Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Choroba. To już aż tak poważnie?

– Tak. Drugie gniazdo było w Stanach, ale Amerykańcy wytłukli do nogi. Teraz na nas kolej.

– Kurde. A jak przylecą się zemścić?

– Nasi twierdzą, że przylecą tak czy siak.

– Jasna cholera. Wiesz, co myślę? Może nic nie robić. Przylecą, wezmą nas pod but, i raz-dwa wykończą. Nie będzie już mafii, prostytucji, narkotyków.

– No tak. Coś z racji w tym jest, ale wtedy będzie inna mafia. Małe, zielone ludziki, a ludzie pewnie im się przydadzą jako niewolnicy w kopalniach.

– Może tak, a może i nie. Ja tam bym nie narzekał, jakby mnie załatwili razem z całą ludzkością.

– A mnie byłoby, mimo wszystko, nieprzyjemnie.

– Ja już raz byłem zabity, przy okazji drugiej wojny secesyjnej na Powołżu. Kozacy mnie postrzelili. Kula wyszła plecami. Ale wylizałem się.

– To nie byłeś zabity.

– Ale myślałem, że jestem.

– Ja kiedyś dostałem odłamkiem w wojnie mafijnej o Uralwagonzawod.

– A wtedy, co zdobyli dwadzieścia czołgów T-98? Mała wojna. Trzy miesiące się kotłowało.

– Ale zajęli dwa miasta. Powiesili dwustu policjantów i w szturmie zginęło jeszcze coś ze dwa lub trzy tysiące komandosów. Dopiero napalm ich uspokoił. Albo wojna baszkirska, tam było naprawdę gorąco.

Szczur przyłożył palec do ust. Gdzieś daleko rozległa się seria z broni maszynowej. Zaraz potem zatrzymali się przed zawałem.

– Dziwne – powiedział przewodnik. – Jeszcze w zeszłym tygodniu tego tu nie było.

– Da się obejść?

– Tu wszystko da się obejść, ale może to oznaczać, że ktoś robi sobie blokhauz.

– Co?

– Odcina drogi wiodące do umocnienia. Zejdziemy poziom niżej i spróbujemy go ominąć.

– Jak daleko stąd do Kolcowej?

– Jakiś kilometr. Może bliżej.

– Zostało nam osiem godzin, żeby ich znaleźć. Trzeba liczyć jeszcze z godzinę, żeby wezwać specgrupę.

– Myślałem, że sam ich załatwisz, z moją, oczywiście, pomocą.

– Zobaczymy na miejscu. O ile, rzecz jasna, sprawa jest jeszcze aktualna.

– Co to znaczy?

– No cóż, mogli nadać sygnał i armia obcych jest już w drodze.

Kawałek przed zawałem znajdował się szyb inspekcyjny.

– Lepiej załóżmy maski, tam jest naprawdę brudno – powiedział Szczur. – I ślisko.

– Mam stalowe okucia na podeszwach.

– To nie ten rodzaj śliskości. No, schodzimy.

Szyb miał dziesięć metrów głębokości i kończył się w następnym kanale, nieco podobnym do tego, którym dotychczas wędrowali, ale miał znacznie większą średnicę. Po bokach biegły kładki, a środkiem płynęła rzeka fekaliów. Ruszyli szybkim marszem w zupełnych ciemnościach. Bateria w noktowizorze Stiepana zaczęła się wyczerpywać, wymienił ją na świeżą. Korytarz łagodnie zakręcił, spostrzegli ciało unoszące się na wodzie.

Nagle i niespodziewanie rząd zakurzonych żarówek pod sufitem zapłonął jasnym światłem. Oślepiło ich dokumentnie. Łowca złapał agenta i razem zeskoczyli ze ścieżki, pogrążając się po szyję w szambie. Wywołało to nielichy szok u nieobytego z tą substancją Stiepana. Zsunęli się w ostatniej chwili, bowiem na kładce pojawiło się około dwudziestu wyjących, nagich drabów, pomalowanych w czarne znaki i trzymających w dłoniach kije bejsbolowe. Przebiegli i zniknęli za załomem korytarza.

– Kto to?

– Sataniści. Myśleli, że uciekamy, i pognali w tamtą stronę. Z drugiego końca z pewnością zbliża się identyczna grupa.

