Rzucił na parapet plan miasta.
– Umiesz prowadzić samochód?
– Tak.
– Weźmiesz mojego forda i objedziesz ten kwartał. – Zakreślił ołówkiem obszar na mapie.
Znalazłem go w dziesiątej z kolei odwiedzonej restauracji. Siedział samotnie nad niedojedzoną faską pierogów i pił arak. Jego spojrzenie było nieco błędne, a na twarzy malowało się nieludzkie zmęczenie.
– Chodź, Grisza. – Położyłem mu dłoń na ramieniu. – Pora wracać do domu.
Nie byłem w tej chwili agentem tajnej policji, ale sąsiadem, który niepokoi się o przyjaciela. Kelner zjawił się jak spod ziemi.
– Życzą sobie panowie coś na drogę? – zapytał.
– Nie, nie trzeba. – Zdziwiła mnie jego uprzejmość. – Rachunek uregulowany?
– I jeszcze dał dwadzieścia rubli napiwku.
Aha. To dlatego był taki zadowolony. Szatniarz pomógł nam ubrać Griszę w wilczą szubę. Pijany w trakcie tej operacji doszedł do siebie i dał im kolejne napiwki – po dziesięć rubli. We dwóch z wysiłkiem wytaszczyliśmy Rasputina na zewnątrz.
– Nie szastaj tak pieniędzmi – powiedziałem, gdy szliśmy do zaparkowanego auta.
– Mnie już nie będą potrzebne – szepnął.
Znowu odpłynął. Z trudem wepchnąłem go do samochodu i usiadłem za kierownicą. Bałem się, że nie ruszę, ale silnik zapalił od razu. Grigorij oprzytomniał już trochę, choć cztery butelki wina nieźle go sponiewierały. Uderzył głową o szybę, ocknął się i rozejrzał po wnętrzu maszyny. Na jego twarzy odmalowało się na chwilę zwierzęce przerażenie i wściekłość, potem jednak poznał mnie.
– Jeszcze nie dzisiaj – mruknął.
Jechałem w stronę domu.
– Rosja umiera – powiedział.
Spojrzałem spod oka i przeżyłem wstrząs. Już nie był pijany. W ciągu pięciu minut kompletnie wytrzeźwiał. Wnętrze wozu nadal wypełniał intensywny zapach gorzelni, ale Grisza patrzył spokojnie i przytomnie, w głosie nie było słychać żadnego śladu przepicia.
– Czujesz coś? – zapytałem.
– Królestwo antychrysta nadchodzi. Trzeszczą zawiasy bramy piekieł. Zbliża się czas szatana… Widzę ciemność. Cała przyszłość jest czarna. Umrą miliony ludzi.
– Już umierają miliony. – Wspomnienie mego przyjaciela nie zgasło.
– Idzie taki czas, że ludzie będą wspominać błoto okopów jak pobyt w raju… To jeszcze nie apokalipsa, to zaledwie próba generalna. – Uprzedził niezadane pytanie.
– Możemy to jakoś odwrócić?
Spojrzał na mnie z rozpaczą.
– Nie wiem – odparł bezradnie. – Może gdyby odpowiednia ofiara…
I nagle zaszła w nim zmiana. Już nie był syberyjskim pątnikiem, patrzył na mnie przerażony chłop, który nie wiedział, dokąd niesie go nurt wydarzeń, i który odczuwał jedynie grozę wywołaną przeczuciem nieuniknionej zagłady.
– Zabiją mnie. – Trząsł się ze strachu. – Zamordują.
Wydobył zza pazuchy piersiówkę i pił chciwie anyżówkę, aż na jego twarzy ponownie odmalowała się ulga.
– Gdyby chcieli to zrobić, uderzyliby właśnie teraz – powiedziałem. – Gdy jesteśmy sami.
Otrząsnął się. Zakręcił butelkę.
– Duch ochoczy, ale ciało słabe – wymamrotał. – Teraz? Teraz… – Popatrzył w ciemne ulice. Acetylenowe światła samochodu przecinały śnieżna zadymkę. – Nie, nie teraz. Stowarzyszenie Piotra I – parsknął. – Miałeś to zrobić, ale nie dostałeś jeszcze rozkazu.
