Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A zatem wszystko składa się w logiczną całość – powiedział zadowolony. – Kryminaliści weszli do wnętrza przez tajne przejście, zapewne wybudowane w czasach, gdy w muzeum mieściło się więzienie, lub przygotowane podczas przebudowy w latach pięćdziesiątych przez robotników zaprzyjaźnionych z recydywą… Tą samą drogą wydostali się potem na zewnątrz. W muzeum włamali się do sarkofagu.

– Nic nie ukradli – zauważył praktykant. – Można jednak przypuścić, że byli to ludzie bardzo zabobonni, przygotowali jakiś obrzęd, aby odwrócić od siebie ewentualną klątwę ze strony mumii kapłana. I w tym momencie zawył alarm, co ich spłoszyło.

– Brawo, moja szkoła.

– Właśnie, co z tym podkopem?

– Zaklajstruje się betoniarką. Badać nie ma sensu, bo wiemy, gdzie wyleźli. O drugiej w nocy nastąpił wybuch w jednym z pubów. Mamy rysopisy sprawców. No właśnie, tam też trzeba zamurować – przypomniał sobie.

– Może warto zbadać wcześniej lochy? – zadumał się praktykant.

– Nie ma czasu, pieniędzy ani sensu. To jest Kraków, tu podziemne tunele są dosłownie wszędzie. Wystarczy łopatę wbić w glebę i zaraz coś się znajduje… A archeolodzy i bez nas mają masę pracy. A zatem włamanie do muzeum, wybuch w centrum miasta i wreszcie rzeź i strzelanina w zaułku nieopodal Akademii Muzycznej… Najprawdopodobniej wszystkiego tego dokonała jedna grupa.

– Hmmm… Chyba możemy założyć taką hipotezę roboczą – zgodził się praktykant. – Broń biała, zagadkowe rytuały, brak czytelnych motywów działań… Czy to nie pasuje do tamtego zabójstwa z denatem nadzianym na rapier?

– Myślę, że to bardzo ciekawa hipoteza. – Nadkomisarz tak się ucieszył, że anulował w myślach połowę wlepionych dopiero co punktów karnych. – Dobra, nic tu po nas…

Wychodząc z holu, natknęli się na dyrektora muzeum. Szedł w towarzystwie dziwnego typka. Praktykant wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Towarzysz dyrektora miał na oko dziewięćdziesiąt lat. Ubrany był w fioletowe spodnie od dresu, zamiast paska wciągnął izolowany kabel. Na grzbiet narzucił drelichową kurtkę zszarganą do nieprzyzwoitości. Pod brodą wisiało mu coś w rodzaju krawata. Trzydniowy zarost, małe, świńskie oczka i krzaczaste brwi dopełniały wyglądu. Na widok gliniarzy jego twarz przyozdobił szeroki, szczery, słowiański uśmiech, a w ustach błysnęła klawiatura złotych zębów.

Nadkomisarz odprowadził go zdumionym spojrzeniem. Teraz dopiero spostrzegł, że w jednej ręce nieznajomy trzyma solidny osikowy kołek i młot.

– Dziwnych pan dyrektor ma znajomych – mruknął.

* * *

Niedziela. Alchemik wyskoczył z tramwaju, poślizgnął się na warstewce mokrego śniegu pokrywającego trotuar, ale utrzymał równowagę. Tak jak przestępcę ciągnie na miejsce zbrodni, tak samo on zapragnął przyjrzeć się choć od zewnątrz miejscu nocnych przygód.

Budynek muzeum wyglądał zupełnie zwyczajnie, tylko na bramie nalepiono krzywo kartkę: „W dniu dzisiejszym nieczynne do odwołania”. Mistrz uśmiechnął się leciutko, konstrukcja gramatyczna wywieszki go zafascynowała. Przyspieszył kroku. Do kościoła był spory kawałek, a po nocnej rzezi musiał się jeszcze przed mszą wyspowiadać… Obojętnie minął zaparkowany koło budynku radiowóz.

Dziewczyny dostrzegły Mistrza dopiero pod koniec mszy. Stał w bocznej nawie. Zamiast płaszcza miał na sobie goretexową kurtkę na polarze. Przyciął brodę, by zmienić jej kształt.