W głębi tunelu ponownie rozległ się skowyt. A potem coś czknęło potężnie i rzeka gówna zaczęła się pomaleńku przemieszczać.

– Wiedzą już, że siedzimy w ścieku, i właśnie spuścili go trochę na niższy poziom. Dorwą nas, jak gówno opadnie, albo spłyniemy aż do kraty.

Stiepan miał ochotę o coś zapytać, ale było słychać, że zbliża się banda.

– Granaty. Otwórz usta i zamknij oczy.

Szczur wychylił się i cisnął granat tak, aby wylądował za zakrętem korytarza. Fala uderzeniowa wgniotła im pochłaniacze masek w twarze, ale nie odnieśli poważniejszych obrażeń.

– Gotów? Wyłazimy. Ja pierwszy, a ty ubezpieczaj.

Zaczął gramolić się po śliskim korycie na brzeg. Kładką po drugiej stronie nadbiegła samotna, czarna sylwetka, ale Stiepan zdjął ją jednym strzałem. Trup, obficie brocząc krwią, stoczył się na dół i galaretowata zawartość koryta na niedużej przestrzeni stała się brunatna. Szczur był już na górze. Wyciągnął do agenta rękę. Wyleźli i ruszyli w stronę, w którą poleciał granat. Zaraz za zakrętem leżało kilka ciał. Niektórzy byli ciągle żywi, ale wyraźnie w szoku. Stiepan uniósł broń, by ich dobić.

– Trzeba oszczędzać amunicję. Znikamy stąd. – Głos przewodnika drżał.

– Coś jest nie tak?

– Owszem.

Wkrótce znaleźli szyb biegnący ku powierzchni. Zaledwie jednak zaczęli wdrapywać się po metalowych szczeblach, tam na górze zgrzytnęła otwierana klapa. Szczur ściągnął Stiepana na ziemię i przyczaili się we wnęce technicznej. Kilka najbliższych żarówek było rozbitych, zapewne przez wybuch. Po drabince zeszło kilku ludzi w białych fartuchach, naciągniętych na czarne, skórzane kurtki. Przeszli niedaleko, nie zauważyli przykucniętych w mroku dwóch mężczyzn. Zaraz potem rozległ się straszliwy skowyt.

– Mówiłeś, zdaje się, że lekarze nie zabijają ludzi?

– To nie byli lekarze, ale wampiry. Widziałeś tatuaże na twarzach?

Powlekli się dalej korytarzem. Warstwa kału na ich ubraniach wyschła i odpadała płatami.

– Chciałbym się umyć.

– Niedługo znajdziemy się koło wody.

Dotarli do końca rzeki gówna. Szambo z obrzydliwym chlupotem ściekało gdzieś w dół. Na kracie, przez którą leniwie się przesączało, leżały szkielety kilku ludzi. W ciszy, przerywanej jedynie bulgotem fekaliów, rozległ się tupot nóg. Agent strzelił i jeszcze jeden czciciel diabła powędrował do piekła. Kawałek dalej znajdowała się potężna komora o stropie ze zbrojonego betonu. Pośrodku hali stał odwrócony krzyż, a wokoło walały się kości i resztki kilku ognisk. Światło paliło się także tutaj. Obok znaleźli ujęcie wody. Spłukali z siebie warstwę kału. Trwało to długo, ale wreszcie zaczęli przypominać ludzi. Odzież namokła. Stała się zimna i ciężka, jednak potworny smród, spowijający ich dotąd jak obłok, trochę zelżał.

– Idziemy dalej – powiedział Szczur. – Tylko patrzeć następnych wyznawców szatana albo wampirów.

Ciasnym szybem weszli do kanału piętro wyżej. Był suchy. I ciemny. Założyli noktowizory.

– Teraz musimy bardzo uważać. Albo ominęliśmy już blokhauz, albo też jesteśmy dokładnie w środku. A wtedy…

Nie dokończył. Korytarzem przeleciała seria z karabinu. Zaczęli się wpychać do szybu, ale jak się okazało, tam na dole było już kilku wampirów. Stiepan wrzucił do środka granat, zatrzaskując klapę, i przyłączył się do strzelaniny. Tamci świecili sobie niedużymi halogenowymi reflektorami. Udało się rozbić wszystkie cztery. Potem, dzięki noktowizorom dalsza walka stała się aż zbyt łatwa. Po chwili „objawy życia” zniknęły z przedśmiertnym charkotem. Wymienili magazynki. Nikogo więcej w polu widzenia.