Skąd wiedział? Czyżby jego siatka informatorów sięgała tak daleko?
– I nie wykonam, gdybym go dostał.
– Wiem. Może masz rację, a może nie? – Znowu przybrał wygląd świątobliwego starca. – Może krew niewinnej ofiary zatrzymałaby to szaleństwo.
Wzdrygnął się. Widziałem, jak walczy ze swoim strachem.
– Nie – szepnął. – Jestem winny. Miałem powstrzymać wojnę, a zawiodłem. Zabiłem tych wszystkich, którzy spoczywają po lasach i w zasypanych śniegiem okopach… Zasłużyłem na śmierć.
– Musisz na siebie uważać.
– Wiem, wiem. Książę Feliks coś knuje.
– Chce cię zabić.
– Nie on jeden. Ale to dobry człowiek. Tylko błądzi. Gdy pozna mnie lepiej, polubi. Dobro zwycięża zło…
***
Przyszedłem do pracy na ósmą. Zluzowałem agenta Asta.
– Obiekt u siebie – zameldował. – Dziś wieczorem chyba nikt się do niego nie wybiera. On też raczej nic nie planuje.
– Rozumiem. – Kiwnąłem głową.
– Zostawiłem ci dzisiejsze gazety, gdybyś się nudził. – Uśmiechnął się lekko.
– Dziękuję.
Poszedł. Zaparzyłem herbaty. Z dwojga złego lepsza nudna noc spędzona na posterunku, niż wałęsanie się po knajpach i pilnowanie, by podopiecznemu nie rozbito głowy w jakiejś burdzie… Kończyłem właśnie czytać najnowszy numer „Niwy”, gdy w przedpokoju rozległ się brzęczyk elektrycznego dzwonka alarmowego.
Porwałem rewolwer ze stojaka i wyskoczyłem na klatkę, w biegu dokręciłem tłumik. Coś stało się w stróżówce? Nie, to z mieszkania! Ktoś otworzył drzwi kuchenne…? Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte na głucho. Strzeliłem kilka razy w zamek. Kopnąłem. Puściły. Przedpokój, salonik… Gdzie ta cholerna kuchnia?
Kucharka Dunia stanęła w przejściu do jadalni. Mało jej nie zastrzeliłem.
– I czego się rozbija? – Spojrzała na mnie niechętnie. – Griszka poszedł.
– Gdzie, u diabła, poszedł?
– Ktoś zadzwonił, samochód podjechał i poszedł…
– Czy on zwariował!?
Dopadłem tylnego wyjścia i popędziłem po ciemnych, kamiennych stopniach. Byłem gdzieś w połowie pierwszego piętra, gdy potknąłem się i runąłem w dół…
Leżałem, potłuczony, na lodowatej posadzce. Nie miałem władzy w nogach, dolna połowa ciała była jak martwa. Czułem śmiertelny chłód, sunący od stóp ku sercu. Przed oczyma robiło mi się coraz ciemniej i ciemniej…
Czy to nie głupie? Agent carskiej ochrany powinien umierać ze sztyletem w sercu, kulą w plecach, z szablą w dłoni, odpierając atak tłuszczy. No, pal diabli, od bomby jakiegoś anarchisty… Ale przecież nie tak. Co powiedzą kumple, gdy dowiedzą się, że spadłem ze schodów i skręciłem sobie kark?
***
Rasputin wysiadł z samochodu. Dziedziniec pałacu pokrywał suchy śnieg. Porywisty, lodowaty wiatr bez przerwy przesuwał jego zaspy. Okna budynku były ciemne. Książę Feliks powitał gościa w holu. Gdzieś w oddali grał patefon. Stłumione dźwięki muzyki przenikały na dół. Uściskali się, potem gospodarz zabrał ciężką, pokrytą szronem wilczą szubę gościa i odwiesił ją do garderoby.
