Archeolog milczał przez chwilę.
– A wy, profesorze, sądzicie…?
– Jestem pewien. Obserwacje tylu niezależnych astronomów wykonane wcześniej były dokładne. Odzwierciedlały prawdę. Tam było życie. Być może w fazie zaniku, ale na tyle bujne, by można było obserwować jego cykle z Ziemi… Co więcej, jestem zdania, że były i kanały…
– Co więc mogło się stać?
– Jakaś klęska, której nie zdołano zaobserwować z naszej planety. Coś sprawiło, iż w ciągu kilku lat wegetacja na Marsie uległa poważnej redukcji lub nawet zagładzie… Myślałem, że może przez jego atmosferę przeszła niewielka czarna dziura. Ale grawitacja musiałaby zakrzywić tor jej lotu. Czarna dziura uderzyłaby w Marsa i po pewnym czasie go połknęła, albo też, przechodząc blisko z dużą szybkością, całkowicie zmieniłaby jego orbitę. Mówiąc obrazowo, pociągnęłaby glob za sobą… Tymczasem wyliczenia ruchu tej planety wokoło Słońca mamy od mniej więcej osiemnastego wieku i nie widać najmniejszych nawet różnic…
– A cywilizacja marsjańska? Jak pan sądzi?
– No cóż. Kokuszew utrzymuje, iż zdołał nawiązać z nią kontakt. W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku robiono eksperyment z układaniem na stepach Syberii figur geometrycznych z kamieni. Miały setki metrów długości, ale oczywiście z orbity Marsa ich dostrzeżenie było niemożliwe. Liczono tu na znacznie lepsze urządzenia obserwacyjne, którymi dysponować mieli hipotetyczni Marsjanie… Kokuszew uważał to za błąd. Na Ukrainie niedaleko Kijowa wykonał własną instalację, nawiasem mówiąc, robił ją na jego zlecenie polski inżynier Franciszek Rychnowski. To było kilkaset słupów zaopatrzonych w silne lampy łukowe. Cała instalacja zajmowała około czterech kilometrów kwadratowych. Prądu dostarczały potężne agregaty parowe… Niestety, jak się okazało, Marsjanie nie odpowiedzieli na te znaki. Wtedy też hrabia zdecydował się na próby kontaktu radiowego. Przeprowadzał je tutaj, w Kachowce…
– A to wielkie działo?
– Kokuszew chciał wystrzelić na Marsa pociski z informacjami. A jednocześnie coś w rodzaju sond badawczych. Niestety, jego „stonoga” musiała pęknąć już po pierwszych wystrzałach. W każdym razie wspomina o niej w swojej książce. Pisze też enigmatycznie o nawiązaniu łączności radiowej. Otrzymał przekaz, złożony z trzydziestu liczb pierwszych, na co odpowiedział, nadając kwadraty tych liczb… Strasznie to pobieżnie opisał, a polski artykuł z „Wszechświata” tylko gmatwa sprawę…
– Może chciał opisać dokładniej eksperymenty w jakiejś kolejnej publikacji? – podsunął Michaił.
– Może…? Nie da się wykluczyć, że pod gruzami uda się znaleźć jakieś papiery. – Profesor podniecił się tą myślą.
– Pora iść spać – westchnął student. – Jutro czeka nas ciężki dzień.
– Ty będziesz mierzył, a ja machał kilofem…
– Pomogę wam, profesorze – zaofiarował się Michaił. – A wy mi potem, przy mierzeniu.
– Zgoda. – Uśmiechnął się uczony.
Czuł ulgę, jak po spowiedzi.
***
Co też mogło się przydarzyć, że sygnał radiowy sondy nigdy przez nas odebrany nie został, trudno mi rozstrzygnąć. Prawdopodobnym się wydaje, że pocisk nasz uszkodzeń doznał, przez atmosferę przelatując, lub też, już w przestrzeni międzygwiezdnej z meteorem jakimś się zderzywszy, misję swoją zakończył. Drugi, którego wystrzelenie spowodowało uszkodzenie lufy działa, spadł blisko trzysta wiorst na zachód od Kachowki. Odnalazł go na polach majątku swego książę Orłow i zwrócił mi z bardzo uprzejmym listem. Skutkiem silnego uderzenia o ziemię pocisk popękał, jednak ponad połowa urządzeń wewnętrznych, dzięki zabezpieczeniu lodem, pozostała sprawna.
