To było wspaniałe uderzenie. Trafiła w potylicę, wyrwała połowę czaszki, zgruchotała kark, rozorała plecy, miażdżąc kręgosłup aż do kości krzyżowej. Przy okazji zahaczyła jakoś o jedną łopatkę, wydzierając w tym miejscu dziurę. Na koniec wykonała pchnięcie, celując w okolicę serca. Rura wyszła przodem. Uderzyła tak, aby zabić od razu.
Każda istota rozumna posiada centralny ośrodek nerwowy. Każda ma serce pompujące krew, każda wyposażona jest w inne wrażliwe narządy wewnętrzne. Nawet potwór doktora Frankensteina coś tam miał w środku. Roboty posiadają serwomechanizmy, jednostkę centralną, źródła zasilania. Idea ich działania jest zbliżona i metody walki takoż. Zombie bez kręgosłupa i kawałka głowy daleko nie zajdzie. Ba, nawet ożywiona jakimś cudem mumia po takim urazie grzecznie wróciłaby do sarkofagu. A tu guzik. Nawet się nie przewrócił.
Stasia też nie próżnowała. Zatopiła ostrze batorówki w wątrobie wroga. Stał nieruchomo, jakby oszołomiony. Wyszarpnęła szablę i uderzyła nisko, celując między nogi. Gdzieś tam powinna być tętnica udowa oraz pewne narządy, nader wrażliwe na obcinanie. Cięcie eunusze – bo tak się to nazywa – alchemiczka ma opanowane do perfekcji. Nie raz je stosowała…
Monika wyrwała rurę i uniosła ją do kolejnego ciosu. Katarzyna uporała się z nabojami, zatrzasnęła bębenek i poderwała broń do strzału. Wróg przez ułamek sekundy wahał się, wyraźnie niepewny, czy stawić im czoła. Otaczały go jak rozwścieczone kotki osaczające kundla, który nieopatrznie zapuścił się do piwnicy.
Parkiet zatrzeszczał pod jego stopami. Obcy runął w stronę okna. Monika zadała cios rurą, był już jednak za daleko. Trafiła go w piętę, miażdżąc ją, i ciężko opadła na kolana. Stasia machnęła szablą, gdy przebiegał obok. To było znakomite poziome cięcie, normalnego człowieka rozpłatałoby na pół…
A on odbił się i runął w okno. Wyłamał szyby i ramy. Spowolniło go to tylko na chwilę, ale ten moment wystarczył. Informatyczka pociągnęła za spust dwanaście razy. Znowu siedem trafień, trzy niewypały. Dwa ostatnie pociski poleciały w niebo.
Wróg spadł w dół, na ulicę. Huknęły pękające płyty chodnikowe. Dziewczyny rzuciły się do okna. Zagadkowy napastnik chwiejnie wstał na nogi i pobiegł w mrok…
Spojrzały po sobie zaskoczone.
– Co to było? – jęknęła Katarzyna.
Stanisława pochyliła się nad podłogą. Już wcześniej zauważyła, że ta istota nie krwawiła. Nigdzie nie było też śladu tkanki, choć zostawił w pokoju połowę łba… Sen? Nie, coś jednak po nim zostało…
– Jak wyglądały rany od tyłu? – zapytała Monikę.
Księżniczka zawahała się na chwilę.
– Ani krwi, ani nic – powiedziała wreszcie. – Tylko niebieskawe… – Strzeliła palcami, nie mogąc przypomnieć sobie odpowiedniego słowa.
– Błoto? – podpowiedziała Stanisława. – Glina?
– No właśnie. – Wampirzyca skinęła głową. – Kości też nie miał… Stawiało opór, jakbym cięła pryzmę torfu.
Alchemiczka przeryła opuszkami cienką warstewkę sinobłękitnego pyłu, pokrywającą parkiet. Ostrożnie dotknęła palców językiem, by posmakować nieznanej substancji. Glina…
– Golem – syknęła.
– To przecież niemożli… – zaczęła jej kuzynka.
