– Zamierzasz pędzić bimber? – Kasia mruga zdumionymi oczami.
– Nie żaden bimber tylko najlepszą palonkę z suszonych śliwek – obraża się jej kuzynka.
– To nielegalne – Katarzyna drapie się po nosie.
– Jak to: nielegalne? – wścieka się alchemiczka.
– Prawo propinacji odebrał nam car po powstaniu styczniowym.
– To wolny kraj, a prawo to nadał moim przodkom jeszcze Kazimierz Wielki. Zresztą, carska Rosja nie istnieje i jakieś przeżytki jej ustawodawstwa należy czym prędzej zlikwidować do końca. A co do powstania, to brałam w nim udział… I mam gdzieś pomysły ministrów Aleksandra Drugiego!
Kuzynka uśmiecha się leciutko. Wcale nie miała zamiaru niczego zakazywać…
Godzinę później pięciolitrowy słój pełen jest poszatkowanej pigwy. Sypały na przemian warstwy owoców i warstwy cukru, aż powstał swoisty przekładaniec. Teraz trzeba odstawić go na kilka dni. Z chłodnicy do podstawionej szklanki kapią powolutku oszałamiająco pachnące kropelki aromatycznej gorzałki.
– A więc na tym polega sekret – mruczy Katarzyna.
– Po ściągnięciu soku cukrem zalewasz pigwy śliwowicą?
– Tak. Smak jest nie do podrobienia i bardzo trudno go zidentyfikować.
Robota w kuchni dobiega końca. Teraz wystarczy siedzieć przy bulgoczącej kojąco aparaturze i obserwować, jak szklanka wypełnia się powolutku śliwkowym bimbrem. Można i pogadać.
– Nieznany czynnik wirusowy wywołujący wampiryzm? – zdumiała się Katarzyna. – Ciekawe.
– Chyba niemożliwe. Przecież to by było zaraźliwe – mruknęła księżniczka Monika. – A tymczasem…
– Może jest, ale żeby się zarazić, potrzebne są jakieś predyspozycje, na przykład brak określonych przeciwciał lub defekt systemu immunologicznego. – Informatyczka poskrobała się po nosie.
Stanisława pokręciła w zdumieniu głową. Biologia nie jest jej mocną stroną. Wprawdzie czytała trochę, ale jakoś nigdy nie zapałała chęcią głębszego wgryzienia się w te problemy. Wszelkie bakcyle mają dla niej wymiar konkretny i przyziemny. Pamięta cztery epidemie dżumy i kilka innych zaraz. Teraz wystarczy, że przymknie oczy, by poczuć woń gorącego octu, używanego niegdyś do odkażania powietrza…
– Co będzie, jeśli się zarazimy?
– Alchemik twierdzi, że nic. Wirus doklei się do waszych komórek, a efekty będą widoczne dla następnego pokolenia…
– W następnym pokoleniu – odruchowo poprawiła Katarzyna. – Czyli nawet jeśli, to my będziemy normalne, tylko w stosownym czasie urodzimy śliczne, małe wampirzątka.
– Jakie to pocieszające – mruknęła alchemiczka. – Ano nic, nie ma się co martwić na zapas.
Długą zapałką kominkową podpaliła szczapki pod samowarem. Dym po chwili zniknął, a woń płonącego węgla drzewnego zmieszała się z zapachem krojonej szynki.
Katarzyna spojrzała na kuzynkę spod oka. Stanisława posiada jedną zdumiewającą cechę. Jeśli problem okazuje się nie do rozwiązania, przestaje się nim przejmować. Nie trapi się rzeczami, na które nie ma wpływu. W sumie ma rację, jeśli się zaraziły, nic nie da się zrobić. Ona jednak chciałaby wiedzieć.
– Pobiorę próbki krwi i obejrzymy je pod mikroskopem – zaproponowała. – Zwykły nic nam nie da, ale może elektronowy? I trzeba poprosić Michała o pomoc. Studiował biologię, a ja, szczerze powiedziawszy, nie odróżnię wirusów od makrofagów.
Brwi Stasi uniosły się lekko do góry. Nawet nie wiedziała, że ma w środku jakieś makrofagi.