– U Iriny jest jeszcze kilku gości – skłamał gładko. – Zaczekamy w bawialni…
Gestem wskazał schody prowadzące do przyziemia. Grigorij zawahał się przez ułamek sekundy. Już wiedział. Ciemne okna pałacu, brak służby… Dźwięki muzyki, którym nie towarzyszył gwar ludzkich rozmów… A zatem to dzisiaj. Westchnął. Gdyby miał więcej czasu, z pewnością Jusupow by go polubił i zrezygnował z morderczych planów. A teraz… za późno. Z trudem przywołał na twarz wyraz beztroski.
Zeszli do sporego pokoju. Ściany obwieszone gobelinami, kilka mebli i kominek zastawiony bibelotami. Rasputin ujął w dłoń wiszący na szyi krzyżyk i ścisnął go mocno, do bólu. Lęk, który towarzyszył mu jak cień od tylu dni, powoli ustępował. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Pułapka zamknęła się ostatecznie.
Książę wskazał gestem stolik zastawiony butelkami i paterę pełną ciastek.
– Częstuj się, przyjacielu.
Grigorij usiadł w fotelu i uśmiechnął się do gospodarza. Wiele kosztował go ten uśmiech. Przesunął opuszkami palców po szkle flaszki i już wiedział, że wino zostało zatrute. Prawa poła marynarki księcia odstawała lekko, ukryty w zanadrzu rewolwer wypychał ją nieznacznie.
Stariec nalał sobie pełen kielich. Stało się, nie odwróci przeznaczenia. Ale może jego ofiara uratuje Rosję?
***
Ciemny zimowy poranek. Kwiaty mrozu znikły z szyb. Wiatr od morza gwizdał w szparach okien. Odwilż. Jeszcze kilka tygodni i nadejdzie wiosna. Łatwo się domyślić, że gdy tylko przyjdzie, Najjaśniejszy Pan wyda rozkazy do ataku. Jesienna ofensywa w Galicji pozwoliła nam zająć bardzo dogodną pozycję. W marcu Brusiłow poderwie swoich żołnierzy na froncie południowym. Pomaszerują na zachód. Wczesnym latem zdobędą Wiedeń. Wróg jest już słaby, trzeba oczywiście przelać jeszcze morze krwi, ale wojnę już wygraliśmy… Wszedł tak cicho, że dostrzegłem go dopiero, gdy usiadł na krześle koło mojego łóżka. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, tak niespodziewanie się zjawił…
– Witaj, mój drogi – powiedział cicho.
Poczułem ogromną ulgę.
– A więc im się nie udało – odetchnąłem.
Szarobłękitne oczy spojrzały na mnie z melancholią. Ale na grubych wargach pojawił się cień uśmiechu.
– Nie mówmy teraz o tym – poprosił. – Powiedz lepiej, co u ciebie. Słyszałem, że zostałeś ranny.
– Spadłem ze schodów i złamałem kręgosłup – wyjaśniłem. – Lekarz mówi, że nigdy nie odzyskam władzy w nogach.
Rasputin pokiwał w zadumie głową. Jego wzrok nie był już smutny. Patrzył ostro i z naganą.
– Dlaczego w takiej chwili nie myślisz o Bogu? – zapytał. – On zna twoje potrzeby, ale czemu nie usłyszy twoich modlitw?
Położył mi dłoń na piersi, wzniósł oczy ku górze.
– Panie, zechciej wesprzeć syna Twego, który wiernie mi służąc, ciężkie rany odniósł, nie dozwól mu cierpieć więcej, albowiem…
Nie dotrwałem do końca modlitwy. Nagły ból odebrał mi oddech, a chwilę potem zgasła świadomość.
***
Doktor Sperański przyszedł o ósmej rano. Usłyszałem jego ciężkie kroki, skrzypienie desek pod safianowymi butami. Otworzyłem oczy. Na gałązce za oknem siadła sikorka. Lekarz stanął nade mną.
– Jak się czujecie? – zapytał.
Leżałem przez chwilę, a potem, bez większego wysiłku, poruszyłem stopami. Zamarł w bezruchu i rzucił mi spojrzenie znad okularów, jakby sprawdzał, czy nie żartuję. Jednym ruchem odrzucił kołdrę.