17. List wysłany z oddziału deliryków.
(Początek rękopisu nieczytelny nawet dla adresatki, papier kiepski, kratkowany, format A4, pióro wieczne, pismo rozchwiane, atrament granatowy).
…od całych pięciu miesięcy. Kiedy im mówię, że porzucam mój zgubny nałóg dla Ciebie, patrzą z pogardą. Kiedy mówię, że porzucam mój zgubny nałóg dla nas, patrzą z pogardą; wtedy długo milczę, bo przecież wiem, czego terapeucice-wilczyce oczekują. Porzucam nałóg dla siebie – mówię po rzekomym namyśle i dobrze, że nie odgadują, co czuję, gdy widzę ich pełne aprobaty uśmiechy. Nie wiedzą, co czuję, choć powinny, są w końcu wirtuozkami nazywania uczuć i tego też nas uczą: jak nazywać uczucia. Deliryzm jest podobno chorobą uczuć. Delirycy nie umieją swych uczuć ani definiować, ani nimi sterować. To by się nawet w tym jednym przypadku zgadzało: nie umiem nazwać tej znacznie więcej niż miłości, jaką mam do Ciebie. i jestem pewien, że mój nałóg zejdzie ze mnie, tak jak z węża schodzi skóra. Boże mój, gdyby którakolwiek z terapeucie przeczytała to zdanie – zmarłaby ze zgrozy.
– Nic się samo nie stanie, nikt tego za ciebie nie zrobi, musisz to zrobić sam.
– Tak jest, będę walczył z własną słabością.
– Walczył? Ty będziesz walczył? z kim? z tym potworem, który jest silniejszy od ciebie i który z pewnością cię pokona? Ty masz się poddać. z kim chcesz walczyć? z Gołotą? Przecież alkohol jest jak Gołotą, w starciu z nim nie masz szans, musisz się zawczasu poddać.
Takie dialogi rozlegają się w tym miejscu, takie zawołania wznoszą się z tego miejsca i wzlatują niczym błagalne modlitwy pod chmurne lipcowe niebiosa. Słowa klucze i ulubione porzekadła terapeucie (alkohol jest jak Gołotą albo alkohol jest jak Tyson, albo deliryzm jest bezpowrotny jak obcięta noga, albo deliryzm jest jak demokracja), ulubione porzekadła terapeucie i absolutna, wszechogarniająca obsesja narracji pierwszoosobowej. Ja, ja, ja. Nie daj Boże powiedzieć “się”. Nie daj Boże powiedzieć “człowiek”. Nie daj Boże powiedzieć “diabeł”. Nie daj Boże użyć liczby mnogiej.
– Straciłem pieniądze, znaczy się okradli mnie – mówi zagubiony w życiu Janek, którego z racji silnej skłonności do robót porządkowych nazywamy Przodownikiem Pracy Socjalistycznej – no i zaczęło się.
– Co się zaczęło? – wypytują rozgrzane do białości terapeucice, akcentując zwrotny zaimek “się”. Co “się” zaczęło?
– Picie się zaczęło, zaczęło się pić – mówi Janek, a one wybuchają okropnymi śmiechami i wykrzykują:
– Się piło! Się piło! Się piło! Ale kto pił? Się-piło pił? (zwierzęcy ryk śmiechu) Kto pił?
– Ja piłem – mówi zawstydzony jak dziecko Janek i na własną zgubę dodaje: – Tak, pił człowiek, strasznie człowiek pił, nie mógł sobie człowiek z tym diabłem poradzić, na przykład z sąsiadem ile się wypiło, z sąsiadem popijaliśmy na okrągło.
Terapeucice wreszcie poważnieją i z pełnym zapałem uczą Przodownika Pracy Socjalistycznej, że zamiast “człowiek”, trzeba mówić: “ja”, zamiast “diabeł”, trzeba mówić: “alkohol”, zamiast “popijaliśmy”, trzeba mówić: “piłem”, i zamiast “na okrągło”, trzeba mówić: “codziennie”, i podać ilość, datę, miejsce. i na koniec terapeucice jeszcze raz dobitnie powtarzają: “nie się-piło”, ale “ja piłem”.