– A wampirów nie ma i nie da się zrobić złota z ołowiu. – Księżniczka pierwsza odzyskała humor. – Ale jeśli masz lepsze wyjaśnienie…
W tym momencie na schodach zadudniły ciężkie kroki. Stanisława porwała rewolwer i zaczęła go spokojnie nabijać. Katarzyna pokręciła głową.
Wyszła na podest. Przeczucie ją nie myliło. Czterej policjanci z pistoletami w dłoniach.
– Centralne Biuro Śledcze. – Zastąpiła im drogę i pokazała legitymację.
CBŚ ma naprawdę fajne identyfikatory. Jest w nich zdjęcie właściciela, nazwa biura oraz godło państwowe. Reszta informacji na wszelki wypadek jest zakodowana. Data ważności, dziwnym trafem, też. Zatrzymali się jak wryci.
– Co tu się stało? – wykrztusił najwyższy. – Ludzie słyszeli strzały…
I co mu mądrego odpowiedzieć? Prawda odpada. Jeśli powie, że ich ekipa już zabezpiecza ślady – może chcieć to sprawdzić. A zatem należy go zniechęcić do zadawania pytań.
– To tylko ćwiczenia – powiedziała ze sztucznie radosnym uśmiechem.
Zrozumiał od razu. Dzieją się tu paskudne, ściśle tajne sprawy, w które dobry policjant nie powinien pchać nosa.
– Oczywiście, ćwiczcie dalej. – On też się uśmiechnął i razem ze swoimi ludźmi odmaszerował.
Katarzyna wróciła do mieszkania. Teraz dopiero poczuła, jak bardzo się ochłodziło. Przez wyrwane okno wiał lodowaty, zimowy wiatr. Stanęła przy parapecie i w zadumie patrzyła, jak trzej policjanci znikają między drzewami. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwiczki radiowozu. Stanisława sięgnęła po telefon, aby wezwać szklarza. Przyszedł po godzinie i zaraz zabrał się do dzieła. W tym czasie Monika wyjęła drzwi od mniejszego pokoju, wstawiła je na miejsce wejściowych. A jutro pomyśli się o czymś solidniejszym. Dopiero gdy szklarz poszedł, znalazły chwilę, by porozmawiać.
– Dlaczego to draństwo wlazło akurat do nas? – Katarzyna miała zwyczaj rozbierania każdego problemu na czynniki pierwsze.
– Ktoś mnie nie lubi. Bardzo nie lubi – powiedziała w zadumie alchemiczka. – Tylko pytanie, kto… – zafrasowała się.
– Dlaczego sądzisz, że przyszedł zabić właśnie ciebie? – Monika spojrzała na nią uważnie.
Jedno oko błękitne, drugie brązowe. Stasia nie mogła jakoś przywyknąć. Wzdrygnęła się lekko.
– Kasię wykluczamy – powiedziała. – Gdyby ktoś chciał zlikwidować ją, przyszedłby ubrany w dres Adidasa i z kałachem w ręce… Albo bombę by podłożył.
Agentka uśmiechnęła się lekko. Gdyby któryś z obalonych ministrów domyślił się jej istnienia, raczej wysłałby faceta w garniturze, uzbrojonego w pistolet z tłumikiem. Ale kuzynka ogólnie ma rację. Użycie golema… Niezwykła broń przeciw niezwykłym przeciwniczkom.
– Ja chyba nie mam wrogów – stwierdziła Monika. – A w każdym razie nie przypominam sobie…
– Dymitr nie żyje, wychodzi na to, że ja też nie mam wrogów – mruknęła Stanisława. – Ale musimy pogadać z Mistrzem Michałem. Miał wielu przyjaciół wśród żydowskich kabalistów. Może będzie wiedział, jak to draństwo powstrzymać, w razie gdyby wróciło…
– Nie jest do końca niewrażliwe na ciosy – oceniła Katarzyna. – Nie ma chyba narządów wewnętrznych, które można by uszkodzić? – Spojrzała pytająco na wampirkę.
– Chyba nie. W ranach było tylko błękitne błoto – potwierdziła. – W każdym razie rurką w nic nie trafiłam…
Katarzyna odzyskała humor.
