Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam z wami zastępstwo – powiedział. – Ponieważ nie bardzo orientuję się, co aktualnie przerabiacie, proponuję, żebyśmy podyskutowali sobie na tematy ogólnohistoryczne…

Monika uśmiechnęła się leciutko, zdejmując słuchawki. Sprytny wybieg. Wystarczyłoby wziąć pierwszy z brzegu zeszyt i już wiedziałby, co omawiają. Tyle epok, tyle wydarzeń historycznych rozegrało się na jego oczach. Mógłby opowiedzieć im szczegóły zdarzeń, których nie odnotowały kroniki… Ale nie chce. Nie dzisiaj. Dlaczego? Wygląda na mocno przygaszonego. Co stało się tej nocy?

– Możesz pracować dalej – zwrócił się do niej po łacinie.

Westchnęła w duchu. Teraz dopiero ma przerąbane… Pokręciła głową, schowała ksero i wyłączyła komputer. Spostrzegła spojrzenia koleżanek. Cholera. Znowu skucha. Pomyślą sobie, że jest patologiczną lizuską.

– Co za idiotyczna sytuacja – mruknęła pod nosem po grecku.

– Nie przesadzaj – odparł Alchemik w tym samym języku. – Twoje przyjaciółki nie są takie najgorsze. – To ostatnie zdanie powiedział nieco ostrzej.

Może koleżanki uznają, że ją ochrzanił? Trzasnął dziennikiem o blat biurka i szybko sprawdził obecność.

– Na dzisiejszej lekcji zastanowimy się, po co uczymy się historii. Czy ktoś ma jakieś pomysły?

Popatrzyły po sobie cielęcym wzrokiem.

– Pani? – Alchemik wskazał gestem Gosię.

– Historii uczymy się dlatego, że jest w programie nauczania – wydukała. – Wprawdzie mówi się, że historia vitaete…

– Historia magistra vitae – poprawił. – Historia jest nauczycielką życia.

– No właśnie, ale nie można powiedzieć, żeby to była prawda. W każdym razie znajomość historii nikogo jeszcze niczego nie nauczyła. Nasze władze bez przerwy popełniają te same błędy, co dziesięć lat temu i co sto lat temu.

Księżniczka przechyliła głowę i uśmiechnęła się do koleżanki. Przywykła dotąd uważać ją za kompletne cielę, ale, jak się okazało, nie jest taka głupia.

– Kontynuuj – poprosił Mistrz.

– Wydaje mi się, że istnieją dwa sposoby myślenia – dziewczyna podjęła wątek. – Historyczny i ahistoryczny. My i Żydzi skupiamy się zanadto na rozpamiętywaniu wszystkich krzywd oraz zdrad doznanych przez wieki. Żyjemy, patrząc w przeszłość, choć nie odnosimy jej do teraźniejszości, podczas gdy na przykład Amerykanie olali to i patrzą tylko w przyszłość…

– Który sposób wydaje ci się lepszy? – Alchemik autentycznie się zaciekawił.

– Oba są błędne – powiedziała z wahaniem. – Myślę, że pewne cechy narodowe się nie zmieniają. Dlatego należy budować przyszłość, ale patrzeć sąsiadom na ręce…

– Jest jeszcze coś – powiedział cicho. – Historia… Jak powstaje?

– Ludzie zapisują, co się dzieje – zasugerowała Iza.

– Owszem. A w przyszłości ktoś może zechcieć poszukać sobie wzorców postępowania. I przypadkiem rzuci okiem na naszą epokę. Od nas, od naszego przykładu w ogromnej mierze zależy to, jacy będą nasi potomkowie. To my, tworząc teraźniejszość, tworzymy zarazem i historię, i przyszłość. Pamiętajcie, by coś po sobie zostawić następnym pokoleniom.

– Co? – zainteresowała się Gosia.

