Początek, sam początek, początek opowiedziany w zbliżeniu tak wielkim, że obraz staje się ziarnisty, początek tego czy, prawdę powiedziawszy, każdego innego picia, początek zatem picia uniwersalnego, początek picia ponadczasowego, początek wszechpicia, początek Księgi Genezis picia jest zaś taki: ziemia była bezkształtna i duch unosił się nad wodami, i zapłaciłem taksówkarzowi, i wysiadłem z taksówki, i sto razy po drodze do windy sprawdziłem, czy moja podręczna torba bezpiecznie wisi na ramieniu, i wyjechałem windą na dwunaste piętro, i obróciłem klucz w zamku, i zapaliłem światło – na wiszącym na ścianie zegarze było siedemnaście po trzeciej. Raptownie przyspieszyłem kroku, tak jest, przemierzałem dwa pokoje z kuchnią bardzo szybkim krokiem, spieszyłem się bardzo i wszystkie ruchy moje były bardzo szybkie, nie to, że czasu było mało, czasu było dosyć, ale w widzialny i dławiący sposób wzrastało wahanie, nie wzmagam wizyjności niedalekim od prawdy efektem i nie mówię, że z kątów wyłaziły demony wahania, nie, aż tak to nie, ale wokół niewątpliwie było gęściej, ciemniej, a także jakoś bardziej żółto, tak, wokół było gęściej, ciemniej i żółciej, w końcu nawet abstynenci znają określenie dusząca aura, w końcu nawet abstynentom zaczyna niekiedy brakować powietrza i oddychają gwałtowniej, i wykonują spazmatyczne ruchy, jakby rozrywali zaciskające się pętle, jakby rozgarniali gęstniejące stany skupienia. W ostatnich sekundach mojego niepicia zachodziło zjawisko analogiczne, tyle że tysiąckroć dotkliwsze. Nie było mi duszno – dusiłem się. Nie robiłem panicznych czy gwałtownych ruchów – miotałem się jak szaleniec. Choć i to nietrafne, działałem logicznie, w moim szaleństwie była lodowata metoda, szaleńcza była szybkość wszystkich moich ruchów, w szaleńczym tempie, choć dalej ze skrupulatną ostrożnością, stawiałem torbę na biurku, otwierałem ją i wyjmowałem to, co było w środku, szykowałem szklanki, popielniczkę, błyskawicznie przebierałem się w wygodny i ciepły dres – jeszcze, jeszcze można było zgasić dobrze już płonący ogień, jeszcze można było obie butelki kupione w całonocnym sklepie wylać do zlewu, wyrzucić do zsypu, a nawet cisnąć nimi przez otwarte okno, i właśnie ta możliwość, cień tej możliwości niewymownie dramatyzował sytuację, nie szło tu bowiem o to, że dalej istniał rzeczywisty wybór pomiędzy piciem a niepiciem, nie, takiego wyboru nie było już dawno (szczerze mówiąc, takiego wyboru nie było od co najmniej dwudziestu lat), natomiast można było wciąż jeszcze udawać, że taki wybór istnieje, pozorować kabotyńską szamotaninę i nie tyle wahać się pomiędzy piciem a niepiciem, co wiedząc, że już się w zasadzie przestało niepić, dalej męczeńsko wydłużać drogę do picia. Miotałem się i – tak jest – myślałem jeszcze o niepiciu, ale myślałem o niepiciu tak jak człowiek, który z całą pewnością nie popełni samobójstwa, myśli o samobójstwie: wyrazistość wyobrażeń nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Możesz często myśleć o samobójstwie, możesz detalicznie widzieć rozmaite szczegóły, możesz zajadle wyobrażać sobie własnego trupa wiszącego na belce pod powałą, ale przecież w głębi duszy wiesz, że tego nie zrobisz. Tak.
W głębi duszy wiedziałem, że tego nie zrobię. Gdybym to zrobił, gdybym nie daj Boże obie kupione w całonocnym sklepie butelki wylał do zlewu albo wyrzucił przez okno, jaki rezultat bym swym nieprawym i faryzejskim uczynkiem osiągnął? Żaden. Musiałbym zdejmować wygodny i ciepły dres, musiałbym się na nowo ubierać, na nowo wkładać buty i wyjściowe ubranie, w którym byłem w gościnie u państwa Katastrofów, iść piechotą albo jechać taksówką do tamtego albo do innego całonocnego sklepu i dalej byłoby jeszcze gorzej, z wściekłości na samego siebie, z wściekłości, że dałem się ponieść nieprawemu i faryzejskiemu uczynkowi i popadłem przez to w fałszywe perypetie, z wściekłości na otaczające mnie zewsząd zakłamanie kupiłbym nie dwie a cztery butelki wódki i znów piechotą lub taksówką, i znów po stokroć sprawdzając, czy dwa razy teraz cięższa torba bezpiecznie wisi na ramieniu, wróciłbym do domu, wyjechałbym windą na dwunaste piętro, obrócił klucz w zamku i zapalił światło. Zabawa w pozorne mnożenie możliwych, choć w gruncie rzeczy całkowicie wykluczonych, wydarzeń trwać by mogła w nieskończoność, teraz w końcu mógłbym wylać do zlewu lub wyrzucić przez okno wszystkie cztery butelki i raz jeszcze wkoło całą rundę krok po kroku powtórzyć, i raz jeszcze, i jeszcze raz, tę koszmarną dziecinadę trzeba było niezawodnie przerwać, trzeba było po męsku spojrzeć prawdzie w oczy, a prawdą nie było wylewanie wódki do zlewu i wyrzucanie butelek przez okno – prawdą było picie. Poruszałem się z niezwykłą prędkością, bo szło o to, by jak najprędzej wlać w siebie pierwszą dawkę prawdy i zabić męczącą retorykę. Trzeba było jak najprędzej skończyć z świadomą literaturą wiecznych wątpliwości i wybrać niezachwiane, nieprzytomne życie.