Ruszyli korytarzem. Radiacja rosła z każdym krokiem. Wreszcie się zatrzymali.
– To się zaczyna robić niebezpieczne – powiedział agent. – Nie ma innej drogi?
– Jest, ale jeszcze gorsza. To rura od awaryjnego zrzutu pary. Tam to dopiero jest skażenie. Mieli wypadek przy próbnym rozruchu.
– Załatwimy się, jeśli będziemy dalej szli. Ile jeszcze?
– Sto, może sto pięćdziesiąt metrów.
– Dobra. Najlepiej by było, gdybym dalej poszedł sam. Nie chcę cię narażać.
– Jestem silny, pomogę w razie czego.
– Więc się pospieszmy.
Korytarz zakręcał kilkakrotnie. Ściany obłaziły z farby. Za każdym zakrętem promieniowanie było silniejsze. Niebawem znaleźli się przed ciężkimi, stalowymi wrotami. Niegdyś wyposażone były w zamek kodowy, ale teraz znajomość kodu nie okazała się już potrzebna, bowiem drzwi stały otworem. Weszli do sporej dyspozytorni.
Opuszczono ją całe dziesięciolecia temu. Pod ścianami leżało kilka wysuszonych ciał, ubranych w resztki białych fartuchów. Trupy nadgryzione zostały przez szczury.
– Pracownicy – wyjaśnił przewodnik, ale nie zagłębiał się w temat.
Licznik terkotał jednostajnie, wskazówka przekroczyła podwójną czerwoną kreskę. Wreszcie uchylili kolejne stalowe drwi. Dawne pomieszczenie reaktora zawalone zostało czymś w rodzaju szarej przędzy. W dole pod nimi leżały dziwne kształty, przywodzące na myśl kokony. Wydawały się zmieniać swoją konsystencję i kolor.
Cofnęli się. Cisnęli w dół swoje granaty, a potem puszkę z gazem i zatrzasnęli drzwi. Eksplozja zatrzęsła nimi, ale się nie otworzyły. Rozległ się syk i kolejne wybuchy.
Uciekali. W dyspozytorni przystanęli na chwilę. Nadal słyszeli tylko swoje oddechy. Tam, gdzie wybuchły granaty, coś kotłowało się przez kilka sekund i zaraz znieruchomiało.
– I to wszystko? – zapytał Szczur nieśmiało.
– Cholera wie. Miejsce namierzone, ewentualnych niedobitków niech szukają komandosi. My swoje zrobiliśmy. Wynosimy się stąd.
Ruszyli korytarzem i niebawem trafili na szyb wentylacyjny. Wspinali się nim dwanaście metrów do góry. Tu znaleźli boczny wlot i po chwili byli w tunelu metra.
– Kolcowaja – powiedział ze wzruszeniem Szczur. – Która godzina?
– Druga w nocy. Poszukajmy jakiejś stacji, stamtąd wyjdziemy na górę.
Powietrze było tu znacznie lepsze niż tam, w dole. Oddychali pełną piersią. Niebawem dotarli do stacji Nowosłodowskaja. Stiepan wygrzebał z kieszeni monetę i wrzucił ją do automatu. Wypadła paczka papierosów. Zapalił jednego, drugim poczęstował Szczura. Potem podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do sztabu. Nikt nie podnosił słuchawki.
– Dziwne – stwierdził. – Powinien siedzieć dyżurny.
– Może akurat się zachlał. Ale na górze złapiesz taksówkę.
– Daj spokój, tak cuchnę, że żaden taksówkarz mnie nie weźmie.
Wdrapali się po unieruchomionych schodach na górę. Wejście do stacji zamknięte było na głucho, ale znaleźli boczne, przeznaczone dla pracowników. Po chwili sforsowali niezbyt wymyślny zamek.
– No cóż, do zobaczenia, kumplu – powiedział Szczur. – Pójdę na Kremlowską, wezmę nagrodę.
– A ja pójdę górą. Może wdepnę do amerykańskiej ambasady. Niech mi postawią kielicha.
Ścisnęli sobie dłonie. Stiepan czuł, że będzie mu brakowało towarzystwa, ale poprzysiągł sobie właśnie nie włazić pod Moskwę głębiej niż na poziom metra. Pchnął drzwi. Po chwili zatrzasnął je i pobiegł za oddalającym się Szczurem. Łowca odwrócił się, zdziwiony.
– Co się stało?
– Oni. Wylądowali… – Głos byłego policjanta załamał się.
– Chodź, możesz zamieszkać u mnie.
Po chwili pochłonęła ich aksamitna ciemność.