Kolejna fotografia. To znakomite dzieło. Dziewczyna trzyma w dłoni oliwny kaganek. Światło wydobywa z mroku żołnierza rannego w głowę oraz nieliczne sprzęty. Rozjaśnia może dziesięć procent powierzchni obrazu, reszta tonie w nieprzeniknionej ciemności.
Jeden rzut oka wystarcza, by stwierdzić, że góralka ze śliwkami z pierwszego obrazu i pielęgniarka z drugiego to ta sama osoba. Na obu wizerunkach ma około szesnastu lat, choć daty ich powstania oddziela blisko połowa stulecia… I wycinek z gazety, trzecie zdjęcie, wykonane przed wojną w kosowskim mieście Mitrovica. Młoda, niezwykle utalentowana skrzypaczka odbiera kwiaty po koncercie. Kto je wręcza? Fotograf uchwycił wręczającą bukiet dziewczynę z profilu, ale trudno się pomylić…
* * *
Dwa materace, śpiwory. W nieogrzewanej ruinie bywa chłodno, więc przed snem strzelili sobie po szklaneczce rakiji z zapasów starego. Odpoczną chwilę i do roboty.
– Trudno zabić wampira – westchnął Arminius. – Pamiętam pierwszego… Teraz, po latach, sądzę, że miałem po prostu bardzo dużo szczęścia.
– Nie lubią czosnku…
– Owszem. Nie lubią, ale nie szkodzi im specjalnie… Podobnie jak światło słoneczne. Zupełnie im nie przeszkadza, choć ich oczy przystosowane są do widzenia w ciemności. Noktolopia…
– Co? – zdziwił się Laszlo.
– Są w stanie czytać gazetę przy blasku księżyca. Robiłem kiedyś sekcję wampira, badałem też oczy. Nie różniły się specjalnie od naszych. Może teraz warto by powtórzyć badania przy użyciu nowoczesnego mikroskopu?
Laszlo spojrzał z zainteresowaniem na starego.
– A wtedy…
– Wtedy miałem taki śmieszny, mały, szpitalny mikroskopik, nadający się głównie do tego, by oglądać bakterie w próbkach krwi. Dopiero kilka lat później zaczęła się moda na barwienie preparatów. I wraz z odkryciami wzrosło zainteresowanie tą gałęzią optyki. Zaraz też pojawił się lepszy sprzęt.
Łowca jednym susem wyskoczył spod koca i siadłszy okrakiem na starym, przyłożył mu ostrze bagnetu pod brodę.
– Ile ty masz lat? – syknął.
– Łatwo policzyć. – Staruszek nie przejął się zupełnie. – Gdy dorwałem w Londynie księcia Vlada, był rok 1895. A ja miałem już prawie trzydzieści lat.
W głosie starego było coś, co sprawiło, że Laszlo z miejsca uwierzył.
– Vlada Palownika, znanego jako hrabia Dracula?
– Tego samego. Zaplątałem się rok później do pensjonatu w Szwajcarii. Siedziało tam wesołe towarzystwo, przyznam, pochlałem się wtedy w trzy dupy, no i może trochę ubarwiłem swoją opowieść. A potem ten idiota Stocker napisał swoją książczynę. Nawiasem mówiąc, też ją ubarwił. Przyznam, że byłem wściekły, jak się dowiedziałem. Mógł mi coś odpalić za prawa autorskie i tak dalej. Zwłaszcza, że zrobił na niej fortunę. Ale najbardziej wkurzyło mnie, że kretyn nie zapamiętał, jak się nazywam, i w swojej wersji dał mi takie fikuśne nazwisko…
– Abraham van Helsing!
Rozdział V
Stary, żydowski cmentarz otoczony był wysokim murem. W czasie wojny cudem uniknął całkowitego zniszczenia. Po prostu hitlerowcy nie zdążyli… Od strony ulicy lepiej nie próbować – ktoś mógłby zauważyć. Do nekropolii przylega rozległe boisko szkolne. Wystarczy oprzeć drabinę i już można windować się do góry.
Laszlo usiadł okrakiem na koronie muru i podał rękę Arminiusowi. Potem wciągnął lekką, aluminiową drabinę i opuścił ją po drugiej stronie. Zeszli na ziemię.
