10. Rzeka świętego spokoju.
Nie drażniła mnie obłuda Kolumba Odkrywcy, nie drażnił mnie nawet jego apodyktyczny i nieznośny w swej pryncypialności ton, drażniło mnie niewypowiedzianie to, że niektóre jego racje były nie do odparcia.
– Nie ma żadnej filozofii picia – powtarzał – jest jedynie technika picia. Istnieje natomiast – bezwiednym belferskim gestem unosił palec w górę – istnieje natomiast filozofia złego samopoczucia. Generalnie sens egzystencji ludzkiej da się sprowadzić do permanentnych starań o poprawę samopoczucia, służyć temu może na przykład ideologia, religia, postęp techniczny, dobra materialne, służyć temu może także picie – ściślej – umiejętnie sterowana technika picia. Innymi słowy, w życiu idzie o to, by za pomocą właściwej techniki picia należycie korygować złe samopoczucie. Może to szwankować. Gdy samopoczucie staje się tak złe, że nie pomaga żadna technika picia, albo gdy technika picia ulega rozprzężeniu i zamiast poprawiać, pogarsza samopoczucie, tak, wtedy pojawiają się problemy. Ja takich problemów nie mam – dodawał z naciskiem – na powrót zakładał na nos okulary, sięgał po francuskie tłumaczenie Nowego Testamentu i rzekomo zaczynał czytać.
Miał drażniącą, nieodpartą i straszliwą rację. Gdy sprawy (użycie nonszalanckiego wyrażenia: “technika picia”, przychodzi mi w tym miejscu z niejakim trudem), gdy zatem sprawy ulegają rozprzężeniu, z coraz ciemniejszych i coraz głębszych nurtów rzeki, na której brzegu szukasz ukojenia, prędzej czy później poczną się wyłaniać trupie dłonie.
Ale na razie wody były czyste, płynęły jak oddech, wyszedłem z oddziału deliryków, miałem za sobą dwudziestominutową jazdę taksówką, cztery stabilizujące pięćdziesiątki, miałem pod ręką otwartą butelkę, jasna rzeka świętego spokoju toczyła niezauważalne nurty, byłem w dobrej formie, technika picia niezawodnie wspierała dobre samopoczucie, spokój, w każdym razie żadnej histerii, żadnych szybkich ruchów, żadnego popijania wprost z butelki. Popijałem metodycznie ze szklanki, ale drobnymi, ściśle odmierzonymi, dwudziestopięciogramowymi łykami, i równie metodycznie pracowałem. Napełniałem wannę gorącą wodą, wsypywałem nadmierną dozę proszku Omo-Color, szykowałem pranie. Automatyczna pralka zepsuła się jeszcze przed upadkiem komunizmu i przed rozpadem obu moich małżeństw.
11. Alberta Lulaj.
Wyłem, nie słyszałem własnego wycia, ale chyba istotnie wyłem, oni w każdym razie mówili, że moje wycie było straszne, straszne. Kręcili się po mieszkaniu, niewielu ich było, ale i tak nie byłem w stanie ich zliczyć. Nie byłem w stanie zliczyć do trzech. Skąd się tu wzięli? z kart literatury zstąpili? Zeszli ze stron Procesu albo Daru Humboldta. Przyszli ze świata przedstawionego powieści opisującej scenę rewizji albo aresztowania? Podnosiłem zdrewniałe powieki i szczerze powiem, obawiałem się, że są pełnym klasycznych cytatów delirycznym snem, obawiałem się, że jeszcze trwa sezon amorficznych, literackich widm, ale jeden z nich pochylił się nade mną, poprawił mi poduszkę, poczułem rzemienny zapach kurtki, korzenny zapach wody kolońskiej i przeszła mnie tak potworna fala głodu, że byłem gotów dla ulgi zlizać z niego całą wodę kolońską. Pomieszana ze śliną, uzbierałaby się może kropla, kropla nigdy nie przynosi ulgi, ale zawsze jest złudna chwila czekania na ulgę, strach przez tę chwilę jest odrobinę mniejszy. Poczułem zapachy i wyzbyłem się delirycznych obaw, literatura skończyła się definitywnie, w moim pokoju ktoś