– Jutro mamy wycieczkę do Muzeum Narodowego w Warszawie – przypomniała. – Obejrzymy sobie freski i inne takie. Oprowadziłabyś nas po części poświęconej starożytnej Grecji?
Księżniczka spojrzała na nią spokojnie.
– W sumie, czemu nie? – powiedziała.
To ciekawe, że jej przyjaciółka ciągle jeszcze myśli w sposób nieco achronologiczny. Nie rozdziela przeszłości na poszczególne epoki. Dla niej starożytność i średniowiecze zlewają się w jedno. Sądzi, że skoro Monika żyła w Bizancjum, to i antyczna Grecja okresu klasycznego będzie dla niej czymś zupełnie swojskim… Tysiąc lat wte czy wewte… Nauczycielka, oczywiście, musiała kiedyś usystematyzować swoją wiedzę. Posiadła umiejętność chronologicznego porządkowania faktów. Potrafi poprowadzić lekcję o dowolnej epoce. Ale w sferze podświadomości nadal wszystko zlewa się jej w jeden mętlik. Dla niej czas zaczął się w chwili, gdy uzyskała świadomość jego upływu w wieku czterech, pięciu lat. Wszystko, co było wcześniej, to tonąca w szarej magmie bliżej nieokreślonej przeszłości mozaika zdarzeń: budowa piramid, rzymskie legiony, wikingowie… Księżniczka uśmiecha się. Ona też czasem jeszcze myśli w ten sposób. Pamięta krzyżowców, przybywających do Konstantynopola na krucjaty. Ci najbardziej inteligentni twierdzili uparcie, że chcą pomścić śmierć Chrystusa na poganach, którzy go ukrzyżowali. Nie zastanawiali się nad problemem, czy dane zdarzenie nastąpiło dwadzieścia, czy tysiąc lat wcześniej. Dla nich było realne, gdyż ich pojęcie teraźniejszości było potwornie rozmyte…
Oczywiście potrafi opowiedzieć i o starożytnej Grecji. Pewne tradycje były jeszcze żywe w czasie, gdy, będąc dzieckiem, pobierała nauki w Myrze… Inne poznała, zdobywając wykształcenie.
Słupek rtęci w termometrze poszedł w górę. Koniec „palenia” śliwowicy. Stanisława zbadała alkoholomierzem moc trunku.
– Pięćdziesiąt trzy procent – sapnęła z zadowoleniem.
Już wcześniej porąbała tasaczkiem dębowe polano, a szczapki wrzuciła do butelek. Teraz zalała je gorzałką.
– Po co to? – zaciekawiła się księżniczka.
– Śliwowica powinna dojrzewać w beczce – wyjaśniła Stanisława – ale nie mamy odpowiedniej. A w sumie liczy się właśnie kontakt z drewnem. W ciągu tygodnia deszczułki puszczą trochę garbnika…
– Dobra śliwowica powinna leżakować w dębinie co najmniej siedem lat! – Monika popisała się wiedzą zdobytą w bałkańskich górach.
– Nie mamy aż tyle czasu. Ale kiedyś pomyślimy i o tym – obiecała. – A teraz pora zjeść kolację i spać.
* * *
Noc. W budynku muzeum archeologicznego w Krakowie panuje niczym niezmącona cisza. Grube mury i nowoczesne okna całkowicie odcinają sale ekspozycyjne od dźwięków z zewnątrz. Myszy nigdy tu nie było. W ceglanych posadzkach nie są w stanie wygryźć sobie nor. Poza tym nie ma tu dla nich nic do jedzenia. Korniki zostały wytrute, trzeba dbać o zbiory. Podobny los spotkał mole.
Nocny strażnik przemieszcza się po budynku prawie bezszelestnie. Tylko czasem skórzana podeszwa skrzypnie na kamiennej posadzce. Cisza wręcz rozsadza mu uszy. Założył gogle noktowizyjne, w ręce dzierży pistolet. Oto i sala egipska. Jedyne potencjalne źródło niebezpieczeństwa. Kopniakiem otwiera drzwi. Snop niewidzialnych promieni omiata pomieszczenie. Pistolet w wyciągniętej dłoni przesuwa się w ślad za wzrokiem. W sali panuje cisza i bezruch. Mężczyzna łapie broń w zęby i niczym agent z Matrixa wykonuje przewrót w przód. Mija o włos dwie gablotki, ale staje pewnie na nogi, dokładnie pośrodku sali. Znowu się obraca, celując w ciemność. Pusto. Cicho. Martwo. Za filarami nikt się nie schował.
