Pół roku później nadszedł pamiętny grudzień ‘89. Drugiego dnia świąt, wieczorem, Laszlo wszedł do starej cegielni. Usłyszał w ciemności oddechy ludzi. I od razu domyślił się, że to członkowie tajnej rumuńskiej policji Securitate. Poczuł ich zapach, woń znoszonych butów, ziemi, prochu i krwi. Wczoraj na wozie, dziś pod wozem… Dawni panowie regionu zamienili się w ściganą zwierzynę. Trafił do ich kryjówki i dlatego musiał umrzeć. I nie miało dla nich znaczenia, że niedawno skończył dwanaście lat. Stali tam w ciemności z bronią w ręce, gotowi, czujni. Na tle otwartych drzwi był doskonale widoczny. Wiedział, że jeśli skoczy do tyłu, naszpikują go kulami. Nawet, jeśli zdąży schować się za futryną, pociski zabiją go przez cienkie, drewniane ściany… Zatrzasnął więc drzwi za sobą i został w środku, w ciemności. Tym razem się nie pomylił. Stąpając ostrożnie po podłodze pełnej pokruszonych cegieł, w ciągu dwóch minut zabił bezszelestnie wszystkich pięciu. Dziadek, obejrzawszy za dnia ciała, uznał, że wnuk jest wystarczająco dorosły, by zacząć go szkolić na łowcę…
A zatem do dzieła. Zacisnął powieki. Myszy i szczury, słyszał je coraz wyraźniej, skrobanie pazurków na starej rurze, świergot ptaków za oknem, tramwaj w oddali, gdzieś przy Plantach szum samochodów… Ciche skrzypnięcie drewna, jak gdyby ktoś ostrożnie zmieniał pozycję na starym, rozeschniętym krześle. Jeszcze jeden zgrzyt. Ktoś wstaje. Skrzypnięcie podłogi, krok jak skradanie się kota.
Bez trudu wyobraził sobie wygodne obuwie z mięciutkiej skóry, wykonane przez dobrego szewca na zamówienie… Człowiek za drzwiami nie mógł być policjantem, oni noszą ciężkie buciory produkowane seryjnie. Smugę światła na chwilę przeciął cień. Ktoś przeszedł i teraz znajdował się koło okna…
Laszlo się zadumał. Czy wróg jest uzbrojony? Prawdopodobnie nie. To musi być jakiś kompletny amator, fachowiec zgasiłby lampę… A może zwykły złodziej? Też nie. Włamywacz nie poruszałby się tak ostrożnie. Złodziej ze starej, odeskiej szkoły, należący do cechu, szkolony od dziecka do tego fachu? Mało prawdopodobne. Po pierwsze, skąd wziąłby się taki specjalista tu w Krakowie, po drugie, wewnątrz nie było nic, absolutnie nic cennego.
I nagle przyszła mu do głowy myśl, szalona, a jednocześnie logiczna. Wampirzyca. Wyśledziła go i przygotowała zasadzkę. Nie. One nie potrzebują światła. A, pal diabli! Poderwał się z miejsca jak sprężyna, skoczył do przodu, jednym kopniakiem otworzył podwójne drzwi.
Jasne światło żarówki oślepiło go tylko na ułamek sekundy. Zlokalizował cel i targnął za spust. Samopał szarpnął się w jego dłoni, ogłuszający huk wstrząsnął budynkiem. Z sufitu sypnął się wiekowy kurz. Zapachniało palonym prochem. Dobrze znał ten zapach, woń śmierci…
Żarówka zatańczyła pod sufitem i teraz dopiero spostrzegł swoją pomyłkę. Wypalił i trafił w portret kandydata na prezydenta miasta, nalepiony na dykcie przybitej do futryny. Mimowolnie uśmiechnął się na widok efektu. Rozpryskowa kula trafiła w okucie framugi, wywaliła całe okno, odłamki siepnęły wokoło, znacząc drewno i ściany jasnymi smugami odprysków.
Jednym ruchem odrzucił dymiącą jeszcze lufę, ale nie zdążył już sięgnąć po bagnet. Gwałtowne uderzenie miotnęło nim o ścianę.
