Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Aż dziwne, że nie rozebrano tego dawno temu na złom – powiedział uczony.

Skarcił się w myślach. Zapytał studenta o działo, odkrył częściowo karty… Powinien sam go poszukać.

– Może i chciano, ale jak stąd wywieźć taką kupę żelastwa? – mruknął Michaił. – Tu nie ma nawet dobrej przecinki, żeby podjechać ciężarówkami. Chyba żeby oczyścić tę starą, brukowaną…

– Jakoś musieli tu to wszystko przywieźć – zauważył Filipow. – Pewnie dawniej droga prowadząca do pałacu była w dużo lepszym stanie.

Ruszyli w dół po zniszczonych, betonowych schodkach. Tory co kilka metrów przecinały stok. Wreszcie zatrzymali się na dole. Z ciemnego błocka, spomiędzy trzcin wystawały zardzewiałe fragmenty jakichś maszyn.

– Ciekawe – zainteresował się profesor. – Co też to mogło być?

– Pewnie urządzenia przesuwające dolną część lufy.

Koniec rury spoczywał w bagnie, z boku ziała spora wyrwa. Eksplozja rozdarła metal i wygięła go na boki. W górę, wzdłuż połowy długości, biegło szerokie na dwa palce pęknięcie. Co kilka metrów znajdowały się umieszczone pod ostrym kątem krótsze pierścienie z zardzewiałymi zamkami.

– Ścianki grube na przeszło trzydzieści centymetrów. – Student archeologii zajrzał ciekawie w wyrwę, a potem włożył dłoń do otworu i pomacał wnętrze. – Nawet są ślady nagwintowania.

Profesor podszedł do działa i postukał w nie kijem.

– Po cholerę te krótsze elementy? – Spojrzał na rury doczepione po bokach lufy.

Naprawdę był ciekaw. Kokuszew zamieścił w swojej książce fotografię armaty, ale nie opisał szczegółów konstrukcji.

– To było działo wielokomorowe – wyjaśnił Michaił. – Przelatujący pocisk był napędzany kolejno odpalanymi nabojami, aż uzyskiwał ogromną szybkość. W Polsce hitlerowcy podczas ostatniej wojny testowali coś podobnego. Działo o nazwie „Tausendfüssler”, czyli po ichniemu „stonoga”. Nawiasem mówiąc, egzemplarze zabezpieczone przez wojska inżynieryjne Armii Czerwonej były bez wyjątku uszkodzone. Zupełnie tak jak to…

– Nie wytrzymują ciśnienia gazów – stwierdził profesor.

– Dziwi mnie kąt, pod którym ustawiona jest ta armata – powiedział student. – Przy tej szybkości pocisku w zasadzie pewne było wyrzucenie go poza atmosferę…

– Owszem – mruknął Filipow. – Ale o to właśnie mu chodziło… – Za późno ugryzł się w język, ale chłopak jakby tego nie zauważył.

Starzeję się, pomyślał uczony. Tracę czujność…

Blizny po odmrożeniach zaswędziały, jakby przypominając, gdzie może trafić… Wdrapali się po przeciwległym stoku kotliny. Pomiędzy brzozami leżały przepróchniałe resztki nasmołowanych, drewnianych słupów. Szli przez gęste poszycie, co chwila natrafiając na kolejne, zbutwiałe kawałki.

– Chyba pierwotnie była ich tu grubo ponad setka – zdumiał się Michaił. – I po co to wszystko? Elektrownię budowali czy może centralę telefoniczną?

– Centralę na pewno nie – ostudził go profesor. – Po prostu tu w okolicy poza Kokuszewem nie mieszkał nikt, komu telefon mógłby być potrzebny do szczęścia.

Ze ściółki tu i ówdzie sterczały spatynowane resztki zakręconych w spirale, miedzianych drutów. Były też i kawałki grubszych, żelaznych.

– A może hrabia zrobił tu wielką grzałkę do ocieplania klimatu – zażartował chłopak. – Popatrzcie, sprężyny jak z kuchenki elektrycznej…

Parsknęli śmiechem. Przedzierając się przez las, dotarli wreszcie do resztek muru otaczającego od tej strony teren majątku.

– Dziesiątki słupów, kilka kilometrów drutów. Słupy ustawione w kilka okręgów… Antena radiowa, archeologu.

– Myślę, że nie można tego wykluczyć – powiedział poważnie student. – Tylko że w 1899 roku niewiele było na naszej planecie nadajników radiowych. Zdaje się, Anglicy podczas wojny burskiej używali już radia, ale wojskom towarzyszył jako konsultant Włoch Marconi.

Lęk podszedł profesorowi do gardła.

– A skąd wiesz, kiedy to było stawiane?

Michaił spojrzał mu prosto w oczy.

– Czytałem monografię na temat prac Popowa. Tam opisywano budowę anten w pobliżu Moskwy, w 1899 roku, tylko nie wiedziałem, że to było właśnie tutaj…

Filipow poczuł gwałtowną ulgę. A już przez chwilę bał się, że…

***

Problem kolejny był taki: jak wnętrze pocisku urządzić, by delikatne aparaty zniosły straszliwy wstrząs przy wystrzale? Zdało nam się z początku, że rozwiązania nie zdołamy znaleźć. Tu jednak Szczepanik znowu błysnął pomysłem i zaproponował, by części unieruchomić, wypełniając wnętrze pocisku lodem! Na moją uwagę, że przecie lód ten wszelkie działanie aparatów uniemożliwi, odpowiedział ze śmiechem, że maleńką dziurkę wystarczy zostawić, a lód w próżni wysublimuje bez śladu w kilka godzin. Tak też i zrobiliśmy, zwiększając odpowiednio ładunek miotający armaty.

