– Podobno piszesz tu książkę o piciu – Kasia zbytecznie wydłużała drogę do nieubłaganego wniosku.
– Od pewnego czasu piszę o miłości.
– w każdym razie o piciu na razie nie pisz. Zostaw to sobie na potem. Bo potem, wiesz, Jurusiu, potem nie będzie ci się chciało o tym pisać. Potem, kto wie, może w ogóle nie będzie ci się chciało pisać. Przecież w życiu nie można być tylko pisarzem, trzeba też być kolegą, przyjacielem, pracownikiem, ojcem, kochankiem, plażowiczem, Bóg wie kim.
– Bóg wie – powiedziałem i ponownie zamilkłem, i milczałem dalej, bo co niby miałem powiedzieć? Miałem może dać godną grafomana odpowiedź, że jak nie będzie mi się chciało pisać, nie będzie mi się chciało żyć? Milczałem więc dobrą chwilę, potem się jednak przemogłem, przerwałem milczenie i powiedziałem:
– Jak piszę, to nie piję, jakbym codziennie pisał, to bym też codziennie nie pił. o nic więcej przecież tu nie chodzi, taki jest cel tej terapii, to jest – jakby powiedział Król Cukru – rozumowanie nie do pobicia.
– Słuchaj, Jurusiu, należysz do kategorii trudny pacjent. Trudny pacjent to jest taki pacjent, który posiada w jakiejś dziedzinie wysokie umiejętności i jeśli się tu znajdzie, nie tylko nie jest w stanie wyrzec się swoich umiejętności, ale wręcz używa ich, by bronić swego deliryzmu. Miałam tu deliryka, który był w cywilu mecenasem, i on w obronie swego deliryzmu wygłaszał tak przekonujące, tak uargumentowane i wreszcie tak piękne mowy obrończe, że prawie mnie przekonał. Płakałam z zachwytu nad jego przemowami i z niemałym trudem powtarzałam sobie raz po raz, że ten człowiek czarno na białym spełnia wszystkie warunki, że nie ma się co bałamucić jego niewinnością, ponieważ ma on jak nic sześć osiowych objawów deliryzmu. Inny znów deliryk, co gościł tu przed kilku laty, w cywilu lekarz urolog, zamiast samemu leczyć się z deliryzmu i na tym się skupić, i na tym poprzestać, maniakalnie zajmował się innymi delirykami i leczył ich z dolegliwości urologicznych, w najgorszym razie służył urologiczną poradą.
Miałem wielką ochotę z wyższością i nie bacząc na prawdę powiedzieć, że porady urologiczne to nie to samo, co literatura, ale zmitygowałem się – nie można ani w zbożnych polemicznych zamiarach, ani w obronie rzemiosła, ani nawet w obronie własnej – mówić nieprawdy; porady urologiczne to może być wielka literatura.
Poza tym Kasia w jakiejś mierze miała rację: ja już nie chciałem być tylko pisarzem, ja teraz chciałem być tylko z tobą. Ponieważ jednak nikt, ani Kasia, ani terapeuta Mojżesz alias Ja Alkohol, ani doktor Granada, ani sam Pan Bóg nie polecił mi, bym dokonał wyboru między tobą a literaturą – piszę dalej, choć teraz czynię to w dyskrecji. Jeśli natomiast Pan Bóg przemówił do mnie ustami terapeucicy Kasi i jeśli to On polecił mi, bym wybrał deliryzm lub literaturę, leczenie deliryzmu lub pisanie książki, to gnę się w pokorze, ale mówię: Panie Boże, zbyt kruchą wybrałeś dla swych słów posłanniczkę, zbyt kruchą na tak zatwardziałego opoja, jakim byłem ja.
Terapeucica Kasia spoglądała na mnie przenikliwie, ja jednak sprostałem jej spojrzeniu, w miarę upływu czasu ona rozluźniała się w sposób widoczny, ja rozluźniałem się w sposób niewidoczny (powinno być odwrotnie). Ja podniosłem głowę, ona opuściła głowę i powiedziała bardzo wyciszonym głosem:
– i tak nikt, ani ja, ani nikt inny nie będzie sprawdzał twoich rękopisów.
O to byłem spokojny. Jeśli szwadron terapeucie urządzał kipisz w szafce deliryka, czyniono to wyłącznie, by znaleźć spirytus w tubce pasty do zębów, gorzką żołądkową w butelce po szamponie, relanium pod podeszwą. Antydeliryczne książki i broszury, kwestionariusze, wypracowania, konfesje i dzienniki uczuć fruwały w powietrzu, pożółkłe i wywabione do cna z kropli alkoholu manuskrypty deliryków nie ciekawiły nikogo. Ale oczywiście sam fakt, że ktokolwiek w ogóle śmie mówić o sprawdzaniu albo niesprawdzaniu moich papierów, wzbudził we mnie skrajne obrzydzenie i postanowiłem pisać w dyskrecji.
Kiedy zaś w trakcie konwersatorium na temat: Jak tłumaczyłem i usprawiedliwiałem swoje picie?”, otóż kiedy w trakcie tego konwersatorium jedna z terapeucie (mniejsza o jej imię) wyrwała mi zeszyt z notatkami i jęła ryć wzrokiem w moim piśmie, postanowiłem – na wszelki wypadek – zejść do całkowitego podziemia. Wzmogłem krępującą dyskrecję, tak aż nabrała znamion twórczej konspiracji.
Wstaję o czwartej rano, nad obłąkańczymi ogrodami podnoszą się mgły, cichcem zakradam się do pokoju ciszy i cichcem piszę. w niedzielę z gotowym rękopisem za pazuchą czekam pod szpitalną bramą. Koło jedenastej biegniesz wzdłuż peronu, idziemy naszą ścieżką, siadamy na kamiennej ławce nad Utratą. Późnym popołudniem bezpiecznie szmuglujesz kolejny rozdział przez obstawioną strażnikami bramę. Wsiadasz do kolejki WKD, dojeżdżasz do Dworca Centralnego, tam masz przesiadkę na ekspres InterCity, tam już jesteś bezpieczna. (Przed laty, a może przed paru miesiącami, niemal zgadłem: byłaś trzysta kilometrów stąd). Teraz jest już wieczór, ciemność spowija pawilon deliryków. Siedzę na łóżku w moim pięcioosobowym pokoju i czytam twoje listy. Ty siedzisz w przedziale i gdyby nie to, że jesteś bardzo blisko, powiedziałbym sentymentalnie: jesteś coraz dalej i dalej. Ale nie: ona jest. Ona siedzi przy oknie, patrzy na przesuwające się płasko i daleko równiny, rozprostowuje na kolanach (zielone letnie spodnie prawie całkiem wyschły) kiepski kratkowany papier i gładko odczytuje chybotliwe pismo: “Dreszcze zygzakami idą przez nasze ciała, siedzimy na kamiennej ławce nad Utratą, ja mówię: młyn nad Utratą, ty mówisz: młyn nad Lutynią…”.