Msza się skończyła. Skinął im głową – dyskretnym gestem wskazując wyjście, ale nie podszedł.

– Coś jest nie tak – mruknęła Stanisława.

Nie myliła się. Ruszyły za nim w pewnym oddaleniu i po kilku minutach zanurkowały w bramę i w dół, do urządzonego w piwnicach lokalu.

– Mistrzu, co się stało? – zapytała księżniczka.

Westchnął ciężko.

– Bractwo Drugiej Drogi – powiedział. – Dziś w nocy omal mnie nie dorwali…

Streścił im, co wydarzyło się w zaułku.

– A zatem wiedzą, że ciągle żyjesz, i wiedzą, jak wyglądasz – stwierdziła Katarzyna.

Przechylił pytająco głowę.

– To proste. Widziałeś ich kiedyś wcześniej?

– Wszyscy mieli na twarzach maski. Może i widziałem, trudno powiedzieć. Raczej nie, bo ich metoda nie nadaje się do przedłużenia życia, a ostatnio w Krakowie byłem podczas drugiej wojny światowej…

– Zatem muszą dysponować twoim zdjęciem – podtrzymała agentka. – Ewentualnie jakimś starym portretem, skoro zidentyfikowali cię bez pudła…

– Nie da się wykluczyć. Kilka razy w życiu pozowałem i nie wiem, co mogło się stać z tymi obrazami.

– W dodatku prawdopodobnie podłożyli ci pluskwę, by móc namierzyć…

– Niekoniecznie. Zawsze zajmowali się magią, więc prawdopodobnie wyczuli mnie telepatycznie albo jakąś inną metodą.

– Bądźmy racjonalni – zaprotestowała Katarzyna, ale trójka jej przyjaciół tylko uśmiechnęła się kpiąco. – No to bądźmy nieracjonalni. – Wzruszyła ramionami. – Kupisz sobie garść amuletów i ukryjesz przed ich telepatycznym wzrokiem?

– Amulet zasłoniętego oka. Można by spróbować – powiedział w zadumie. – Ale to nie po chrześcijańsku. Magia. Poza tym ukrywać się? – Wydął wargi. – Nie uchodzi.

– Co w takim razie radzisz? – zapytała Stanisława.

– Ciągle to samo. Trzeba ich odnaleźć i… – Przesunął dłonią po gardle. – Dzisiejszej nocy raniłem poważnie trzech. Ten młody Węgier jeszcze dwu. Masz możliwość sprawdzić w szpitalach? Jeszcze jedno. Zaatakowali mnie mieczami samurajskimi. Tyle tylko, że to była jakaś straszna tandeta ze sklepu z pamiątkami. Ale nie ta z najniższej półki, tylko raczej z następnej. Tsuby mieli z brązu i chyba kute, podczas gdy w tych gorszych są odlewane w mosiądzu.

– Co to jest, u licha, amulet zasłoniętego oka? – jęknęła Katarzyna.

– Oj, to proste – mruknął. – Amulet, który sprawia, że trudno cię dostrzec.

– To znaczy, że po Krakowie łazi, powiedzmy, stu niewidzialnych kolesiów? – spojrzała zaskoczona.

Uśmiechnął się leciutko.

– I kto tu mówił przed chwilą o racjonalnym myśleniu?

– Amulet zasłoniętego oka sprawia, że trudniej kogoś dostrzec przypadkiem – wyjaśniła alchemiczka. – Jak idzie dziesięciu ludzi i wśród nich jeden z amuletem, to będziesz przekonana, że jest ich dziewięciu. Jednak jeśli policzysz, zobaczysz, że się myliłaś. Oddziałuje na podświadomość, a nie na świadomość… Rozumiesz?

– Chyba tak. Daje niewidzialność w tłumie widzianym kątem oka?

– Coś tak jakby – odparł Alchemik. – Szczerze powiedziawszy, jego działanie jest na tyle ulotne, że trudno nawet stwierdzić, czy naprawdę działa. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Jeśli będą mnie wypatrywać, to oczywiście wypatrzą, nawet gdybym powiesił sobie na szyi dwadzieścia takich błyskotek.