Wiosną 1902 roku, czyli w rok niecały po tym, jak pierwsza sonda dosięgnąć Marsa powinna, sygnały radiowe, wcześniej z tej planety dochodzące, ostatecznie ustały…
Cywilizacja Marsa
***
Ranek był chłodny i rześki. Uczony niósł na ramieniu szpadel, student krzepko dzierżył kilof. Przeszli między ścianami tworzącymi niegdyś hol.
– Ta część piwnic jest zapadnięta – powiedział profesor, patrząc na rumowisko. – Ale tam – wskazał dłonią – stropy musiały wytrzymać. Odgarniemy gruz i przebijemy się przez podłogę.
– No to do dzieła! – Michaił ujął kilof w dłoń.
– Zaczekajcie, Siergieju Iwanowiczu. – Rozległ się za nimi głos. Odwrócili się. Człowiek w mundurze przestąpił próg nieistniejących drzwi.
– Profesorze Filipow, nazywam się Strieczkin.
– Pilnujecie ruin? – zaniepokoił się uczony.
– W pewnym sensie… Nawiasem mówiąc, nazywamy to miejsce rezerwatem. Jestem szefem pionu badawczego KGB. Poznał pan już Michaiła…
Filipow powoli odłożył łopatę. Czuł nieznośny lodowaty ciężar w żołądku. Zupełnie jakby zaległa tam śnieżna kula. Wczorajsza rozmowa powracała falami z głębin pamięci. Wypił tyle i opowiadał o pracach Kokuszewa… Przełknął ślinę.
– I co, teraz mnie zastrzelicie tu, w lesie i zakopiecie w gruzie?
– Darujcie, profesorze. – Uśmiechnął się Strieczkin. – Czasy odrobinę się zmieniły… Przejdźmy do obozowiska, tam spokojnie usiądziemy i omówimy sprawę.
Poszli posłusznie za nim. Zasiedli na klocach.
– Zdobyliście książkę Kokuszewa-Mirskiego – powiedział spokojnie pułkownik. – A raczej pewnie jej kopię, Iwan jest pazerny jak diabli i za oryginał pewnie sobie słono liczy…
Lęk postawił Filipowowi włosy na karku. Skoro za posiadanie tego rozwalano… Wyprzeć się?
– Skąd wiecie?
– Mamy swoich informatorów w otoczeniu króla. To zresztą nieważne, jego działalność jest w zasadzie nieszkodliwa, możemy patrzeć przez palce. Niemniej jednak zaimponowaliście nam. Nie sądziliśmy, by ktokolwiek tu trafił po tym, jak poprzednie ekipy wyczyściły biblioteki.
– Nigdy nie da się wyszukać i zabezpieczyć wszystkiego – dodał poważnie Michaił. – Ale wy zdołaliście złożyć do kupy bardzo rozproszone informacje. Wypada pogratulować…
– A więc…? – zaczął uczony.
– Oczywiście w pałacu tylko byście się namachali łopatą bez sensu. To, co ciekawe, wykopali i zabezpieczyli jeszcze nasi poprzednicy.
Dojmujące poczucie nadchodzącej zagłady… Jednak przez ciemny, dławiący strach przebiło się inne uczucie. Ciekawość. Chęć, by przynajmniej przed śmiercią dowiedzieć się…
– A więc meteoryty węglowe istnieją? – zapytał.
– Tak.
Pułkownik wyjął z wojskowego plecaka nieduże, metalowe pudełko. Otworzył je, odsłaniając leżący w warstwie waty kawał węgla. Po wierzchu był przepalony, jednak wewnątrz widać było dobrze zachowany odcisk niedużego zwierzęcia. Profesor patrzył na nie. Wreszcie wyjął z kieszeni garść fotografii kolejnych stron broszurki hrabiego. Przekładał je, aż natrafił na identyczne.