– Tak czy siak, lepiej się stąd wynosić. Chyba że chcesz czystą kurtkę, to zdejmiemy z któregoś.

Agent przez chwilę toczył ze sobą ciężką walkę.

– Nie, dzięki.

– Dobra, rób, jak uważasz, ja tylko ściągnę sygnety i może jakiś zegarek.

Stiepan w zadumie popatrzył na swój. Tłukli się w tych zafajdanych lochach już czwartą godzinę. I nic. Nawet nie dotarli do Sadowego Kolca. Rozmyślania przerwało mu delikatne wibrowanie ścian. Coś przetoczyło mu się nad głową.

Dotarliśmy, poprawił się w myślach.

– Da się zejść głębiej? – zapytał.

– Tak. Musimy przejść jeszcze koło kilometra, zanim znajdziemy szyb na tamten poziom.

Kula, która nadleciała z ciemności, trafiła Stiepana w plecy. Kamizelka kuloodporna zatrzymała ją, ale tylko trochę zamortyzowała uderzenie. Bolało jak diabli…

Padli na ziemię.

– Hieny, wampiry czy grabarze? – zaciekawił się agent, regulując noktowizor.

– ONI!

Obraz wyostrzył się. Kanałem sunęło coś, co przypominało hipopotama. Monstrum otaczało kilku ludzi. Iwańczuk i Szczur dali ognia. Grad pocisków uderzył w pokrytą czymś w rodzaju szczeciny skórę i spadł na ziemię.

– Wycofujemy się – krzyknął Stiepan.

Zapadli w boczny korytarz. Szczur wyciągnął z torby minę z zapalnikiem naciągowym.

– Spróbujemy? – zagadnął.

Wychylił się zza rogu. Bestia była blisko. Dzieliły go od niej najwyżej dwa metry. Otaczało ją coś dziwnego. To, co w pierwszej chwili wziął za szczecinę, było w rzeczywistości lekko fosforyzującym fraktalem.

– Szybko! – krzyknął do towarzysza.

Wycofali się jeszcze kilkanaście metrów. Obcy zablokował swoim cielskiem całą szerokość korytarza i usiłował wcisnąć się za nimi. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ładunek i linkę, parł niczym wielka dżdżownica. Wreszcie detonator zadziałał. Wychylili się, aby zobaczyć, jaki efekt przyniosły ich działania. Korytarz pokryty było kożuchem gwałtownie burzącej się cieczy. Z samego potwora zostały smętne, rozkawałkowane ochłapy.

– Załatwiliśmy go – odetchnął z ulgą łowca.

– Ciekawe, ile za jego głowę byś dostał? Dobra. Trzeba znaleźć dziurę, z której wyleźli, i zejść do stacji.

– Nie mamy więcej ciężkiej broni.

– Mam cztery granaty. Zresztą nie sądzę, żeby był to sam obcy.

– To co, do licha?

– Nie wiem. Piesek pilnujący wejścia, może żywy czołg. To nie było specjalnie inteligentne.

– Może po prostu obca inteligencja.

– Jeśli obca inteligencja nakazuje pchać się do zbyt ciasnych dziur i wystawiać na atak, tym lepiej dla nas.

– Coś w tym jest.

Ruszyli korytarzem. Niebawem znaleźli dziurę, prowadzącą gdzieś w głąb. Zeszli po drabince. W korytarzu panowała cisza. Licznik w plecaku Stiepana zaczął ćwierkać.

– Tu jest skażenie? – zdziwił się.

– Tak, to siłownia jądrowa.

– Mamy pod Moskwą elektrownię jądrową i to opanowaną przez obcych?

– Nie skończyli jej. Byłem tu sześć miesięcy temu i nikogo nie zastałem. Zrobili ją za Chruszczowa. Nigdy chyba nie została uruchomiona, ale jest tu lekkie skażenie.

69
{"b":"88038","o":1}