– Ciekawy gość – odezwał się wreszcie. – Bardzo dobry w szabli. Widziałeś kiedyś, żeby ktoś tak sobie radził?
– Mój dziadek – mruknął łowca. – Ale chyba nie aż tak dobrze. Ciekawe, co tu się dzieje. Bo nie sądzę, by do polskich obyczajów należało rąbanie się po nocach bronią białą.
– Ciekawe. Ale to ktoś taki jak my. Prawdziwy mężczyzna… – Starzec przymknął oczy. – I chyba wiele przeżył. Umie zabijać i jednocześnie nauczył się cenić ludzkie życie. Bo przecież mógł ich pozabijać. Podobnie jak ty.
– Ja nie uśmiercam ludzi. Chyba że trzeba.
– Zabiłeś pięciu, mając dwanaście lat. Wcześnie przeszedłeś inicjację i stałeś się wojownikiem. Zwróciłeś uwagę na jego broń?
– Hmmm. Szabla. Podobna do naszych z kształtu.
– Tak zwana batorówka. Upowszechniły się w Polsce, gdy książę z Siedmiogrodu, Stefan Batory, został ich królem. Kształt jak kształt.
– Na głowni miał chyba jakiś napis nałożony złotymi literkami – zauważył. – Nie miałem czasu się przyjrzeć.
– A ja próbowałem. Metal miał strukturę jak słoje drewna…
– Damast?
– Raczej bułat. Widziałem coś takiego tylko raz w życiu. Może jest to miłośnik dawnej broni, a może szermierz. Może ktoś taki jak my, człowiek, który na niezwykłych przeciwników używa niezwykłej broni.
– A tych sześciu?
– Sam oceń.
– Przeszli przeszkolenie, przynajmniej podstawowe. Powiedzmy, ktoś ich nauczył podstawowych cięć. Ale to patałachy… Słabi fizycznie i słabi na duchu. Dopóki mieli przewagę trzech na jednego, nawet dzielnie sobie poczynali. Gdy załatwiłem pierwszego, nagle powietrze z nich zeszło jak z przekłutego balonika.
– Poszli w sześciu na jednego, ale jednocześnie zabrali miecze zamiast pistoletów. Ciekawe, dlaczego?
– Może i jedni, i drudzy należą do jakiegoś stowarzyszenia, którego kodeks nie zezwala na używanie broni palnej w porachunkach? Na przykład masoni mają swoje zwyczaje…
– Niewykluczone. Ale nie słyszałem, żeby masoni rżnęli się mieczami samurajskimi. Oni wolą oplatać wroga siecią intryg i pieniędzy.
Arminius przeciągnął się, aż mu stawy zaskrzypiały.
– Pora pogadać konkretnie – powiedział. – Jak rozumiem, do tej pory z poszukiwań małej wampirki nic ci nie wyszło. Mógłbyś przybliżyć zastosowaną metodę?
– Przypuszczałem, że ktoś taki, jak ona, lubi pokręcić się wśród ludzi. Dziadek wspominał, że wampiry często mają szerokie zainteresowania artystyczne, lubią antyki i obrazy. Dlatego łaziłem po Starym Mieście i wypatrywałem jej przez kilka godzin.
Starzec uśmiechnął się leciutko.
– To i tak mądrzej niż czatować przed bankiem krwi – mruknął. – Przeanalizujmy, co o niej wiemy.
– Ma minimum dwieście lat, choć wygląda na szesnaście.
– Sądzę, że jest dużo starsza. Nie mam na to dowodów, po prostu przeczucie. Jeśli potrafiła poharatać nam golema, to znaczy, że jest niezła…
– Musi gdzieś mieszkać.
– Nie wiemy, gdzie. Ech, trzeba było wmontować w golema policyjną pluskwę. Nie pomyśleliśmy. Ale zwróć uwagę na to, że wyszedł od nas i po niecałej godzinie wrócił.
– Dwadzieścia minut na dojście, dwadzieścia na walkę, dwadzieścia na powrót?
– Nie. Wracał dużo wolniej: był ciężko uszkodzony. Powiedzmy, dziesięć minut na dojście, dziesięć na walkę, czterdzieści na powrót? Tego nie ustalimy. No, nieważne. W każdym razie to potwierdza moje przeczucia. Mieszka gdzieś niedaleko. Zainteresowania?