niezbicie był. Obróciłem głowę, obok materaca powinna stać butelka z niezawodną resztką, a może nawet z paroma resztkami. Kiedyś, pamiętam, w analogicznym stanie obróciłem głowę i ujrzałem butelkę do połowy pełną. Boże mój, to było jak aria Mozarta, to było jak Leibniz piszący o doskonałości Boga, ale teraz nie, teraz nie było niczego, nawet pustej flaszki nie było u mego wezgłowia. Wyciągnąłem rękę, a raczej sama moja roztrzęsiona ręka wszczęła jaszczurcze poszukiwania, daremnie obmacywałem jak najrozleglejsze tereny, dalej nic. Ten, który poprawiał mi poduszkę, przysiadł na brzegu materaca i wydobył zza pazuchy butelkę becherovki. Sam widok sławnego zielonego szkła – mogę powiedzieć – nie tyle mnie wzmocnił, co spowodował wzmożenie uwagi, teraz dość jasno widziałem: dwa kroki dalej stał ktoś drugi, a w głębi pokoju, w kącie na fotelu siedział ktoś trzeci. Podkreślam raz jeszcze: nie były to majaczenia (choć miałem po czterdziestu, a może po stu czterdziestu dniach nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek majaczenia), nie były to omamy. Także teraz, kiedy opisuję całą sytuację, za wszelką cenę pragnę uniknąć jakiejkolwiek literackiej gry, jakichkolwiek wyświechtanych zresztą efektów, że niby nie wiadomo, czy narratorowi tak się tylko zdawało, czy tak było naprawdę. Nie. W moim pokoju niezbicie były trzy osoby, choć istotnie trzecia miała w sobie pozór widma, odziana była w osobliwą i mimo wszystko nieczytelną dla mnie szatę, głowę jej spowijał kaptur.
– Zaraz dostaniesz pół szklanki becherovki – głos, który słyszałem, był również niezbicie realny, nie miał też w sobie żadnych dwuznacznych tonacji, żadnej bandyckiej chrapliwości ani żadnej diabelskiej falsecikowatości, był to przyjemny niski głos budzącego zaufanie internisty. Realność tego prawie barytonu przynosiła ulgę niemal taką samą, jak zwiastowana przezeń obietnica. Tak jest, z pijackim uporem powtarzam raz jeszcze: realność całej sytuacji sprawiała mi ulgę, nadto byłem udręczony nieustannie doskwierającą fikcyjnością.
– Zaraz dostaniesz pół szklanki becherovki, jak sądzę, nie muszę wytrawnemu majstrowi sztuki przełykania przypominać, że masz pić ostrożnie i bardzo powoli, inaczej sprawisz – jak mawiali starzy Polacy – haniebny wymiot, a to byłby, po pierwsze, nieodwracalny wstyd w obecności damy, po drugie, bezpowrotna utrata znacznej dozy życiodajnej substancji.
Tak jest, nie musiał mi udzielać nauk. Wiedząc, że za parę minut czeka mnie subtelna rekonstrukcja ciała i duszy, uniosłem się do pozycji siedzącej, z najwyższą (nie pozbawioną elementu czci) ostrożnością ująłem w obie dłonie przyrzeczoną i wedle przyrzeczenia napełnioną do połowy szklankę i jąłem wilżyć wargi, i jąłem zraszać gardło, i miarkując potrzebę zbawienia raptownego, godziłem się na zbawienie stopniowe. i powoli, powoli nieznośny ciężar ustępował z mojego serca, rozjaśniały się ciemne myśli moje i rozpogadzała się dusza moja.
– Lepiej? – zapytał zbawca mój, ja zaś niczym pojętny czeladnik w lot pojmujący nauki mistrza odparłem:
– Lepiej.
Po kilkunastu minutach, kiedy poprawiło mi się do tego stopnia, że mogłem wreszcie dać sobie spokój z histerycznym nadużywaniem w głębi duszy biblijnej frazy, spojrzałem na nich wszystkich z całkowitą przytomnością i zadałem najnaturalniejsze w świecie i na wskroś trzeźwe pytanie:
– Najmocniej przepraszam, ale czemu zawdzięczam wizytę panów? w ogóle skąd, na Boga Ojca, panowie się tu wzięli, jak panowie tu weszli?
