Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A co konkretnie mamy kupić?

– Po pierwsze: srebro, po drugie: rtęć, po trzecie: jakiś garnitur dla ciebie. I odpowiednie dodatki: muszkę, buty.

– W jakim celu?

Stary rzucił mu gazetę, kupioną kilka minut temu w sklepiku za rogiem.

– Zobacz sam. Akademia Muzyczna daje dziś koncert. Wstęp wolny. Będą wykonywali ten sam poemat symfoniczny Ciurlionisa, który grała ta bośniacka orkiestra młodzieżowa, gdy Monika była jej członkiem.

– Sądzisz, że?

– Prawdopodobieństwo, że znajdzie się pośród wykonawców jest minimalne, ale nie da się wykluczyć. Możemy też założyć, że ją to zainteresuje i przyjedzie sobie posłuchać. W każdym razie o osiemnastej musimy być gotowi. Przygotuj formę do kul, za godzinę wychodzimy. Wrócimy z surowcem. Samopał masz sprawny?

– Oczywiście.

– Zapas prochu? Spłonki?

– Na jakieś trzy wystrzały wystarczy.

– Jeśli dobrze pójdzie, dziś ją kropniemy.

Forma z gipsu to robota na dwadzieścia minut. Położył ją na piecu, żeby dobrze wyschła. Arminius w tym czasie przygotował śniadanie. Posilili się, wypili herbatę. I byli gotowi do wyjścia. Samochód zostawili na podwórzu, pojechali autobusem. W supermarkecie budowlanym kupili lampę lutowniczą oraz kilka puszek z propan-butanem. W sklepiku z materiałami jubilerskimi granulat srebra, wreszcie zanurkowali do sklepu z modą ślubną, z którego Laszlo wynurzył się odstawiony jak stróż w Boże Ciało. Ogolony starannie i w garniturze wyglądał tak szykownie, że oglądały się za nim dziewczyny.

– Wreszcie wyglądamy jak profesjonaliści. – Stary przyrodnik też się odpowiednio ubrał. – Teraz możemy wykonywać naszą misję…

Wrócili na kwaterę i zdjęli odświętne stroje.

– A zatem… – Arminius zakrzątnął się przy piecu. – Po pierwsze, nie potrzeba nam temperatury rzędu kilku tysięcy stopni. Wystarczy tysiąc dwieście, a tyle da nam palniczek gazowy. Po drugie, co za bezsens grzać metal w blaszanej puszce? Użyjemy porcelanowego tygla. Wytrzyma półtora tysiąca stopni, a tyle nawet nie jest nam potrzebne…

Bez problemu w kilkanaście minut stopił kruszec i wlał w formy. Poczekał, aż odlew wystygnie. W tym czasie stłukł dziesięć termometrów i zgromadził rtęć w małym słoiczku. Laszlo milczał wstrząśnięty, podziwiając precyzję łowcy.

– Nie można schłodzić wodą? – Wskazał na formy.

– Metal mógłby popękać.

Wreszcie wyjął kule i zakręcił w imadle. Szybko wywiercił w nich dziury.

– Jak zabezpieczyłeś, żeby rtęć się nie wylewała? – zapytał przyrodnik.

– Klejem dwuskładnikowym… – wykrztusił młody.

– Tak myślałem. – Pokręcił głową, a na jego twarzy odmalowało się politowanie. – Energia poszła głównie do tyłu, zamiast do przodu i na boki. Przy uderzeniu o przeszkodę wywaliło dekiel…

– To jak to zrobić? – obraził się Laszlo.

Arminius wyjął niedużą lutownicę. Do otworów wlał rtęć i zręcznie zalutował.

– No, i teraz to jest konkret – mruknął. – Jak jesteśmy z czasem?

– Szesnasta.

– Nabij spluwę i będziemy się zbierać. Zajrzymy jeszcze do empiku.

* * *

Stanisława odłożyła gazetę na biurko. Popatrzyła na swoje uczennice. Jej wzrok mógł przyprawić o zawał.

– Naprawdę nie wiecie, kto to był Ciurlionis? – Była zaskoczona.