Jak się domyślasz, ostro z nimi w duchu polemizuję, choć mam świadomość, że moja polemika mija się z celem, moje założenia są inne, terapeucice pragną doprowadzić rzeczywistość do trzeźwości, ja pragnę doprowadzić rzeczywistość do literatury, w pewnym miejscu – nie ma siły – nasze drogi się rozchodzą. Zdaję sobie z tego sprawę, ale i tak polemizuję. Jak powszechnie wiadomo – peroruję sam do siebie – zaimek zwrotny “się” wyraża osobę i czyni to pełniej i bezstronniej od obnażonego i przez to bezradnego w mówieniu o sobie “ja”. Bywali pisarze, co całe książki tak pisali, ich narracje cały czas były przez “się” prowadzone – się szło, się widziało, się zaczynało umierać. a pierwsza osoba liczby pojedynczej? Unurzałem się w tej osobie i liczbie po pachy i po czubek głowy. Jestem od stóp do głów obłocony i umazany pierwszą osobą liczby pojedynczej. Wbrew nadziejom terapeucie nie jest to żadnym gwarantem wiarygodności, prawdy i szczerego obnażenia. Pierwsza osoba liczby pojedynczej jest elementem fikcji literackiej. Boże mój, cóż to za szczęście i jakiż to instynkt: teraz właśnie ogłosić koniec literatury i móc z czystym sumieniem powiedzieć po prostu – ja.
Ja Ciebie całe życie szukałem, przemierzałem Jana Pawła, Pańską, Żelazną, Złotą, cały świat, ale to Ty mnie znalazłaś. Napisałaś list, ja odpisałem i – nie zauważyliśmy tego wtedy – już nasze listy rzuciły się sobie w ostateczne objęcia, nasze zdania splatały się ze sobą, nasze charaktery pisma wplątywały się w siebie, nasze atramenty mieszały się ze sobą tak płynnie, jak łączy się Twoja i moja krew. Szukałem miłości przedśmiertnej, a znalazłem miłość, która daje życie. Miłość, o której w żadnym wierszu ani w żadnej prozie nie czytałem. Miłość, o której nie wiedziałem, że może istnieć na tym świecie. Znalazłem miłość silną jak pastorałka Don Juana. Alu-Alberto, przyszłaś do mnie w chwili, kiedy położyłem na życiu lagę. Tak, co najmniej od dwu lat nie bardzo mi się chciało dalej żyć, wydawało mi się, że miałem już, z grubsza przynajmniej, to, co chciałem mieć. Napisałem, co napisałem, i wiedziałem, że dalsze pisanie będzie już mniej lub bardziej intensywnym powtarzaniem zaznanych doświadczeń. Człowiek pisze książkę i wydaje mu się, że gdy książka pójdzie między ludzi, to zmieni się świat – a to jest, zapewniam Cię, bardzo wielkie złudzenie. a pisać bez wiary, że pisanie zmieni świat, niepodobna.
Bywałem z pięknymi kobietami, wypiłem morze gorzkiej żołądkowej, pracowałem ciężko i tarzałem się w lenistwie, słuchałem muzyki (muzyki najbardziej mi tu brakuje), czytałem klasyków, chodziłem na mecze piłkarskie, modliłem się w moim luterskim kościele i zdawało mi się, że o rzeczach tego świata wiem tyle, ile zostało mi przeznaczone. Wydawało mi się, że jestem wypełniony, a byłem pusty, byłem jak miedź brzęcząca. (Jak mówi Pismo: choćbym pić przestał, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź brzęcząca, jako cymbał brzmiący). Zabić się? Tak, tak, myślałem o samobójstwie (każdy normalny człowiek choć raz w życiu myśli o samobójstwie, napisał bodajże Camus – lektura z czasów, kiedy Ciebie jeszcze nie było na świecie), ale myślałem o tym w tych samych nierealnych kategoriach, w jakich myślałem o bezpowrotnym porzuceniu picia gorzkiej żołądkowej. Ileż ja refleksji nie poświęciłem temu, by przestać pić gorzką żołądkową. i co? i nic. Myślałem o porzuceniu picia gorzkiej żołądkowej i spokojnie lub burzliwie (raczej burzliwie) dalej piłem ten pośledni, choć gładko przechodzący przez gardło trunek. Myślałem o zabiciu się, ale spokojnie lub