– Po co tu przyszliśmy? – Młody rozejrzał się ciekawie wokoło.
Stare macewy, przeważnie wykonane z piaskowca. Głęboko cięte hebrajskie litery. Czas nie jest litościwy dla nagrobków. Lwy podtrzymujące drzewo życia osypują się, szczegóły bordiur zacierają…
– To jedyne miejsce w okolicy, w którym występuje pewien interesujący nas materiał – wyjaśnił Arminius.
– Żydowskie kości? – Na twarzy łowcy odmalował się niepewny uśmiech.
– Nie, dobra jakościowo glina… Zatrzymał się pośrodku alejki.
– Tu z pewnością nikt nie został pogrzebany – powiedział – więc możesz z czystym sumieniem kopać. Będę potrzebował około metra sześciennego. Nasze złoże znajduje się pod powierzchnią ziemi.
Laszlo wziął w dłoń saperkę i bez przekonania zabrał się za kucie zamarzniętej gleby. Arminius poszedł z wiadrem do pompy. No tak, kran był suchy – widocznie na czas zimy odcięli wodę, aby, zamarzając w rurach, nie rozsadziła ich… Ale obok, w betonowym zbiorniku, było jej pod dostatkiem. Trzeba tylko rozkruszyć cieniutką warstewkę lodu. Wydobytą z wykopu glinę uformował na ziemi i oblał wodą. Założył grube, gumowe rękawice i, przyklęknąwszy na złożonej gazecie, zaczął lepić. Pracował szybko.
– Co to będzie? – zainteresował się Laszlo.
– A co, do człowieka niepodobne? – Uśmiechnął się stary, mrużąc lekko oczy.
– Posąg? Nie poniesiemy go, rozleci się na kawałki… Trzeba by go najpierw dobrze wysuszyć.
– Dużo jeszcze musisz się nauczyć – stwierdził przyrodnik. – A czasu nie mamy już wiele. Słyszałeś legendy o golemie?
– Legendy! – Młody zaakcentował to słowo.
– W każdej bajce jest źdźbło prawdy. W czasie wojny ukrywałem kilku żydowskich mędrców. Kosztowało mnie to dużo strachu, ryzyko było naprawdę poważne. Naziści są gorsi od wampirów… Ale udało się. A dzięki temu zdobyłem wiedzę, której poznanie w innych okolicznościach byłoby niemożliwe.
Godzinę później zakończył pracę. Obejrzał swoje dzieło i skrzywił się w duchu.
– Brak mi trochę talentu rzeźbiarskiego – mruknął – ale na nasze potrzeby powinno wystarczyć.
– Hmm. Zakładając, że uda się ożywić to coś. – Laszlo, widząc wprawę starego łowcy, pozbył się części wątpliwości. – Skąd będziemy wiedzieli, gdzie go posłać?
– Nie musimy. – Stary uśmiechnął się krzywo. – Sam znajdzie cel.
– A jak się dowiemy, że wykonał zadanie?
– No cóż, każemy, żeby urwał jej głowę i przyniósł do nas na kwaterę.
Młody Węgier nie miał już więcej pytań.
* * *
Siedziały właśnie przy kolacji. Stanisława chwilę wcześniej spokojnie przechyliła słój nad garnkiem. Słodki sok pigwowy popłynął szeroką strugą. Potrząsnęła lekko poszatkowanymi owocami, by wydusić jeszcze kilka kropli i sięgnęła po flaszki ze śliwowicą. Cztery litry aromatycznej horyłki. Jeszcze kilka dni i będzie można ją zlać, a potem wymieszać z odzyskanym wcześniej sokiem…
– Nie mam pojęcia, skąd bierze się rtęć – powiedziała agentka. – Ale to może być trudne do ustalenia. Rynek rtęci nie istnieje. W Polsce praktycznie się jej nie wydobywa. Eksport jest ściśle reglamentowany z uwagi na toksyczność substancji. Bractwo musi mieć własną, nielegalną kopalnię lub zaopatrywać się na czarnym rynku. Czy istnieje w Polsce czarny rynek tego metalu? Trudno ocenić, brak danych…
Nagle coś walnęło w drzwi. Stanisława uniosła leniwe spojrzenie znad talerza. W pierwszej chwili pomyślała, że kopnął w nie dzieciak od sąsiadów, ale w tej sekundzie nastąpiło drugie uderzenie. Pośrodku skrzydła pojawiło się pęknięcie.