– Jest lepiej, co nie znaczy, że jest dobrze – powiedział z rzeczową troską w głosie ten, który zdawał się być moim wyłącznym rozmówcą. – Po pierwsze, nie panowie, lecz państwo. To jest bardzo dziwne w gruncie rzeczy, żebyś akurat ty, cieszący się sławą rzekomego konesera płci nadobnej, nie zauważył, ze jest wśród nas dziewczyna. Alberta, okaż panu swoją kobiecość.
Najbardziej widmowa z całej trójki postać bez słowa podniosła się z fotela i powolnymi ruchami wytrawnej striptizerki jęła rozpinać guziki tajemniczej szaty, która znacznie tracąc na tajemniczości okazywała się przy dokładniejszym wejrzeniu ni to lekkim płaszczem, ni to ciężką suknią z kapturem, i wkrótce stała przede mną w kabotyńsko szyderczej pozie piękna, zgrabna i wysoka brunetka w żółtej sukience na ramiączkach.
– Alberta Lulaj, poetka – dokonał prezentacji, już w końcu sam nie wiedziałem kto? Przywódca intruzów? Mistrz niedocieczonej ceremonii? Dobrodziej mój? a może ścigany listem gończym złoczyńca?
– Jesteśmy tu w jej sprawie, w sprawie jej niedocenianych wierszy. Natomiast jeśli idzie o pozostałe szczegóły, to, po pierwsze, weszliśmy otwierając drzwi za pomocą klucza, który w pijanej beztrosce zostawiłeś w drzwiach, po drugie, jesteśmy starymi znajomymi. To znaczy, ty możesz nie kojarzyć, ty masz prawo nie pamiętać, ale ja kojarzę i ja pamiętam. Moje nazwisko Cieślar Józef i kiedyś, kiedyś, co najmniej czterdzieści lat temu, chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej. Nie muszę dodawać, że po ukończeniu szkółki niedzielnej nasze drogi się rozeszły. Pan pojechałeś do wielkiego miasta i kształciłeś się pod względem intelektualnym, ja zostałem w naszych stronach i zarabiałem na życie, imając się rozmaitych, choć przeważnie pod względem intelektualnym postnych zajęć.
Pięknie by było, gdyby w tym miejscu otwarła się w mojej głowie jakaś furtka doszczętnie zarosła ciemnymi chaszczami niepamięci, gdybym nagle przypomniał sobie płowowłosego Józia Cieślara, który za żadne skarby nie był w stanie nauczyć się na pamięć nawet najkrótszego luterskiego psalmu, nie tylko piękny, ale i klasyczny byłby to epizod, ale ja – szczerze powiem – ni dudu. Spoglądałem na rzekomego Józefa Cieślara i w moim mózgu nie otwierała się żadna furtka, nie przypominałem sobie ani nie poznawałem go do tego stopnia, że wszystko, co mówił, wydało mi się nagle nieodpartym łgarstwem służącym na razie zakrytym, choć bez wątpienia występnym celom. Skądinąd ten szalbierz, ten złodziej biografii musiał sporo o mnie wiedzieć, wyglądało na to, że nawet znał niektóre szczegóły mojej duszy. Musiał, na przykład, wiedzieć, że słysząc o szkółce niedzielnej, bez wątpienia pijacko się wzruszę, może nawet wybuchnę pijackim szlochem. Powściągnąłem jednak wzruszenie, nie rozbeczałem się, niczego nie dałem po sobie poznać, on zaś również nie nasilał wszczętej prowokacji, nie spoglądał na mnie wyczekująco, z niezmienną rzeczowością dokonywał dalszych prezentacji.
– Natomiast kolega – niemal wytwornym ruchem dłoni wskazał na drugiego stojącego dwa kroki dalej gangstera – natomiast kolega nie zna cię osobiście, ale jest twoim wielbicielem, czytał twój artykuł w gazecie.