Szóstego lipca o wpół do piątej rano siedziałem za stołem w pokoju prac pisemnych i na czystej kartce formatu A4, w górnym lewym rogu, zaznaczyłem datę: 6 VII 2000.
“Skończyłem pierwszy tydzień pobytu, jest pół do szóstej rano. Pada deszcz. Za pół godziny rozlegnie się trąbka oznajmiająca pobudkę. Siedzę w pokoju ciszy i piszę dziennik uczuć. Obecnie czuję w sercu rozpacz. Jaki jest stan duszy człowieka, który budzi się na początku lipca na oddziale deliryków i wie, że ma tu spędzić całe lato? Deszcz za oknem przygnębia mnie i zarazem przynosi ulgę. Przygnębia mnie z tego powodu, że jak będzie padało do niedzieli, to w niedzielę, gdy przyjedzie moja narzeczona, nie będę wiedział, gdzie się z nią podziać. a ulgę deszcz mi daje z tego powodu, że gdyby były upały, tym bardziej byłoby mi żal wykupionych i zmarnowanych przez moje opętańcze picie wczasów. Ciągle wyobrażałbym sobie, jak leżymy z moją narzeczoną na plaży, i moja rozpacz byłaby jeszcze większa.
Wczoraj na wieczornym społeczeństwie żegnaliśmy odchodzących. Zazdrościłem im i chciałem być jednym z nich. Bezdomny Czesław, który ostatni miał wygłaszać mowę pożegnalną, zamiast mowy odczytał napisany przez siebie wiersz. Gdy skończył, siostra Viola powiedziała mu, że powinien raz jeszcze całą kurację powtórzyć od początku. Dobrze, ze nie umiem pisać wierszy”.
Poczułem nagłe zmęczenie. Poczułem, ze pisanie za deliryków ich konfesji, wypracowań i dzienników uczuć wyczerpuje mnie w ogólności, w szczególności zaś poczułem, że pisanie fałszywego dziennika Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Świata jest ponad moje siły. Od pewnego czasu podejrzewałem, teraz zaś nabrałem niezbitej pewności, iż nieustanny trud imitowania prostackiego stylu deliryków odciska się na mojej wykwintnej frazie. Dalsze wielogodzinne mordowanie się nad układaniem kolejnych zachwianych pod względem składniowym zdań pojedynczych byłoby i szkodliwe dla moich prac, i – powtarzam – nie miałem już do tego zdrowia. Mógłbym wprawdzie podnieść cenę swych pisarskich usług, ale wtedy i tak biedni jak kościelne myszy delirycy staliby się całkowicie niewypłacalni, a w końcu oferowane przez nich czy w pięciozłotówkach, czy w papierosach, czy w czym innym honoraria były moim jedynym źródłem dochodu. Wybrałem wyjście szlachetniejsze, postanowiłem pisać swobodnie, postanowiłem nie deptać gardła własnej pieśni i nie miarkować mego indywidualnego rozmachu; na samym zaś końcu zamierzałem poprzez odcedzenie stylistycznej wykwincji i erudycyjnych wtrętów tak zredagować tekst, by wyglądał on na z trudem nagryzmolony roztrzęsioną ręką autentyk delirycznego manuskryptu.
“Z zawodu jestem kierowcą, w ostatnich latach pracowałem w firmie ekspediującej na Wschód tiry z owocami. Praca była niebezpieczna, ale opłacalna. Trzeba też było dużo i w rozmaitych miejscach pić. Tir z owocami nie może czekać zbyt długo. Tir z owocami nie może stać tydzień ani przy załadunku, ani w drodze, ani przy granicy. Żeby sprawę popchnąć, żeby sprawa ruszyła z miejsca, żeby prowadzony przeze mnie tir z owocami ruszył z miejsca, musiałem stawiać wódkę ładowaczom, magazynierom, policjantom, celnikom i odbiorcom owoców. i stawiałem, i piłem wraz z ładowaczami, magazynierami, policjantami, celnikami, piłem z Polakami i piłem z Ruskimi. Szef mój – dyspozytor firmy ekspediującej na Wschód tiry z owocami – pieniądze, za które kupowałem niezbędną do przetarcia szlaku wódkę, doliczał do mojej pensji. Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił. Tym bardziej jest mi przykro, że zrobiłem, co zrobiłem. a zrobiłem to, że ostatnio wróciłem z Rosji kompletnie pijany. w samym fakcie nie było niczego specjalnego, takie przypadki zdarzały mi się i wcześniej. Ale tym razem, wróciwszy z Rosji w stanie upojenia, zapragnąłem (natychmiast! natychmiast!) pójść pogadać z szefem, zapragnąłem nieco oprzytomnieć w aurze serdecznej trzeźwości, jaką ten człowiek roztaczał, i zapukałem do drzwi gabinetu głównego dyspozytora, i wszedłem, i usiadłem w fotelu, i podjąłem rozmowę, której nie pamiętam. Szef, widząc, w jakim jestem stanie, poczęstował mnie kawą. Wypiłem tę kawę duszkiem i poczułem mdłości. Nie bez znaczenia było to, że na dworze panował srogi mróz, a w gabinecie szefa było bardzo gorąco, różnica temperatur musiała mieć wpływ osłabiający. Szef mówił do mnie w sposób serdeczny, ja jednak nie bacząc na to, że zachowanie moje zostanie uznane za nieuprzejme, podniosłem się z miejsca, ponieważ myślałem, że jeszcze zdążę. Niestety, nie zdążyłem. Wstałem i poczułem, że wstrząsa mną straszliwy spazm wewnętrzny i pienisty paw wystąpił ze mnie, i dokumentnie zarzygałem leżącą na biurku szefa mapę pogranicza polsko-rosyjskiego. Szef z osłupieniem patrzył, jak brunatne strużki mego pawia przekraczają Bug, jak z prędkością rozpędzonych tirów przelatują przez przejścia graniczne w Brześciu, Medyce, Terespolu, jak z przemytniczą wprawą idą przez zieloną granicę, jak zatapiają graniczne strażnice i szmuglerskie kryjówki, jak strumieniami wdzierają się na przedmieścia Sokółki, jak zalewają bobrownicki rynek, jak płyną przez Siemiatycze.