– Medycyna? Wspominałeś, że na obrazach z Sofii jest pielęgniarką…
– No cóż, dla wampira jest to niezłe zajęcie… Ale obecnie szesnastolatka ma nikłe szanse pracy w tym zawodzie.
– Może dorabia sobie jako opiekunka do dzieci?
– Zbyt ryzykowne. Co innego dobić rannego i podciągnąć mu litr krwi, co innego zagryźć dzieciaka. Nie opłaca się tak ryzykować.
– Lubi muzykę. Pamiętasz to zdjęcie z koncertu?
– Dawała kwiaty.
– Właśnie – zapalił się młody. – Na pewno nie była zwykłym widzem, bo nie weszłaby na scenę! Jeśli stała tam, to znaczy, że była zaprzyjaźniona z muzykami. Kręciła się przy nich, chodziła z nimi na wino albo sama gra na jakimś instrumencie?
– Może to dobry trop. – Poskrobał się po głowie.
– Może dałoby się ją jakoś wywabić z kryjówki.
– Tylko jak? Urządzimy międzynarodowy konkurs? – Stary przyrodnik uśmiechnął się pobłażliwie.
– W sumie czemu nie. Wygląda pan odpowiednio dostojnie. Przyjdzie pan na Akademię Muzyczną, przedstawi się jako światowej sławny dyrygent i zaproponuje zorganizowanie przesłuchania studentów i, powiedzmy, zdolnych samouków.
– Widzę tu jeden drobny problem. – Uśmiechnął się Arminius. – Ja nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zastanówmy się teraz, czy bywa na koncertach…
Oczy Laszlo zrobiły się okrągłe jak spodki.
– A, o tym nie pomyślałem… Zaraz! Widziałem kiedyś jeszcze jedno zdjęcie. W gazecie. To była recenzja z koncertu jakiejś młodzieżowej orkiestry. Wydawało mi się, że ją rozpoznałem. Grała na skrzypcach. Wykonywali, o ile pamiętam, poemat symfoniczny „W lesie” Ciurlionisa. Nasza wampirka naprawdę lubi muzykę…
– No to zanotuj. Punkt pierwszy: koncerty. Punkt drugi?
– Musi skądś zdobywać pieniądze na utrzymanie. Musi gdzieś mieszkać. Musiała wreszcie zalegalizować jakoś swój pobyt, jeśli chce tu zostać dłużej.
– Po kolei. Pieniądze?
– Kilka możliwości. Może rabować ludzi, przy jej szybkości i sile poradzi sobie nawet gołymi rękami. Ale to strategia na krótką metę. Szesnastoletnia blondynka napadająca przechodniów szybko zwróci na siebie uwagę policji.
– Słusznie. Mogła wprawdzie na samym początku pobytu tutaj obrabować bank, ale to mało prawdopodobne.
– Może dawać dupy pedofilom…
– Wyrażaj się – skrzywił się stary.
– …ale jakoś mi to do niej nie pasuje. Może mieć w Polsce krewnych, rodzinę lub khm… nazwijmy to, uczniów.
– Punkt dla ciebie, o tym nie pomyślałem. Ale jest też pewna możliwość. Najprostsza.
Laszlo spojrzał na niego spod oka.
– Jaka?
– Pomyśl sam. Ile ma lat? Szesnaście. Tu jest jeszcze dzieckiem. Przypuszczam, że wsadzili ją do domu dziecka, ewentualnie oddali pod opiekę rodzinie zastępczej.
– To jest myśl…
– Nie wiem, ile tu mają domów dziecka, ale to nie problem się dowiedzieć. – Z kuchni przyniósł nadpaloną nieco książkę telefoniczną. – Hmmm… sporo.
– I co dalej? – zapytał Laszlo. – Zaczaimy się pod każdym, patrząc, kto wchodzi, a kto wychodzi?
Arminius westchnął ciężko.
– Po co? Pójdę tam i podam się za jej dziadka. Powiem, że przyjechałem z Bośni i szukam ukochanej wnuczki. I po problemie.