Zaraz po tym, jak kupiła mieszkanie, wymieniła drzwi. Poprzedni właściciel z niewiadomych przyczyn zadowalał się jakąś tandetą z płyty paździerzowej, obitej blachą aluminiową. A ona wstawiła sobie solidne, antywłamaniowe. Drewno, w środku dwie warstwy stali, wypełnienie z waty mineralnej, w której dodatkowo spoczywały pręty zbrojeniowe. Do tego dwa patentowe zamki i blokady z tytanu. Trzecie uderzenie. Drzwi przełamały się na pół.
Pierwsza myśl Stanisławy była zgoła idiotyczna: sprzedawca dał na nie dwadzieścia pięć lat gwarancji, będzie musiał wstawić nowe… Wyłamane skrzydło padło w tył, a w otworze pojawił się intruz.
– Cholera – wyrwało się z ust Katarzyny.
Miał dwa metry wzrostu, był potwornie szeroki w barach. Morda głupia, tępa, z kwadratową szczęką. Włosy, szare i skołtunione, opadały mu na ślepia. Musiał już wcześniej rozrabiać, bowiem na jego czole widniała blizna w kształcie litery Y. Jedną rękę miał poharataną i do Stanisławy dotarło wreszcie, że ten koleś wyważył antywłamaniowe drzwi gołymi rękami. Runęła do sąsiedniego pokoju po nagana. Katarzyna była szybsza. Wyciągnęła z torebki czeczeński rewolwer ze stali narzędziowej i wycelowała w napastnika.
– Centralne Biuro Śledcze! Jesteś aresztowany!
Kafar ruszył naprzód. Utykał silnie na jedną nogę.
– Stój, bo strzelam. Strzał ostrzegawczy! – Rąbnęła w sufit.
Kolejną kulą trafiła go w udo. Z niewiadomych przyczyn gliniarze psioczą na przepisy, które nakazują najpierw ostrzec, potem strzelać w górę, a dopiero potem do zatrzymanego. Przecież wszystkie te trzy czynności można wykonać w ciągu maksimum dwóch sekund…
Pocisk trafił w cel, zostawiając na spodniach niewielkie wgniecenie… i to był jedyny, dostrzegamy efekt. Kafar nawet nie zwolnił. Przeciwnie, odbił się do skoku. Katarzyna zrobiła unik, pakując w niego kolejne dziesięć kul. Dwa niewypały, jedną chybiła, ale siedem utkwiło w celu. Trzy razy trafiła go w głowę. Trzy czarne dziurki na twarzy. Powinien już nie żyć. Odwrócił się w jej stronę. Nieludzkie oczy, całkowicie nieruchome, jak namalowane. Gęba nie wyrażała nic. Frankenstein? Robot? Terminator? Co za diabeł… Zaparta plecami w ścianę poderwała nogi i złączonymi stopami kopnęła go w mostek. To było piękne uderzenie. Normalny człowiek w tej chwili z połamaną połową żeber robiłby salto do tyłu. A tymczasem… Poczuła, jakby uderzyła w mur. Ile drań waży, tonę? Ale zdołała odepchnąć go na środek pokoju.
Powietrze rozdarł upiorny huk. To Stasia wróciła z naganem. Ech, carska Rosja. Ci to umieli robić proch. Naboje miały po dziewięćdziesiąt lat, a odpaliły wszystkie. Koleś po każdym strzale zataczał się w tył, ale nie padał. Koniec amunicji. Alchemiczka obojętnie odrzuciła rewolwer na kanapę i płynnym ruchem wydobyła szablę z pochwy.
Monika tymczasem zaszła wroga od tyłu. Gwizdnęła w duchu, widząc w jego plecach dziury wylotowe. Ale nie zawahała się ani chwili. Przy drzwiach stała metalowa rura, noga od stolika komputerowego. Osiemdziesiąt dwa centymetry długości, grubościenna, solidna stal. Na końcu malownicze uchwyty do śrub, w sam raz stworzone do łamania kości czerepu. I co najmniej pięć kilo wagi.