Литмир - Электронная Библиотека

Na korytarzach oddziału wszystkie głosy i wszystkie melodie świata łączą się ze sobą, i niekiedy wyraźnie słyszę w tęsknym wielogłosie starą góralską melodię, którą kilkadziesiąt lat temu Stary Kubica śpiewał na ośnieżonym placu. Melodia jest ta sama, ale słowa inne, on pochyla się nad okorowanym, nagim i śliskim pniem jodły i chyba w natchnieniu wyśpiewuje to, co przychodzi mu do głowy:

Nie ma cię, nie ma cię – i nigdy nie będzie. Po stawie, po stawie – pływają łabędzie.

Czy mój dziadek śpiewa pieśń na śmierć ustrońskiego kupca, którego nazajutrz zabije? Czy na odejście kasztanki Fuchs? Czy na własne odejście w asyście żandarmów? Czy śpiewa o mnie? Czy śpiewa o tobie? Nie ma cię, nie ma cię i nigdy nie będzie. Nie, ty jesteś. Ja jestem. Jestem, bo nie wybieram śmierci. Stary Kubica, mając do wyboru brak flaszki u wezgłowia albo śmierć, wybrałby śmierć. Ja wybieram życie i Stary Kubica w niebiańskiej gospodzie (anioł mu nalewa) pije moje zdrowie. Dziadku – mówię do niego – pijany ojcze mego pijanego ojca, dziadku, byłem na tym samym ośnieżonym placu, flaszka stała u mego wezgłowia, ten sam czarny pot spływał ze mnie, dygotało moje serce i trzęsły się moje ręce. Ale wybieram życie, jest przy mnie miłość silna jak twój śpiew, ona daje mi ocalenie. Nasz nałóg, który ciebie zabił, ze mnie schodzi tak jak z węża schodzi skóra węża; zwyciężyłem, z tobą się dzielę moim zwycięstwem, piszę o tobie i piszę o sobie nie tylko po to, by pokazać, że prawdziwa deliryczna proza nie kończy się śmiercią: kończy się życiem, które nie wiadomo, jak się skończy.

Po godzinie, a może po dwóch godzinach pracy Stary Kubica raptownie zrywa się z miejsca. Chyba postanowił natychmiast zrobić to, co ma zrobić jutro, chyba zaprzęgnie konie do sań i galopem, cwałem pogna w śnieżnym tumanie do Ustronia, siekiera pod stopami. Ale nie, Stary Kubica zrywa się z miejsca, bo dzieje się z nim to, co zawsze dzieje się z nami: przychodzi chwila, kiedy człowiek musi się napić. i mój dziadek, już wyposażony w dającą wielką ulgę wiedzę i pewność, że zaraz się napije, narzuca na ramiona masywny barani kożuch i idzie do gospody. Siada w najdalszym kącie i zamawia najdroższą wódkę, Baczewskiego. Płaci za kolejne butelki, a wszystkim, co za dnia i potem jeszcze o zmierzchu chcą koło niego usiąść, mówi:

– Dziś przy mnie nie siadaj. Siądź dalej.

Jedynym człowiekiem, który może tego dnia postawić swój kieliszek obok jego kieliszka, jest doktor Swobodziczka. Doktor pojawia się w gospodzie późnym wieczorem, wraca od kogoś, komu ulżył w bólach (jutro nad ranem bóle przejdą, za trzy dni przejdzie gorączka, za cztery dni przyjdzie słabość, za pięć dni sam tu przyjdę), wraca od kogoś, komu ulżył w przedśmiertnych, a może w dających życie boleściach, wpierw bez słowa podaje rękę Staremu Kubicy, potem siada, przygląda się uważnie.

– Straciłeś wszystko – ni to stwierdza, ni to pyta.

Stary Kubica milczy.

– Majątek rzecz nabyta, za rok wszystko odzyskasz, za dwa lata będziesz miał więcej.

Stary Kubica milczy, płynnym ruchem ujmuje butelkę, ale doktor kładzie na swoim kieliszku dłoń.

– Przyszło mi do głowy, żeby nie pić – mówi tonem, który nie chce być tonem przepraszającym.

Dziadek z wielkim trudem obraca ku doktorowi zmienione oblicze, rysy rozmyte.

– Jak długo? – pyta nieswoim głosem. – Jak długo? Miesiąc? Do Wielkiego Piątku? Rok?

– Przyszło mi do głowy, żeby nie pić w ogóle – doktor mówi teraz z ulgą, w jego głosie nie ma już winowajczej tonacji. – Rano się obudziłem i postanowiłem nie pić, ale nie miałem komu o tym powiedzieć, bo i tak nikt by mi nie uwierzył. Ponieważ jednak, jak doskonale, Pawle, wiesz, jednego pijaka w całej rozciągłości może zrozumieć tylko drugi pijak, próbowałem o tym powiedzieć moim współbraciom w nałogu, ale oni wszyscy byli już pijani. Wyszło mi zatem, że jednego pijaka, który postanowił wiekuiście rozstać się z gorzałką, zrozumieć może tylko drugi pijak, który również postanowił rozstać się z gorzałką. Niestety, przez cały dzień nikogo takiego w naszej części świata nie znalazłem. Do ciebie, Pawle, też, jak widzę, przychodzę za późno – doktor nieznacznie uniósł dłoń zakrywającą czeluść kieliszka. – a szkoda, a szkoda. Bo ja jestem pewien, że to jest jedyny i wielki pomysł. Potem znalazłby się trzeci pijak, co chciałby się pożegnać z gorzałą, potem czwarty, piąty, setny i dziesięciotysięczny. Powstałaby cała międzynarodowa armia pijaków popierających się w niepiciu. Gdybyś dziś nie pił, Pawle, przeszlibyśmy do historii jako założyciele ogólnoświatowego ruchu. a tak żal.