– A zatem pistolet maszynowy z nabojami eksplodującymi. Golem nie jest w stanie zregenerować od ręki uszkodzeń. Kule przechodzą przez niego jak przez glinę… Po wpakowaniu trzydziestu pocisków powinien się rozpaść na kawałki – powiedziała.
– Taka amunicja jest chyba zakazana? – zaniepokoiła się alchemiczka.
– Owszem. Pistoletu maszynowego też raczej mi nie pożyczą… Albo lekki granatnik. Można by w ostateczności spróbować z wojskową petardą, jeśli zdołamy wcisnąć mu ją do środka.
– Musimy się poradzić Mistrza. – Stanisława sięgnęła po telefon. – Na pewno jeszcze nie śpi…
* * *
Alchemik siedział zamyślony, trawiąc to, co usłyszał. Szary, zimowy, marznący deszcz bił w szyby nad ich głowami. Na kominku wolno żarzyła się szczapa akacjowego drewna.
– Raz w życiu spotkałem człowieka, który umiał zbudować golema – powiedział wreszcie. – Tu, w Krakowie, jeszcze przed wojną.
– Kto to był? – zainteresowała się Stanisława. – Wprawdzie w latach dwudziestych mieszkałam w Warszawie, ale…
– Salomon Storm. Wielki znawca kabały, cadyk i baal-szem-tow – obdarzony mocami cudotwórca. Fascynująca postać. Nawiasem mówiąc, nie mógł uwierzyć w transmutację metali, choć własnoręcznie przeprowadzał doświadczenia z moją tynkturą… Ja z kolei nie wierzyłem, że jest w stanie zbudować golema, więc mi pokazał. Nie do końca, tylko do momentu, gdy ciało ulepione z prochu ziemi zaczynało żyć.
– To trudne? – zapytała Katarzyna.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Moglibyśmy wyjść na trawnik przed kamienicą i w ciągu dwudziestu minut stworzyć własnego. Dlatego rytuał powołujący go do życia jest pilnie chroniony. Widziałem to raz, ale niewiele już pamiętam. Minęło siedemdziesiąt lat.
– Każda tajemnica wcześniej czy później może wyjść na jaw – powiedziała Monika.
– Jeśli ten golem stał się niezdolny do użytku, to czy łatwo będzie zbudować nowego? – Katarzyna przywykła do konkretnych pytań i konkretnych odpowiedzi.
– Banalnie łatwo. Nasz wróg odtworzy go, gdy tylko będzie miał chwilę czasu i około dwustu kilogramów błota. Najlepsza do tego celu jest oczywiście glina…
– Ta była jakby lekko błękitnawa – zauważyła Monika.
Spojrzał z zainteresowaniem.
– Jesteś pewna?
– Tak.
Zdjął z półki opasłą monografię, przekartkował machinalnie i odstawił na miejsce.
– Glina – mruknął – występuje na naszych ziemiach w dwu odmianach. Kaolinowa i żelazista.
– Czym się różną? – zapytała agentka.
– Żelazista zawiera domieszkę żelaza, więc po wypaleniu, zarówno garnki z niej wykonane, jak i cegły przybierają różową lub czerwoną barwę. Metal, stykając się z powietrzem, ulega utlenieniu…
– A siwaki? – zaciekawiła się Stanisława.
Mistrz dostrzegł pytające spojrzenie księżniczki.
– Siwaki to naczynia barwy szarej, siwej, czasem czarnej – wyjaśnił. – Robi się je też z glin żelazistych, ale w piecach innej konstrukcji, bez dostępu tlenu. Drugi rodzaj gliny – wrócił do tematu – nie zawiera żelaza, więc po wypaleniu są białe lub jasnokremowe. Czasami jasnoszare…
– A jak uzyskać kolor niebieski?
– Przez domieszkę kobaltu – wyjaśnił. – Wtedy uzyskujemy barwy od sinej do fioletowej. Gliny z domieszką kobaltu występują w Chinach, Brazylii, Indiach, RPA… Nazywamy je kimberlitowymi.
– Od kopalni diamentów w Kimberley – natychmiast domyśliła się Stanisława.