– Cokolwiek. Można sadzić drzewa, można tworzyć dzieła sztuki. Można wreszcie dokonać czynów, które staną się natchnieniem dla naszych wnuków… Czynów, o których ludzie nie zapomną…

Pogrążył się we wspomnieniach. Sadził lasy i zakuty w kajdany karczował lasy. Był alchemikiem, lekarzem, architektem, żołnierzem. Ratował i zabijał. Tworzył i niszczył. Zobaczył w życiu więcej niż ktokolwiek z żyjących. A jednak…

Pojawili się członkowie Bractwa Drugiej Drogi. Wcześniej czy później ich szlaki się przetną. Prawdopodobnie umrze. To kwestia statystyki, zbyt wiele razy wychodził cało. Zbyt wiele razy ratował życie z opresji zupełnie niewiarygodnych. Wreszcie noga może mu się powinąć. Żył ponad cztery stulecia. Miał kilkadziesiąt wcieleń, kilkadziesiąt tożsamości. Co pozostanie po nim, gdy wreszcie zakończy swoją ziemską pielgrzymkę?

Kilka budowli, które będą się opierać upływowi czasu jeszcze przez milenium. Garść pożółkłych stronic traktatów, które stały się podwalinami nowożytnej chemii. Kilka drobnych odkryć z dziedziny biologii i fizyki. A może nadszedł czas, by stworzyć dzieło swego życia? By wykorzystać całą wiedzę i doświadczenie? Kamienice, które zaprojektował, są porażająco zwyczajne… Odkrycia stanowią naturalną konsekwencję rozwoju danych gałęzi wiedzy. Wcześniej czy później ktoś by na to wpadł… Namalował kilka obrazów, może nawet niektóre przetrwały, ale nie są to dzieła szczególnie wybitne. Powiedzmy wprost – były przeciętne… W sumie sporo zdziałał. W sumie nic…

A może… Patrzy na księżniczkę Monikę. Dziewczyna ma sztylet z bułatu. Od jak dawna nie produkuje się takich rzeczy? Chyba z tysiąc trzysta lat… Alchemik uśmiecha się pod wąsem. Projekt jelca i rękojeści ma, zastanawiał się, jak wykuć głownię. I jakiego metalu użyć. Już wie.

* * *

Stanisława już wcześniej wiedziała, że szkoła bywa niekiedy kopalnią idiotycznych pomysłów. Na przykład dzisiejsza wycieczka do muzeum. Pociąg do Warszawy mają o dziesiątej, więc dyrektor uznał, że klasa ma przyjść do szkoły na dwie pierwsze lekcje, a potem podreptać na dworzec. Kretynizm. Lepiej byłoby, żeby dziewczyny pospały sobie godzinę dłużej, a zbiórkę można by urządzić na peronie… No cóż, nie wypada otwarcie zlekceważyć polecenia zwierzchnika. Ale widać, że nauczycielka jest wściekła.

Chodzi po szkole z taką miną, że uczennice przemykają chyłkiem pod ścianami. Alchemik dla odmiany jest dziwnie przygaszony. Na drugą lekcję przyszedł idealnie punktualnie, ale nie ma siły poprowadzić normalnych zajęć. Zarwał noc, wykonując dziesiątki doświadczeń chemicznych i fizycznych. Długą chwilę wodzi wzrokiem po klasie, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie jest. Wygląda mu na to, że to te same cielaczki, z którymi miał poprzednią godzinę. No tak, Monika siedzi sobie grzecznie w kąciku. Wreszcie zdołał się opanować.

– Na dzisiejszych zajęciach obejrzymy sobie trochę preparatów pod mikroskopem – powiedział.

Z torby wydobył niewielki, mosiężny tubus, oparty na stelażu. Po sali przebiegł szmer. Uniósł głowę i szepty umilkły.

– Kupiłem tę zabawkę w antykwariacie. To mikroskop szpitalny z końca XIX wieku. Mimo że ma ponad sto lat, nadal działa.

– A nie lepiej byłoby użyć nowego? – Gosia wskazała szafkę, w której stały rzędem całkiem porządne urządzenia.

– Owszem, są całkiem niezłe, ale chciałbym się dziś cofnąć do roku 1882, kiedy doktor Robert Koch odkrył prątki gruźlicy… A zatem bierzemy wycinek zarażonego płuca bydlęcego… – Otworzył słoik z cieczą i peseta wydobył z niego kawałek szaroróżowej tkanki.