– Czego żal? – pyta jeszcze bardziej nieswoim głosem dziadek Kubica. Nie wszystko, co mówi doktor, do niego dociera, ale i tak to, co dociera, wprawia go w osłupienie.

– Polski żal – mówi z goryczą doktor. – Polski żal najbardziej. Polska mogłaby być pierwsza, a tak na pewno znowu nas Ameryka wyprzedzi.

– Ameryka – powtarza mechanicznie dziadek i przypomina mu się Ameryka, z której wrócił dziesięć lat temu, i przypomina mu się zielonooka Jennifer, córka pastora, z którą był dwa razy na spacerze. Szli ścieżką pomiędzy nieprzebranymi polami kukurydzy, na horyzoncie widać było wielką jak ocean rzekę Missisipi, mój dziadek nie rozumiał, co doń mówi zielonooka córka pastora, ale bardzo chciał, aby Jennifer wyznawała mu intensywne uczucia, aby namawiała go do zostania na zawsze, aby opowiadała o ich drewnianym domu, z którego okien widać będzie wielki nurt Missisipi.

– Polski szkoda – powtarza doktor – życia szkoda, nas szkoda.

– Tak czy tak, tu czy tu, w Polsce czy w Ameryce, tak czy tak zginiemy – mówi mój dziadek i widzi, jak dłoń doktora nie tylko kapituluje i przestaje bronić dostępu, ale nawet wymownie przesuwa pusty kieliszek w kierunku prawie pełnej butelki Baczewskiego.

I dziadek nalewa doktorowi, i obaj wypijają, i obaj mówią:

– Zdrowie, zdrowie!

Szala znów się przechyla, tym razem nie w stronę złych duchów, tym razem szala przechyla się w stronę piekła. Ostatni kieliszek dopełnia miary i przekracza miarę, Stary Kubica czuje, że wódka rozsadza mu czaszkę.

– Ameryka, Ameryka – charczy, odrobiny piany pojawiają się w kącikach ust. Wstaje jednak nieoczekiwanie płynnie i równym krokiem idzie w kierunku wyjścia. Zapomina o kożuchu, który spowija krzesło niczym zdruzgotany przez wichurę pasterski szałas. w białej koszuli ze stójką i w czarnej kamizelce mój dziadek idzie przez śnieg w kierunku domu. Mróz dopełnia miary i mróz przebiera miarę i Stary Kubica zaczyna krzyczeć, zaczyna wyć, straszne, straszne jest jego wycie, wyje, tak jak ja wyłem, kiedy pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj.

Kiedy to było? Nie było tego wcale. Nie ma literatury, bo nie ma tamtej przeszłości i nie ma tamtych historii. Jest tylko czas teraźniejszy – późny styczniowy wieczór roku 1932 albo 1933.

Mój dziadek słania się i wyje jak zabijane zwierzę. Oni już z daleka słyszą jego wycie. Oni już uciekają, oni już są w pędzie. Biegną przez sień, przez ciemny plac, przystawiają do wejścia na strych drabinę, wchodzą sprawnie jedno za drugim jak dobrze wyszkolony oddział straży pożarnej. Kiedy Stary Kubica wtacza się na plac, nie słychać nawet ich oddechów, on sam cichnie i przytomnieje. Stoi w tym samym miejscu, w którym stał rano, stoi w tym samym miejscu, choć niepodobna dwa razy stanąć w tym samym miejscu. Stary Kubica chyba czyta to, co piszę, bo mówi, tak jakby powtarzał za mną:

– Niepodobna dwa razy zanurzyć twarzy w tym samym śniegu. Niepodobna, a może, do stu tysięcy piorunów, podobna!

Stoi w tym samym miejscu i rusza tą samą wymiecioną ścieżką w kierunku drewutni, i tym samym gestem ujmuje siekierę. Drewniane wrota stajni otwierają się i zamykają, i teraz jest przeraźliwie cicho. Minuta, dwie, trzy, pięć minut przeraźliwej ciszy, potem może blisko, a może daleko słychać głuchy stukot, może koń uderzył kopytem o ziemię, może pękła daleka sosna na zboczu Ochodzitej. Jeszcze cisza, jeszcze kilka sekund ciszy i zaraz zabrzmi diabelska perkusja, i otwierają się wrota stajni, słychać werble, ktoś próbuje grać na rozstrojonych skrzypcach, ktoś tłucze żelazem o żelazo, słychać obłąkańcze śmiechy i wycie, i krzyk słychać mojego dziadka, Starego Kubicy. Stoi w drzwiach stajni, krew płynie po białej koszuli i po czarnej kamizelce, w jednej garści dzierży pochodnię, drugą na ramieniu podtrzymuje rozdziawioną, odrąbaną głowę kasztanki Fuchs. i idzie, przyspiesza kroku, idzie coraz szybciej, biegnie, zatacza się w biegu, ślady krwi i ognia znaczą jego chybotliwe kroki. Potem widać już tylko wspinające się coraz wyżej po stromiźnie migotliwe znamię płomienia. Trzeba spalić las, trzeba spalić śnieg, trzeba spalić świat. i za chwilę ogień, wielki ogień jest na ośnieżonych górach, jest tak, jakby z anielskiego skrzydła spadła jedna kropla krwi. Nie ma cię, nie ma cię – i nigdy nie będzie. Po stawie, po stawie – pływają łabędzie.

31
{"b":"88198","o":1}