaśnił Alchemik. – Chciałbym też, zgodnie ze zwyczajem, złożyć niewielką ofiarę na potrzeby waszego zgromadzenia – podał mu sztabkę złota.

– Przepraszam, ale muszę skonsultować z przełożonymi… – Brat odzyskał trochę pewności siebie. – Co powiedzieć, jeśli zapytają, kto chce…

– Proszę powiedzieć, że Stary Przyjaciel powrócił.

Stary Przyjaciel, tak nazywają go od wieków. Pozostaje mieć nadzieję, że pamiętają, o kogo chodzi… Klapa zatrzasnęła się. Minęło nie więcej niż dziesięć minut i otworzyły się drzwi obok.

– Otrzymaliście zgodę – rzekł zakonnik krótko.

Wrócili na dziedziniec kościoła. W ścianę wpuszczono kamienną płytę z zatartym nieco przez czas wizerunkiem świętego Antoniego Padewskiego.

– Przeor powiedział, że jeśli faktycznie jest pan tym, za kogo się podaje, będzie pan umiał otworzyć przejście bez użycia narzędzi. Jeśli oczywiście ono tu jest. – Mnich klepnął brzeg reliefu. – Wmurowane na stałe…

Mistrz Michał tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Sam projektował te zabezpieczenia.

Dziedziniec pokrywały kamienne płyty. Wybrał jedną, na oko sądząc identyczną jak pozostałe. Ukląkł i zaczął się modlić. Zakonnik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Alchemik przeżegnał się, ale pozostał na kolanach.

– Czyżbyście nie doceniali potęgi modlitwy? – Z naganą zmarszczył brwi.

– Samą modlitwą nie usunie pan…

W tym momencie płyta drgnęła i powoli się odchyliła, odsłaniając przejście.

26
{"b":"88217","o":1}