Odpowiedziało jej przerażone spojrzenie dwudziestu par oczu. Tylko Monika uśmiechnęła się skromnie.

– Nasza cywilizacja umiera – zawyrokowała nauczycielka. – Hańba! – huknęła, a potem pogrążyła się w gorzkiej zadumie. Uczennice siedziały wstrząśnięte i milczały.

Wigilia 1904 roku, uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych zwalili się niemal w komplecie do pracowni na poddaszu, domu przy Żurawiej… Przyszła odrobinę spóźniona: nie mogła złapać dorożki. Dwadzieścia stopni mrozu, skostniała. Wdrapała się po długachnych, wąskich, drewnianych schodach i zapukała do drzwi. Otworzył jej Pawliszak, młody malarz, wtedy już naznaczony piętnem nieustannego cierpienia. Gruźlica kości toczyła go powoli, ale nieubłaganie. Za rok zginie zastrzelony w kawiarni przez tego łajdaka Ksawerego Dunikowskiego. Ale dziś jest bal… Konstantinas właśnie wyjmował wewnętrzne drzwi, które miały służyć za stół. Wiktuały czekały w wiklinowych koszach. Jakaś dziewczyna rozpalała samowar. Większość przybyłych otoczyła jednak blaszany piecyk. Grzali dłonie. Któryś z braci kompozytora wyjął z walizki haftowany litewski obrus.

Szmer rozmowy. Oderwana nagle od swoich wspomnień, spojrzała na klasę zupełnie dzikim wzrokiem. A potem wyszła, trzaskając drzwiami. Teraz naprawdę się przestraszyły. Może trzeba iść na koncert? Pani profesor ma dobry gust, jeśli ona twierdzi, że dobre… Tak, trzeba iść.

* * *

Księżniczka okręciła się przed lustrem. Czarna, aksamitna sukienka, włosy spięte w kok, przetknięte szpilą z granatami. Kolczyki w uszach. Leciutko zadarty nosek, mocno zarysowane kości policzkowe, delikatnie wykrojone wargi, długie rzęsy i grube brwi. Dawno nie wyglądała tak uroczo i jednocześnie szykownie. Jeden tylko element psuje odrobinę doskonałość jej urody. Jedno oko ma błękitne jak niebo nad Szwecją w pogodny, letni dzień, drugie ciemnobrązowe, prawie czarne, przywodzi na myśl noce w krajach Lewantu…

– Zaraz wychodzimy. – Stanisława pojawia się obok.

W siedemnastowiecznej sukni byłoby jej do twarzy, ale nie lubi aż tak rzucać się w oczy. Długa, jasnobrązowa spódnica i biała, haftowana, ukraińska bluzka, a do tego bordowa kamizelka z cieniutkiej skóry będą bardziej na miejscu. Nie nosi biżuterii. Srebrny krzyżyk z pięcioma rubinami na stalowym łańcuszku wystarczy.

– Idźcie. – Głos Katarzyny dobiegający z ubikacji jest trochę zduszony. – Ja nie dam rady.

– A nie mówiłam? – Jej kuzynka lubi pozrzędzić. – Dobra, będziemy z powrotem za jakieś dwie godziny. Węgiel jest w apteczce, a śliwowica w lodówce.

Wychodzą w ciemność, w wilgotne, chłodne objęcia zimowego wieczoru. Stasia dalej zrzędzi.

– Kaszanki jej się zachciało – parska. – No i zerwał się żołądek z kotwicy.

– Nie lubisz kaszanki? – dziwi się księżniczka.

– Nie znoszę. Gdy byłam mała, nikt tego świństwa do ust nie brał. Robili ją, i owszem, ale to było pożywienie dla psów… Nawet ktoś kiedyś powiedział: „że się tego Polakom jeść nie godzi, boby nam psi nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich potrawa”. Jan Chryzostom Pasek zdaje się…

– A ja zjadłam pół talerza i dobrze się czuję. – Księżniczka uśmiechnęła się lekko.