Jeszcze jedna czynność na koniec obchodu. Oświetla latarką po kolei wszystkie kartonaże w szklanych gablotach. Od wczoraj nic się nie zmieniło. Żaden nie został otwarty. Egipskie mumie śpią snem wiecznym.
– Wasze szczęście nieboszczyki – szepcze z mściwą satysfakcją.
Najpiękniejszy sarkofag kryje w sobie doczesne szczątki Meref-Neczer-Tota. Strażnik sprawdza go szczególnie starannie. Świeci pod uniesioną lekko, opartą na drewnianych klockach, pokrywę. Bandaże po tysiącach lat zbrązowiały nieco. Skóra popękała i odpadła częściowo. Żółta czaszka połyskuje. Trup.
Egipski kapłan jest zdecydowanie najbardziej podejrzany z całego tego towarzystwa… Ale i on tej nocy leży spokojnie. Ochroniarz wycofuje się, trzymając zwłoki przez cały czas na muszce. Wreszcie z satysfakcją zatrzaskuje stalowe drzwi. Jeszcze solidny rygiel. I alarm. Nawet gdyby umarlaki coś kombinowały, z sali nie wylezą. A jakby wylazły… Kolba przyjemnie chłodzi palce.
– Śmierć trupom… – syczy.
Zdanie to jest nieco bez sensu, ale fajnie brzmi. Sam je wymyślił i często powtarza…
* * *
Grypa szaleje. Nauczycielka historii nie oparła się zarazie. Dziewczęta usiadły w klasie i zajęły się swoimi sprawami. Gadają jak najęte, przeważnie o głupotach. Tylko kilka przez moment gawędziło o dzisiejszej wycieczce. Księżniczka wyjęła laptopa i plik kartek ksero. Czas… Żyjąc przeszło tysiąc lat, nauczyła się cenić każdą chwilę. Niech sobie gawędzą, ona w tym czasie zarobi czterdzieści, a może i sześćdziesiąt złotych.
Założyła słuchawki na uszy i puściła sobie poemat symfoniczny Ciurlionisa. Odpłynęła. Grecki traktat z trzeciego wieku naszej ery, dotyczący tłoczenia wina. Monika zapadła w trans. Palce uderzały w klawiaturę niemal bez udziału jej woli. Wczoraj przeczytała książkę o robieniu przetworów domowych, poznała właściwe słownictwo.
– Popatrz na nią. – Gosia trąciła łokciem Magdę. – Zupełnie odjechała.
– Ona jest jakaś dziwna – mruknęła jej koleżanka. – W naszym wieku, ale jakby starsza. Poważniejsza, aż do granic ponuractwa…
– Może to przez tę wojnę? Cholera wie. Zobacz, jak gładko wkręciła się na pupilkę tej całej Stanisławy – wydęła wargi.
Monika faktycznie odpłynęła, ale nie na tyle, by nie zdawać sobie sprawy z tego, co dzieje się wokoło. Oceniają, obgadują. To tylko kwestia czasu zanim wymyślą, że z nauczycielką wiążą ją związki o charakterze daleko wykraczającym poza przyjaźń. Nie chciała, by wyrósł między nimi mur niechęci, ale chyba nie ustrzeże się przed tym. Jednostki wybitne najczęściej skazane są na samotność… A jednak nie.
– Niemożliwe. Stanisława nikogo nie wyróżnia. Jeśli się dogadały, to nie w szkole, musi je łączyć coś innego.
– Ale co? Może dyrektor kazał się nią opiekować?
– Akurat by go posłuchała. Myślę raczej, że to coś, czego nie rozumiemy. Telepatia, jakieś pokrewieństwo dusz.
– Fakt, obie pasują tu, jakby spadły z księżyca…
Minęło pierwsze dziesięć minut lekcji. W klasie panowało odprężenie. I nagle trzaśniecie drzwi. Alchemik wszedł do sali.