* * *
Alchemik siadł w fotelu i ściągnął pocztę. List od dominikanów miał zakodowany załącznik. Kilka minut trwało łamanie szyfru. Wczytał się w raport i zagryzł nerwowo wargi. Delikatny wywiad przeprowadzony w osiemdziesięciu punktach skupu złota pozwolił na poznanie skali zjawiska. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wprowadzono do obiegu około dwudziestu kilogramów złotonośnego kwarcu, czyli mniej więcej dwa kilo kruszcu. Pół roku wcześniej odnotowano pojawienie się kilkudziesięciu sztabek z chińskimi oznaczeniami z połowy XIX wieku. Zdołano nabyć i zbadać dwie z nich. Nadal wykazywały radiację nieco wyższą od tła…
Jeszcze jeden załącznik. Otworzył go w Excelu. Gwizdnął cicho. Mnisi zestawili ceny złota z całego kraju. Długie, skomplikowane wykresy pokazały więcej niż można było się dowiedzieć, chodząc po kantorach, lombardach i sklepach jubilerskich. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ceny tu, w Krakowie, kształtowały się od trzech do siedmiu procent niżej niż w pozostałej części kraju. Niski kurs wynikał z ciągłego nasycania rynku kruszcem.
Rynek złota pozostaje w stanie chybotliwej równowagi. Jeśli w jakimś mieście stanie się tańsze, jubilerzy i handlarze z innych regionów je wykupują. Jeśli kurs spada drastycznie, ludzie lokujący w nim oszczędności sprzedają swoje sztabki gdzie indziej. Kurs w kraju jest w zasadzie jednolity i ewentualne lokalne anomalie szybko przestają istnieć.
Kolejny załącznik, kilka stron skomplikowanych wzorów i ich przekształceń. Alchemik badał je powoli i dokładnie. Symulacja, ile kruszcu wprowadzono do obiegu, by uzyskać tak niskie ceny… Zdumiała go fachowość i kompetencja autorów raportu. Cóż, zakon zawsze skupiał naprawdę tęgie głowy…
Wynik końcowy go zaszokował. Tu, w Krakowie, produkowano i sprzedawano dwa kilogramy sztucznego złota miesięcznie.
Trzecia część raportu uspokoiła go trochę. Analiza kursów złota z terenu całej Europy wykazała, że zaburzenia występują tylko w Krakowie. Owszem, zdarzały się gwałtowne spadki i skoki kursu, ale spowodowane były lokalnymi incydentami. Ot, na przykład, ruska mafia sprzedała gdzieś ćwierć tony, wywołując krótkotrwałą panikę na rynku, jednak wszystko szybko wracało do normy.
A zatem Bractwo Drugiej Drogi zadekowało się w Krakowie. Skąd brali rtęć do swoich doświadczeń? Nie udało się ustalić. A przecież potrzebowali jej setki litrów… Czy nadal używali krwi młodych dziewic? Zapewne tak. Mnisi, z racji pomocy świadczonej rodzinom, których członkowie uciekli do sekt religijnych, posiadali pewne fragmentaryczne dane dotyczące zaginięć. Jednak niewiele tego było. Za mało, by wyciągnąć sensowne wnioski. Próbowali powiązać fluktuacje kursu ze swoją bazą danych o kobietach, których nie udało się odnaleźć, jednak daleko im było do precyzyjnych wyników.
* * *
Laszlo doszedł do siebie niemal natychmiast. Leżał jednak z zamkniętymi oczyma i analizował sytuację. Tuż obok twarzy widział kolbę samopału, ale ładunek poszedł w okno. W powietrzu nadal pachniało palonym prochem. Gdzie podział się przeciwnik? Bo przecież ktoś tu był.
Wciągnął ostrożnie powietrze. Węch, zniszczony przez lata życia w miastach, nie był już tak dobry jak kiedyś, ale bez większego trudu uchwycił obcy zapach. Jakiś dezodorant? Może ten „Gierałt”, który widział w kiosku? Nie, to raczej coś markowego. Wróg nadal tu jest. Pewnie ogłuszony hukiem, przerażony. A zatem będzie można go dobić.
Poderwał się jednym gibkim ruchem, a raczej próbował się poderwać. Potylica zderzyła się z czymś boleśnie, i opadł na brudne deski. Uderzenie było punktowe, pewnie nadział się na koniec lufy karabinu lub pistoletu. A więc przeciwnik stoi nad nim i celuje mu w głowę. Gdzie jest? Z przodu na pewno nie. Może być po lewej lub po prawej.