Alchemiczka nie znalazła żadnej ciętej repliki, więc zmilczała. Na Plantach było dość paskudnie, pod naporem ostrego wiatru drzewa szumiały złowrogo, niebawem jednak obie dziewczyny znalazły się koło budynku Akademii. Jasno oświetlony hol wabił obietnicą ciepła i bezpieczeństwa…

* * *

Weszli do budynku Akademii Muzycznej i zatrzymali się nieco zdezorientowani. Takich tłumów się nie spodziewali. Kupa ludzi w garniturach, kilkoro we frakach. Arminius otrząsnął się pierwszy.

– Gdzieś tu musi być szatnia…

Powiesili płaszcze, pobrali numerki. Weszli do sali koncertowej i usiedli sobie skromnie z tyłu. Tu, w rogu mieli dobry widok i na widownię, i na podium.

– Jak myślisz, przyjdzie czy nie przyjdzie? – Laszlo pomacał przez skórę kolbę samopału spoczywającego w aktówce.

– Jeżeli nie przyjdzie, to sobie przynajmniej koncertu posłuchamy. – Uśmiechnął się stary. – I mile spędzimy czas. Przyjdzie, czuję ją.

Znajome mrowienie nasiliło się. Sala się wypełniała. Mężczyźni, elegancko ubrane kobiety, garść studentów i studentek, kilka licealistek, przejętych atmosferą, siedzących poważnie w kącie.

– Jest nasza zguba – mruknął przyrodnik.

Laszlo spojrzał i pierwszy raz w życiu zobaczył wampira. Śliczne, młodziutkie, złotowłose cielątko… No, nie takie młodziutkie. Jeśli wierzyć fotografiom, od dobrych dwu stuleci ciągle ma szesnaście lat. Podeszła do koleżanek, a te aż rozdziawiły buzie ze zdumienia.

– Rany, ale pięknie wyglądasz – wykrztusiła Gosia. – Jak… – przypomniała sobie słowa Alchemika. – Jak księżniczka.

Monika uśmiechnęła się skromnie i usiadła obok nich. Stanisława zajęła miejsce rząd dalej. Laszlo po raz dziesiąty zajrzał do torby. Samopał lśnił ponuro sinobłękitną barwą najlepszej stali narzędziowej.

– Uspokój się, bo spudłujesz. – Stary łowca ścisnął go za ramię. – Nerwy trzymaj na wodzy.

– Kropnę ją tutaj – zaproponował. – Narobię huku, rozwalę na kawałki, wybuchnie panika, nikt nas nie zatrzyma.

– Idiota.

Na salę weszli muzycy, wspaniały poemat symfoniczny „W lesie” genialnego kompozytora wstrząsnął murami Akademii. Księżniczka trwała zasłuchana, gdy nieoczekiwanie poczuła dziwny ciężar w żołądku.

Z trudem dotrwała do końca i wyleciała z sali jak oparzona. Znalazła toaletę i zaryglowała się w kabinie. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak się struła. Odetchnęła kilka razy głęboko. I znowu ją złapało. Istny katar kiszek… Zadzwonił telefon komórkowy. Odebrała.

– Halo? – jęknęła.

– Gdzie jesteś? – zapytała alchemiczka.

– W ubikacji…

– A nie mówiłam? Cholera, zachciało się wam świństwami objadać. Czekam przy szatni.

Monika wyłoniła się z toalety blada i roztrzęsiona. Miała dreszcze i ból głowy, o brzuchu nie wspominając. Przyjaciółka na jej widok załamała ręce.

– Chodźmy do domu – zarządziła. – A po drodze kupimy coś w sam raz na takie kłopoty…

Podała jej polar, a widząc, że mała trzęsie się z zimna, narzuciła na nią jeszcze swoją kurtkę. Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Po drodze skręciły do monopolowego przy Floriańskiej. W domu Stanisława zaaplikowała kuzynce i księżniczce po setce orzechówki. Upiorny trunek, ale szybko postawił obie na nogi… Ona też spróbowała, ale nie była zachwycona. Partacze. Żeby zrobić naprawdę leczniczą wódkę, trzeba dać więcej orzechów i muszą być jeszcze zielone… A zresztą, pal diabli. Ważne, że pomogło.

35
{"b":"88217","o":1}