– A więc to prawda – mruknął. – Ktoś to widział? Mam na myśli prawdziwego fachowca.
– Oczywiście, mamy takich. Wyizolowali nawet resztki DNA. Jest inne niż nasze, ziemskie…
– Mars?
– Tak.
– Jesteście pewni?
– Tak. Nasi kosmonauci potwierdzili na miejscu.
– Co!? Dlaczego nic o tym nie wiadomo?
– Bo nie powiodła się próba powrotu. Umarli tam…
– Cytowaliście mi, Siergieju Iwanowiczu, odkrycia i hipotezy z książki Kokuszewa – powiedział poważnie Michaił. – Te o obserwacjach zmieniających się pór roku na Marsie.
– Pamiętam.
– Ma pan rację. Mieliście obaj – powiedział agent.
– Tam było życie. Porosty, które nauczyły się istnieć w warunkach niewielkiego ciśnienia, małej ilości tlenu w powietrzu i arktycznego zimna – wyjaśnił pułkownik.
– Czy mam rozumieć, że Amerykanie…?
– Amerykanie nie znaleźli tam życia. Z bardzo prostej przyczyny. Nasz drogi hrabia Kokuszew je załatwił… +
,Jego działo, „stonoga”…
– Nie rozumiem…
– Kula, wydrążona wewnątrz z listem do Marsjan i próbkami ziemskiej flory. Pisze o tym w dziennikach, które zabezpieczyliśmy. Upadła na powierzchnię planety i się rozbiła. Tak sądzimy, oczywiście jej odnalezienie jest skrajnie mało prawdopodobne. Nasze ziemskie bakterie okazały się wystarczająco żywotne, by przetrwać i zaatakować tak odmienny genetycznie materiał biologiczny. W ciągu kilku lat zabiły całe życie na tamtej planecie…
– Dlatego teraz nie widać na jej powierzchni zmian pór roku. Porosty zgniły, wiatr wydmuchał ich resztki… Piach, którego już nie utrzymywały ich korzenie, w kilkanaście lat zasypał kanały… – uzupełnił Michaił. – I znowu punkt dla was, profesorze. Bardzo trafnie przewidzieliście, że nastąpił tam straszliwy kataklizm.
– Dlaczego mi to wszystko mówicie? – zdziwił się uczony. – Przecież to tajemnica. Zabiorę ją do grobu?
Lęk odpływał, stawał się tylko wspomnieniem. Agenci nie wyglądali na miłośników mokrej roboty.
– Po co mielibyśmy was zabijać? Nie macie, profesorze, żadnych dowodów. Nie potraficie nawet udowodnić, że istnieje pion naukowy KGB, zajmujący się badaniem Marsa.
Spojrzał na nich spode łba.
– Więc mam się cieszyć wiedzą i zachować ją dla siebie?
– Wiecie, towarzyszu Filipow, bardzo niewiele. Ale możecie dowiedzieć się więcej…
– Więcej? Co proponujecie? – zdziwił się.
– Pracę dla nas. Mamy wszystko. Sześć nie wydanych nigdy rękopisów Nikołaja Kokuszewa-Mirskiego, wyniki jego nasłuchów radiowych, kolekcję meteorytów i kupę innych, ciekawych rzeczy. Potrzebujemy fachowców, którzy mogą to badać.
Profesor milczał dłuższą chwilę.
– Poza tym za dwa, trzy lata wyrusza kolejna tajna misja na Marsa. Będziemy mieli możliwość przyłączyć do niej naszego człowieka. Jeśli się powiedzie, sprawdzicie wszystko na miejscu…
Milczał, podziwiając leżący na jego dłoni kawałek marsjańskiego węgla. Nagle zrozumiał, że przecież czekają na jego odpowiedź. Czy można ufać agentom KGB? Podobno byli tacy, którzy popełnili ten błąd.
– Zgadzam się. – Wyrzucił z siebie z ulgą.
Obaj jego rozmówcy uśmiechnęli się lekko.