Co robić w tej sytuacji? Nagły przewrót w bok. Uderzy barkiem pod kolano wroga. Ten straci równowagę, nie zdąży wypalić, runie na ziemię, a wtedy szanse się wyrównają. Tylko po której stronie stoi? To złożone pytanie. W sumie nieważne, w którą stronę uderzy. Pięćdziesiąt procent szans, że go podetnie. Po prawej. Zdecydowanie po prawej. Wprawdzie wskoczył przez drzwi, strzelił niemal na wprost, ale przecież chwilę wcześniej widział przesuwający się w szparze cień. No to do dzieła.
Odbił się od ziemi i przetoczył na wznak. Pudło. Sukinsyn stanął gdzie indziej. Bolesny kopniak w żebra i dotyk lufy na czole. Łowca spojrzał do góry. Stojący nad nim człowiek mógł mieć około stu lat. Był szczupły, w zasadzie pasowałoby do niego określenie „wyschnięty jak mumia”. To, co trzymał w ręce, bez problemu dało się zidentyfikować. Rosyjski mosin, wzór 1938… Dobry karabin, wprawdzie archaiczny, ale zapewniający niezłą siłę ognia i celność nawet niewyszkolonemu ignorantowi. Wzrok leżącego spotkał się ze spojrzeniem wroga. I wtedy Węgier zrozumiał, że wpadł po uszy. Ten człowiek na pewno nie był ignorantem.
– Uspokój się – warknął mężczyzna, opuszczając lufę. – Nie chcę cię zabić. Arminius Vamblery, przyrodnik – przedstawił się. – A ty pewnie jesteś kimś z klanu starego Mefiu… – Przeszedł płynnie na węgierski.
– To był mój dziadek – przyznał Laszlo.
– Wstawaj, nie wyleguj się na podłodze, kiedy robota czeka. – Uśmiechnął się nieznajomy.
– Czego pan, do licha, chce?
– Nasz cel jest jeden. Uchronić ludzkość przed nimi… Ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. Tropisz księżniczkę Monikę Stiepankovic. Jasne włosy, niebieskie oczy, wiek z wyglądu szesnaście lat…
– Skąd pan wie?
– Ja też podążam jej śladem – wyjaśnił. – Mam informatora w Kosowie, przekazał mi, że ktoś młody i ambitny pytał o nią… I że udał się do Polski. Trzy dni zajęło, zanim cię wyśledziłem.
– Jakim cudem…
Stuknął palcami w skroń.
– Telepatia. Wyczuwam wampiry i wyczuwam łowców.
– Ona jest moja. – Laszlo spojrzał wyzywająco. – Tropię ją od sześciu lat…
– Nie, mój drogi. Ona jest nasza. Oczywiście, nie ma znaczenia, który z nas ją zabije – dodał, widząc, jak młody się krzywi. – Zważywszy na mój wiek, lepiej żebyś zrobił to ty. Mnie po prostu brakuje już siły i szybkości. Ale pomogę ci.
– Zgoda. – Laszlo się odprężył.
– Zaś co do twoich praw wynikających z tropienia… – Arminius uśmiechnął się. – Ja szukam jej, od kiedy byłem w twoim wieku.
– Jak to!?
– Jeśli nie wierzysz, zobacz moje materiały.
Zasiedli przy stole.
Arminius wyciąga z portfela złożone wpół zdjęcie z polaroidu. Rozkłada je. Przetarło się na linii zgięcia.
– Oryginał wisi w Muzeum Narodowym w Sofii. Prawie dwa wieki temu bułgarski malarz Weszin namalował portret zatytułowany „Góralka z koszem śliwek”. W 1877 roku wojska rosyjskie na rozkaz cara Aleksandra II uderzyły na imperium tureckie, przynosząc Bułgarii niepodległość. Wraz z armią przybyli malarze. Cykle ich obrazów, przedstawiających losy wojny z poganami, są dziś prawie zapomniane. Obok scen batalistycznych, zapierających dech w piersiach rozmachem, zachował się niewielki obrazek, przedstawiający siostrę miłosierdzia opatrującą rannych.