– Poprowadzimy śledztwo dwutorowo – powiedziała Katarzyna. – Po pierwsze: miecze, tu trzeba będzie połazić, po drugie: ranni, warto by ich zidentyfikować.

– Przez bazę CBŚ? – domyśliła się Stanisława.

– Nie. – Katarzyna zagryzła wargi. – Naszczujemy na nich jakiegoś dziennikarza z brukowca. Niech wywęszy wszystko, co się da, i opublikuje.

– I tak nie poda nazwisk.

– Ale podpisze się pod artykułem. Przyciśniemy go i po problemie.

– Do tego jeszcze ci dwaj Węgrzy – powiedział Alchemik w zadumie.

– Chcesz ich odnaleźć i podziękować?

– Nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, kim byli. Ten młody… Cholera, maszyna do zabijania. Nie mogłem, oczywiście, obserwować go przez cały czas, ale poszedł z bagnetem na faceta uzbrojonego w miecz samurajski i bez trudu go rozbroił. Walczył z trzema przeciwnikami naraz. To mistrz… Spotkałem w życiu dwu, może trzech takich.

– Przejrzymy almanach sportu węgierskiego, pewnie znajdziemy najlepszych szermierzy… – podsunęła Katarzyna.

Pokręcił głową.

– To nie sportowiec. To wojownik. I jeszcze ten stary.

– Szpadę ukrytą w lasce można kupić na co drugim targu staroci. – Wzruszyła ramionami agentka.

– Ale jeszcze trzeba się nią umieć posługiwać… A on umiał. Widziałem po jego oczach, że jeszcze dałby sobie z nimi radę.

– Ale podał broń młodemu…

– Jak gdyby chciał go sprawdzić. Czuję przez skórę, że jeszcze będą z nimi kłopoty.

Pożegnali się i Sędziwój ruszył przez Stare Miasto. Zatrzymał się przed witryną antykwariatu. Jeden rzut oka powiedział mu wszystko. Karteczka ze starannie wykaligrafowanym napisem informowała, że „zamknięte do odwołania”. Szczerze powiedziawszy, spodziewał się czegoś podobnego. Wykorzystanie „Księgi uchylonych wrót” musiało podziałać na właścicieli księgozbioru jak płachta na byka. I co tu teraz począć? Włamywać się? Do pomieszczenia, którego pilnuje stary i doświadczony golem? Wolne żarty. Jeszcze mu życie miłe. A zatem odwrócił się na pięcie. Przed nim, za wąską uliczką, pięły się ku niebu grube mury z czerwonej cegły. Klasztor Dominikanów.

Klasztory, będące tradycyjnie pochodniami rozumu, gromadzą skrzętnie skarby wiedzy ludzkiej. W ich wnętrzach, ukryte przed spojrzeniem profanów, kryją się biblioteki, często pełne bezcennych manuskryptów. Wiele zbiorów uległo zniszczeniu lub rozproszeniu w czasach, gdy zaborcy likwidowali zgromadzenia zakonne… Jednak niektóre ocalały.

Biblioteka nie zmieniła się specjalnie od czasu, gdy odwiedził ją poprzednio, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu. W czytelni nadal królują te same osiemnastowieczne meble z pociemniałego drewna. Tylko księgozbiór rozrósł się tak, że trzeba było zaadaptować kolejnych sześć pomieszczeń na magazyny woluminów. Zasiedli we trzech przy stole.

Brat Marcin odpowiedzialny za zakonne laboratorium, bibliotekarz i on, Mistrz Alchemik Michał Sędziwój…

– Traktat „Wrota pieca”? – zdumiał się opiekun księgozbioru. – Jestem pewien, że kiedyś słyszałem tę nazwę, ale nie mamy niczego takiego w katalogu.

Zakonny alchemik zadumał się głęboko.

– Zaraz – powiedział. – Ja też znam skądś ten tytuł…

* * *

Laszlo leżał na materacu i wpatrywał się w pokryty liszajami zacieków sufit. Arminius oglądał klingę szpady, badając szczerby powstałe nocą.

31
{"b":"88217","o":1}