burzliwie (raczej burzliwie) żyłem dalej. Nadzieję na rychłą śmierć, na realną śmierć dawał mi mój nałóg. Jak powiada jedna z tutejszych mądrych terapeucie (są bowiem terapeucice mądre i terapeucice głupie, całkiem jak biblijne panny mądre i panny głupie, w następnym liście przytoczę odpowiednią przypowieść o terapeucicach mądrych i terapeucicach głupich), otóż mądra terapeucica Kasia powiada, że deliryk prędzej ucieknie w śmierć, niż przyzna się do bezsilności wobec gorzały. Prawdziwy mężczyzna może od wódki umrzeć, zgłupieć nie śmie, jak mawiał śp, pan Trąba. i ja się na to godziłem, szykowałem się do ucieczki w śmierć. Może nie umiałem tego tak dokładnie określić jak Szymon Sama Dobroć, który zanim stąd uciekł, wiedział i nie ukrywał, że po ucieczce z oddziału ma zamiar – że tak powiem – uciec definitywnie za tydzień, za miesiąc, najdalej za trzy lata. Ja daty nie znałem, szykowałem się w ciemno. Ale kiedy przeczytałem Twój list, kiedy usłyszałem Twój głos, kiedy zobaczyłem Ciebie po raz pierwszy, zrozumiałem, że czarny sznurek, który coraz ciaśniej zaciskał się wokół mego karku – nie ma szans – pęknie. Zrozumiałem, że o wiele prędzej rozprzędzie się ta nić czarna, niż moje serce pójdzie w strzępy. Zrozumiałem, że przez całe moje życie na Ciebie czekałem. (Z tego co najmniej dwadzieścia lat musiałem czekać, aż dorośniesz). Ale przyszłaś. Jesteś. (Tak. Ona jest).
Kiedy ujrzałem Ciebie po raz pierwszy, nie miałaś na sobie żółtej sukienki na ramiączkach. Miałaś na sobie czarną bluzkę i szare spodnie. Siedziałaś przy stoliku i niecierpliwie spoglądałaś w okno hotelowej kawiarni. Spóźniłem się o całe osiem minut. Objąłem Ciebie tak płynnie, jakbym przez całe życie tylko Ciebie obejmował.
– Czy my się aż tak dobrze znamy? – zapytałaś. – Lepiej – odpowiedziałem i do końca życia będę dumny z tej odpowiedzi. Nie miałaś oczywiście na imię Ala-Alberta; masz imię, które zawsze chciałem, żebyś miała, masz ramiona, które zawsze chciałem, żeby były Twoje, masz oczy zielone, i to jak zielone, masz dłonie specjalnie dla mnie stworzone przez Boga. Jesteś piękna i mądra.
Ja – jestem szczęśliwy. Oczywiście, o tym, że jestem szczęśliwy, nie mogę mówić tutaj nikomu, nie mogę się z uczucia szczęścia zwierzyć nawet mojej terapeutce (jak domyślasz się słusznie, jest nią Kasia), nie mogę nawet uczucia szczęścia zapisać w swym dzienniku uczuć. Szczęśliwy deliryk natychmiast wzbudza straszliwe podejrzenia, szczęśliwy deliryk bardzo kiepsko rokuje.
Dobrze rokuje deliryk zdołowany, deliryk w depresji, deliryk w rozpaczy. Deliryzm jest chyba jedyną chorobą, w której fatalne samopoczucie pacjenta daje nadzieję. Prawdziwy pełnokrwisty deliryk musi być na nieustannym wódczanym głodzie, pod nieustanną presją tęsknoty za butelką gorzkiej żołądkowej, w niżu psychicznym, w piekle.
Brakuje mi tu muzyki. Lato jest pochmurne, ale bywają dni słoneczne, wtedy z dziwną fascynacją krążę pomiędzy otoczonymi dzikimi ogrodami domami obłąkanych. Czasami zza zakratowanych okien słychać śpiew. w południe ogrody zaludnia tłum schizofreników i samobójców, w górę idzie monotonna melodia ich bełkotu. Wczoraj na głównej alei przechodziłem obok samobójcy, który dźwigał na ramieniu i spazmatycznie przyciskał do ucha ogromne radio na baterie. Już z odległości kilku kroków słychać było płynący z odbiornika narkotyczny niski głos i sławną w tym sezonie pieśń o jedwabnym szalu. Przypomniał mi się Don Juan Ziobro, moja ulubiona postać i bliski mi człowiek, i znów poczułem przeszywający cień czarnego sznurka; Boże, daj mi być z nią jak najdłużej.