Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Obaj Węgrzy wyszli chyłkiem z sali, odebrali płaszcze i zaczaili się przy wejściu. Strumień ludzi, najpierw gęsty, szybko zaczął rzednąć.

– Gdzie ona jest? – Laszlo ze zdenerwowania zaczął się jąkać.

– Nie wiem. Może poszła do toalety? Czekajmy, to jedyne wyjście z budynku.

Ludzie przestali wychodzić. Arminius popatrzył na zegarek i zaklął.

– Koncert skończył się dwadzieścia cztery minuty temu – powiedział.

– Wygląda na to, że wszyscy wyszli – burknął Laszlo. – W każdym razie dziewczyny, z którymi siedziała, dawno już sobie poszły.

– Hmm. Jeśli ja ją wyczułem, to może ona mnie też – zadumał się stary łowca. – Do diaska. Zwiała.

– Zdążyła przed nami?

– Niekoniecznie. Mogła się zadekować w jakimś zakamarku i zamienić w nietoperza. A potem wyleciała pierwszym z brzegu lufcikiem. Diabli nadali… Idziemy.

– Zwróciłeś uwagę? – zapytał stary. – Przyszła, przywitała się z koleżankami i usiadła obok nich.

Laszlo przymknął oczy i, przypomniawszy sobie, kiwnął głową.

– Przy nich nie było żadnego chłopaka i żaden nie próbował ich zagadywać. Na sali nie było ani jednego w ich wieku. Niewykluczone, że przyszły tam na wycieczkę ze szkoły. Albo organizowaną przez ich szkołę. Skoro żaden chłopak nie wybrał się zobaczyć, jak też jego koleżanki wyglądają w wieczorowych kreacjach, może to oznaczać…

– …że jest to szkoła żeńska. A do tego chyba prywatna.

– A ona tam uczęszcza.

– Właśnie, mój drogi. Ile może być prywatnych szkół żeńskich w Krakowie?

– Pewnie nie więcej niż kilka. Tu, chyba jak i u nas, było tylko szkolnictwo państwowe i koedukacyjne zarazem. Prywatne dopiero się odradza…

– Tak też i ja myślę…

Dotarli na kwaterę. Arminius przyniósł z kuchni książkę telefoniczną i słownik polsko-węgierski.

– Hmmm. Jest. Liceum Żeńskie Sióstr Prezentek.

– Nie wyglądały na uczennice szkoły przyzakonnej – zaprotestował młody. – Zbyt frywolnie ubrane, zbyt swobodnie się zachowywały.

– Masz rację… W takim razie zostaje nam tylko ta jedna szkoła. – Zakreślił adres długopisem. – Zajmiemy się tym jutro.

Zatarł z radości długie, cienkie palce.

* * *

Dochodziła czwarta. Nocny strażnik uchylił drzwi sali egipskiej. Kropka laserowego celownika zatańczyła po pomieszczeniu. Pusto. Cicho. Martwo. Ma szczęście, komisja oczyściła go z zarzutów. Niczego nie zaniedbał. Z dyrektorem pomówił otwarcie. Opowiedział mu, co widział. Szef zna go od ośmiu lat. Uwierzył we wszystko. On też od dawna miał pewne podejrzenia co do mumii kapłana. Dlatego od razu wezwał fachowca z osikowym kołkiem.

Tylko czy to wystarczy? Strażnik nie był pewien, dlatego zdecydował się, wbrew regulaminowi, założyć dodatkowe zabezpieczenie. W drzwiach sali leży solidny radziecki potrzask na niedźwiedzie. Dwa stalowe półkola, najeżone kolcami, czekają na jeden nieostrożny krok. Gdyby kapłan znowu się obudził, z urwaną nogą daleko nie zajdzie…

* * *

O siódmej rano zaparkowali samochód opodal szkoły, tak, aby mieć dobry widok na wejście do budynku, a jednocześnie, żeby nie wzbudzić zaniepokojenia pracowników.

– Ładnie tu. – Laszlo rozejrzał się po okolicy.