– A jeśli okaże się, że ona tam jest? Rozwalisz ją od razu czy co?
– Będę chodził rano, kiedy dzieci są w szkole. Przy odrobinie szczęścia dorwiemy ją może nawet jutro…
* * *
Arminius wyszczotkował garnitur i przejrzał się w kawałku stłuczonego lustra.
– Nieźle – mruknął. – Całkiem szykownie. Choć schudłem nieco ostatnimi czasy, ale to nawet lepiej… Dla sprawy.
– Ale nie wygląda pan jak uchodźca z Bośni. – Laszlo najwyraźniej miał wątpliwości.
– A czy to ważne? Jeszcze tylko zdjęcie…
Z plecaka wydobył aparat cyfrowy i małą drukarkę. Pstryknął fotkę reprodukcji „Góralki z koszem śliwek”. Podczepił kabelek i wydrukował. Obejrzał z zadowoleniem efekt końcowy.
– No i gotowe – ucieszył się. – Wygląda jak fotografia.
– Strój sprzed stu pięćdziesięciu lat. – Młody znowu zgłosił zastrzeżenie.
– A skąd oni mogą wiedzieć, jak się ubieramy u nas w Bośni? Cholera, szkoda, że twój samochód ma oznaczenia z wysp Tuvalu. Ale trudno. I tak nie pamiętam, jakie są bośniackie. A i oni tego nie wiedzą…
– Przyjechała tu z Kosowa – zauważył Laszlo. – A to kawałek drogi od Bośni. Cholera wie, skąd tam się wzięła i co robiła. Może lepiej powiedz, że jesteś Albańczykiem?
– Nazwisko Stiepankovic nie brzmi jak albańskie… Hm, a Serbów chyba nikt nie lubi. Vamblery brzmi odpowiednio zagadkowo i przy tym nieco międzynarodowo.
– Można i wymówić z angielska… – podsunął młody.
– Czy wyglądam na emerytowanego nauczyciela?
– Eee, wydaje mi się, że tak. Choć bardziej może na wykładowcę z uniwersytetu.
– Dobra. Znasz jakieś miasta w Bośni?
– Dubrownik, nie to chyba Chorwacja albo i Słowenia… Ale przecież jest Sarajewo! I zdaje się mają tam uniwersytet…
– I znakomicie. A zatem jestem wykładowcą uniwersyteckim z Sarajewa. Hmmm. Na przykład biologiem. Może jestem ciut za stary, ale z drugiej strony, po wojnie mogą mieć braki w kadrze.
– Myślę, że to akurat najmniejszy problem. Ludzie wiekowi mogą nadal prowadzić cenne badania naukowe, mimo przekroczenia, nazwijmy to, wieku emerytalnego… Gorzej będzie, jak zapytają o dokumenty. Co wtedy – zadumał się młody łowca. – Co im pokazać?
– Cokolwiek, choćby bilet miesięczny. Przecież i tak nie znają węgierskiego. Myślę, że nie zapytają. – Uśmiechnął się leciutko. – Nie wypada tak wypytywać czcigodnego starca, który szuka ukochanej wnuczki…
Zapakowali się do samochodu i ruszyli przez miasto. Niebawem zatrzymali się przed pierwszym z wytypowanych domów dziecka. Obrzydliwa budowla.
– Dziewiąta. – Przyrodnik popatrzył na zegarek. – I świetnie. Najlepsza pora na atak.
Wysiadł z wozu. Przygarbił się odrobinę, a na jego twarzy odmalował się wyraz nieokreślonej troski. Podszedł do drzwi i pociągnął za klamkę. Zamknięte na głucho. Nacisnął guzik dzwonka. Zabrzęczał domofon. Wszedł i już po chwili odnalazł gabinet pani dyrektor.
– O co chodzi? – warknęła, unosząc wzrok.
– Mówi pani po angielsku, niemiecku lub francusku? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.
– Czym mogę służyć? – powtórzyła, tym razem po niemiecku, ale nie mniej agresywnie.
– Jestem profesor Arminius Vamblery – przedstawił się. – Paleontolog i etnograf z uniwersytetu w Sarajewie.
Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.
– No i co? – Przekrzywiła głowę.