I organiczny zapach mego pawia rozszedł się po gabinecie, i zdławiony pawiem, smrodem i wstydem mój trup poległ u stóp szefa.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego akurat mnie to się zdarzyło? Jak wyjaśnić fakt, że chciałem okazać szefowi swą wyjątkową duchową przychylność, a okazałem mu haniebną zawartość mych trzewi? Generalnie problem polega na tym: jak pogodzić głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała? Jak to wyjaśnić i jak to uzgodnić? Jak w ogóle połączyć najwyższe uwznioślenie duszy ze straszliwym pawiem? Jaką czarną nicią połączyć fantastyczną i kreacyjną lekkość z prześcieradłem nazajutrz czarnym od potu? Jaki jest związek pomiędzy wieczorną odwagą, brawurą a porannym lękiem, trwogą? Czy ja, w cywilu prosty kierowca ekspediowanych na Wschód tirów z owocami, czy ja, prosty szofer, zwany przez kolegów z racji upodobania do wojskowego przyodziewku Najbardziej Poszukiwanym Terrorystą Świata, czy ja przypadkiem nie stawiam trywialnych pytań, na które potrafi odpowiedzieć byle lekarz, a może nawet student pierwszego roku medycyny? Wstyd mi dawać aż tak widzialny upust własnej pysze, ale jednak: nie. Ja stawiam pytania wyższego rzędu. Piszę ten powieściowy traktat o nałogu nie po to, by odpowiadać, ale by stawiać pytania. i tak się dalekosiężnie składa, że ostatnie rozdziały tego traktatu piszę na oddziale deliryków. Bo przecież szef mój, widząc u swych stóp mego zarzyganego trupa, natychmiast mnie tu przywiózł…”.
Nagle (nagle! nagle!) poczułem na ramieniu delikatny dotyk czyjejś dłoni i ogarnęło mnie tak potworne przerażenie, że nie tylko oderwałem się od pisania, ale po ostatnim zdaniu nie postawiłem nawet kropki. Wiedziałem, że wszystko się wydało, że cała moja fałszywa twórczość wyszła na jaw. Wiedziałem, że dotyka mego ramienia i stoi za mną terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol. Wiedziałem, że zagląda mi przez ramię, że od dobrej chwili śledzi bieg mojego pióra, że czyta, co napisałem. Obróciłem się na krześle i ujrzałem jego szerokie, przyjazne oblicze, i nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Trząsłem się jak galareta, czułem, namacalnie czułem, jak po paru tygodniach ni stąd, ni zowąd znów przychodzą wszystkie symptomy zespołu odstawiennego: strach, potliwość, mdłości, bezsenność, omamy. Terapeuta Quasi Mojżesz alias Ja Alkohol przyjrzał mi się uważnie, rzucił jeszcze raz okiem na zapisaną stronę, której nie próbowałem nawet niczym zakryć, po czym spojrzał na mnie i rzekł:
– Widzę, że się wyciszyłeś, widzę, że pracujesz nad sobą i starasz się wyciszyć. To bardzo dobrze. Wyciszenie, absolutne wyciszenie jest podstawą wszystkiego.
Serdecznym, choć wyciszonym gestem klepnął mnie w ramię i tak, jak wszedł – bezszelestnie opuścił salę prac pisemnych. Mechanicznie, ruszając się jak Golem, wstałem z miejsca, wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów, wyszedłem z sali ciszy i ruszyłem ku przeciwnej stronie korytarza. Gdy otworzyłem drzwi palarni, usłyszałem jeszcze ostatnie kwestie odwiecznego sporu o to, czy istnieje i jaką ma naturę związek pomiędzy duszą a fizjologią.