Stare kamienice, nieco już zniszczone przez czas i dziesięciolecia zaniedbania, drzewa, mokre po całonocnej ulewie, sterczące nagimi konarami w szare niebo. A jednak to sympatyczny zakątek, wystarczy wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał wiosną lub latem. Dla Węgra piękny jest z innego powodu. Tu spełnią się jego marzenia, tu przeżyje inicjację i stanie się prawdziwym łowcą wampirów.

Przymknął oczy. A może… Może gdy kropnie Monikę, powinien wyryć na kolbie samopału kreskę? Jak traper z westernu, jeden karb za każdego złodzieja bydła? Uniósł do oczu lornetkę. Pierwsze uczennice zaczynają się schodzić do szkoły. Jest i cielaczek…

– Dziabniemy ją?

– Nie. Nie teraz. – Arminius pokręcił głową. – Poczekamy, aż wyjdzie ze szkoły, pojedziemy za nią i poszukamy dogodnej okazji. Cierpliwości… Już nam nie ucieknie.

– Czemu nie tutaj?

– To proste. Jeśli przypadkiem sfuszerujemy zamach, to nie domyśli się, że śledziliśmy ją spod szkoły. I będziemy mogli powtórzyć ten manewr.

– Chyba nie ma ryzyka.

– Chyba nie. Ale zawsze trzeba zostawić sobie furtkę. Nie palić mostów. Wtedy, w razie czego, można przypuścić kolejny atak z pozycji, które są już opanowane…

* * *

Do dzwonka na lekcję zostały może cztery minuty. Księżniczka weszła do klasy i jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce w swojej ławce. Gosia spojrzała na nią. Monika wytrzymała jej spojrzenie, uśmiechając się leciutko.

Jej koleżanka wyglądała na nieco zaskoczoną. Faktycznie wczoraj wampirzyca wyglądała porażająco. A dziś znowu zupełnie normalnie. Rozpuściła włosy, wypięła z uszu kolczyki, założyła jeansowe spodnie. Wszystko, co podkreślało jej nieziemską urodę, znikło.

– Zastanawiałyśmy się tak wczoraj po koncercie – odezwała się Magda – czy ty przypadkiem naprawdę nie jesteś księżniczką. Sprawdziłyśmy, w czasach, gdy Bośnia była niepodległym państwem, Stiepankovice…

Ich koleżanka uśmiechnęła się leciutko.

– Wybaczcie, ale ród książęcy Stiepankoviców wymarł w XV wieku.

– Może boczna linia? – jęknęła Gosia.

Nie przesłyszała się. One tak na to liczą. One chcą, żeby okazała się księżniczką. Nie wiadomo po co… Ale chyba się domyśla. W szarym, zwyczajnym życiu byłoby to jak promyk światła.

– O rany – westchnęła. – Ubzdurałyście coś sobie. U nas na Bałkanach to nazwisko popularne jak u was, na przykład, Malinowski.

– Ale wyglądasz jak księżniczka – szepnęła Gosia, przygryzając koniec warkocza.

– Nie żartujcie. Za dużo bajek się naczytałyście… Zakodowały wam się niebieskie oczy i jasne włosy, do tego pewnie smok, zamek i kwiatek w ręce… Nie mam pałacu, smoka, diademu, rycerzy.

– Nie przyzna się – mruknęła Gosia.

– Ale jakbyś kiedyś potrzebowała dam dworu, to pamiętaj o nas… – Magda puściła oko.

– Co!?

– Widać po tobie, że jesteś, jak to się u nas mówi, ulepiona z innej gliny. Jest coś, co łączy waszą trójkę: ciebie, panią Stanisławę i tego nowego biologa, Michała.

– To znaczy? – Przechyliła głowę.

– Nie rozumiemy was. Po nich widać, że tylko się bawią. Muszą mieć forsy jak lodu, ale uczą w szkole, bo w jakiś sposób to lubią. Jak gdyby zaspokajali w ten sposób potrzebę serca…

– A ja?

– Nie wiemy. Ale też do nas nie pasujesz. Chodzisz tu jakby od niechcenia. My zdobywamy wykształcenie, żeby mieć papierek i dostać się na studia. A ty… ty wyglądasz, jakbyś bywała tu dla rozrywki. Słuchasz poleceń, ale od niechcenia. Nie boisz się nikogo: ani dyrektora, ani fizyczki, nawet pani Stanisławy…

– Bo tak naprawdę nie zależy ci na ocenach – weszła jej w słowo Gosia. – Jesteś wolna. My walczymy, żeby wypaść jak najlepiej, a tobie to niepotrzebne, ty już coś osiągnęłaś. Dlatego sądzimy, że pisana jest ci inna przyszłość…

Zamyśliła się głęboko.