Kilka uczennic odruchowo szarpnęło się w tył. Popatrzył na nie i po raz pierwszy tego dnia na jego wargach pojawił się lekki uśmiech.

– Spokojnie, to formalina. Bakterie są martwe. Nie zarazicie się.

Formalina. Ostry zapach środka konserwującego przypomniał mu opowieść dozorcy pilnującego wydziału biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Czerwonoarmistów było trzech. Sterroryzowali starego pepeszami i dobrali się do szafki z preparatami. Myśleli widocznie, że martwe zwierzęta zakonserwowane są spirytusem. No i się przeliczyli. Popełnili śmiertelną pomyłkę…

Z ogromną wprawą odciął kawałek i wrzucił resztę do słoika. Szkiełko podstawowe, drugie cieńsze do nakrycia… Przez dłuższą chwilę regulował obraz. Jak pokazać wyniki dziewczętom? Zapraszać po kolei, żeby sobie popatrzyły? Będą gadać, przepychając się, narobią chaosu w całej pracowni.

Wyjął z teczki kamerę cyfrową. Pierścień podtrzymujący dorobił już wcześniej. Zainstalował urządzenie przy starym mikroskopie, a potem połączył kablem z telewizorem. Pstryknął pilotem i na ekranie pojawił się obraz.

Dwa urządzenia, jedno z XIX wieku, drugie z XXI, są w stanie działać razem. Tak jak urodzona w IX wieku Monika dogaduje się z koleżankami, które przyszły na świat ponad tysiąc lat później…

– Prątki gruźlicy to te pałeczkowate struktury. – Pokazał wskaźnikiem laserowym. – Co możecie o nich powiedzieć?

– Są bardzo słabo widoczne. – Monika w lot odkryła, dokąd zmierza nauczyciel.

Uśmiechnął się do niej.

– Oczywiście. Czy któraś z was ma pomysł, co zrobić, by to poprawić?

Milczenie i bezmyślne spojrzenie dwudziestu par oczu. Tylko Monika wie, siedzi skromnie, patrząc w blat. Ale nie może jej zapytać. Już i tak uważają ją za kujonicę i lizuskę… Wzdycha w duchu. Jak to się dzieje, że nawet w najlepszej szkole motłoch zawsze stara się sprowadzać elitę do parteru?

– Armauer Hansen, lekarz z norweskiego miasta Bergen, rozwiązał ten problem w 1869 roku… – Obraz zniknął z ekranu, Alchemik po prostu usunął preparat. – Czy któraś z was wie, kim był doktor Hansen?

Monika uśmiechnęła się leciutko.

– Księżniczko…

Omal nie palnął się w głowę. A to się wygadał.

– Doktor Hansen był dyrektorem bergeńskiego leprozorium. – Monika przeszła do odpowiedzi błyskawicznie. Miała nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na nieopatrzne słowa Mistrza Michała. – Prowadził badania nad trądem. Zawdzięczamy mu najlepsze opisy kliniczne tej choroby.

Alchemik umieścił preparat w krystalizatorku, zalał wodą i wpuścił do niej kilka kropli atramentu z własnego wiecznego pióra.

– Kontynuuj proszę – polecił.

– Poprzedni dyrektor, doktor Danielsen, uważał trąd za chorobę dziedziczną. Doszedł do tego wniosku po osiemnastej nieudanej próbie zaszczepienia jej na samym sobie… Hansen obalił tę teorię dzięki badaniom mikroskopowym. Jego metoda…

– Jego metoda była bardzo prosta – wszedł jej w słowo. – Po prostu zabarwił preparat atramentem.

Strzeliła wzrokiem po klasie. Spodziewała się wrogości, a tymczasem… Tymczasem koleżanki patrzą na nią z zainteresowaniem i życzliwością. I czuje coś jeszcze. Solidarność. One są zadowolone, że przynajmniej jedna wiedziała, dokąd zmierza tok rozumowania nauczyciela.

Na ekranie znowu pojawiła się próbka. Tym razem była barwy sinobłękitnej.

11
{"b":"88217","o":1}