– Zawsze w życiu spadasz na cztery łapy – dodała Magda. – Bo po prostu takie jest twoje przeznaczenie.

Milczała długo. Tak długo, iż prawie straciły nadzieję na odpowiedź.

– Rzeczywiście byłam i na wozie, i pod wozem. I nie mylicie się. Lubię chodzić do szkoły, bo w przeciwieństwie do was nie boję się nauczycieli. I rzeczywiście nie przejmuję się ocenami. Są w życiu rzeczy ważniejsze niż trója ze sprawdzianu. Za kilka lat nie będziecie nawet pamiętały, jakie oceny dostaniecie z dzisiejszej klasówki. A co do strachu, wybaczcie… Trzy miesiące temu w ostatniej chwili wasi żołnierze uratowali mnie z rąk kilku gniewnych albańskich starców, którzy planowali udusić mnie łańcuchem. Chyba do końca życia nie spotkam nauczyciela, którego bym się mogła przestraszyć. Bo co on mi może zrobić? Przecież mnie nie zabije… – Nagle przypomniała sobie Siekluckiego i dreszcz przebiegł jej po plecach. – Zaś co do przeznaczenia. – Tu uśmiechnęła się szeroko. – Miałam w życiu dużo szczęścia i kilka razy udało mi się przeżyć tylko cudem… Ale spadać na cztery łapy po prostu się nauczyłam. Macie rację co do jednego.

Spojrzała na nie i uśmiechnęła się ciepło.

– Faktycznie płynie we mnie błękitna krew. Ale niech to zostanie między nami.

Kiwnęły przejęte głowami, wdzięczne za dopuszczenie do sekretu.

* * *

Wyszły ze szkoły. W powietrzu skąpo wirowały kropelki deszczu. Ochłodziło się znacznie. Stanisława zapięła szczelniej polar, Katarzyna postawiła kołnierz kożuszka.

– Przejdę się do biblioteki na orientalistyce – powiedziała alchemiczka. – Macie ochotę się ze mną przespacerować?

Katarzyna wytrzeszczyła oczy.

– Po co?

– Poczytać książki – wyjaśniła jej kuzynka z błyskiem w oku. – Jak to w bibliotece… Sprawdzę tę asyryjską księgę „Wrota pieca”, może akurat będą mieli?

– Wrócę do domu i przygotuję obiad – mruknęła informatyczka.

– Ja też wybiorę się do biblioteki. – Monika uśmiechnęła się lekko. – Może znajdę utwory Szoty Rustawelego? Nie czytałam „Witezia” od dobrych stu pięćdziesięciu lat…

Ruszyły w drogę. Katarzyna pomaszerowała w drugą stronę, nucąc pod nosem motywy z Partity c-moll Bacha.

– Jak dotąd Bractwo Drugiej Drogi nie objawiło się ponownie – powiedziała w zadumie alchemiczka.

– Może to dobrze? Znaczy, że sparzyli się w starciu z Alchemikiem, a teraz przestrzegają pilnie zasad konspiracji i nie planują konfrontacji…

– Nie da się wykluczyć… Ale jeśli do pokoju wpadnie szerszeń, wolę wiedzieć, w którym jest miejscu. Czuję, że są gdzieś w mieście.

Zatopione w rozmowie, nie zauważyły, że w ślad za nimi wolno jedzie czerwone audi na dyplomatycznych numerach archipelagu wysp Tuvalu. Laszlo prowadził ostrożnie, utrzymując spory dystans. Samopał leżał na kolanach siedzącego obok Arminiusa. Spłonka na panewce, kurek naciągnięty. Do lufy wsypali miarkę prochu, srebrna kula, przybitka… Parę razy hamował i zatrzymywał się na chwilę, ale ciągle był zbyt daleko, by zaryzykować strzał.

36
{"b":"88217","o":1}