Cywilizacja Marsa

***

Wieczorne ognisko płonęło na polance. Języki ognia rzucały nierzeczywisty blask na brezentowe ściany namiotów. Filipow miał piersióweczkę prawdziwego ukraińskiego pierwacza, Michaił kilogram kartofli, które teraz powoli dochodziły w ciepłym żarze. Ponadto wysuszyli jeszcze pół litra kubańskiego rumu. Uczonemu język plątał się trochę w ustach, a myśli płynęły ciepłe i nieskładne. Zagryźli kawałkiem suszonej, końskiej kiełbasy. Astronom czuł potrzebę, aby trochę pogadać. Przestał się bać…

– Słyszeliście, towarzyszu, o tak zwanych chondrytach węglistych? – zapytał. – Mają oznaczenie C4…

Michaił pokręcił głową.

– To meteoryty zbudowane ze związków węgla i wapnia. W 1969 roku spadł taki w pobliżu miejscowości Allende w Meksyku.

– Węgiel – mruknął młodzieniec. – Czyżby pochodziły z planet, na których kiedyś rozwijało się życie organiczne?

– Nie – zaprzeczył uczony. – Zresztą zawierają niewiele węgla, najwyżej cztery procent. Są nawet szare, a nie czarne…

Wpatrywał się przez chwilę w płomienie.

– A teraz wyobraźcie sobie, że nasz drogi gospodarz – wskazał gestem resztki pałacowej ściany – przywiózł z Grenlandii kilka brył węgla. Wydobył je z lodowca i twierdził, że są to meteoryty.

– Grenlandia – powiedział w zadumie Michaił. – Pokrywa lodu gruba na setki metrów… Tam chyba każdy kamień znajdowany na powierzchni musi być meteorytem, bo przecież mógłby znaleźć się w tym miejscu tylko, jeśli spadłby z góry… Chociaż niekoniecznie, pod lodem jest skaliste podłoże…

– Tak, ale lód powstaje tam z padającego śniegu – wyjaśnił profesor. – Przyrasta od góry, zwiększając stopniowo swoją grubość, natomiast języki, które schodzą do morza, to, co oderwą od skały, toczą po ziemi głęboko pod swoją powierzchnią. Lód nie burzy się jak woda, przesuwa się tylko w dół lub po linii poziomej, więc jak słusznie zauważyliście, każdy kamień znaleziony na powierzchni po prostu musi być meteorytem. W każdym razie było ich kilkanaście. Po rewolucji zaginęły bez śladu… Zbadałem katalogi i inwentarze wszystkich moskiewskich muzeów posiadających kolekcje geologiczne…

– Dlatego sądzicie, że…?

– Jedynym miejscem, gdzie okazy te mogły przetrwać, są ruiny pałacu.

– Skoro zawierały dużo węgla, powinny spłonąć – zauważył student.

– Nie wykluczam takiej możliwości. Pałac podpalono, zawalił się, grzebiąc pod swoimi murami kolekcję. Myślę jednak, że większa część była przechowywana w piwnicy. To w każdym razie jedyna możliwość…

– Będziecie ich pewnie, towarzyszu profesorze, szukać całymi tygodniami. Tu jest ze trzysta metrów sześciennych gruzu.

– Niekoniecznie. Jeśli zachowały się stropy, a mnie uda się przebić od boku…

– Warto? Może to lipa?

– Znalezisko było dość głośne, Kokuszew pokazał je kilku ówczesnym uczonym, Ciołkowskiemu, Szkłowskiemu i innym astronomom. Bryły węgla po rozłupaniu ukazały w swoim wnętrzu jakieś skamieliny. Jeden egzemplarz posłał na uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie gromadzono wówczas sporą kolekcję meteorytów z różnych zakątków świata. Podobno takich brył węgla mieli więcej, niestety, obecnie nie figurują w katalogach.

– Czy wiadomo, skąd mogły pochodzić? – zapytał Michaił, dorzucając drew do ognia.

– Trudno ocenić. Ciołkowski wysunął przypuszczenie, podchwycone natychmiast przez Kokuszewa, że z Marsa. Na jego powierzchni widać liczne kratery, można przypuścić, że uderzenia planetoid powodowały odłupanie brył planety… Marsa nie chroni atmosfera. Po latach, a może milionach lat wędrówki przez kosmiczną pustkę, niektóre bryły materii mogły spadać na Ziemię. Szkłowski zasłynął hipotezą, że księżyce Marsa to sztuczne twory, coś w rodzaju naszych sputników, a wystrzelone zostały przez Marsjan…

Profesor zamilkł i długo wpatrywał się w płomienie.

– Amerykanie wysłali przecież sondy na Marsa – odparł chłopak. – Robiły wiercenia w gruncie, ale nie natrafiły na ślady węgla. Testy na obecność organizmów żywych też zakończyły się niepowodzeniem. Nie ma tam życia. I zapewne nigdy nie było…

– Wyniki badań nie były jednoznaczne. – Filipow potrząsnął głową. – Opracowali trzy testy. Dwa dały wynik pozytywny. W wyniku rozkładu termicznego próbek gleby pojawiły się związki organiczne. Jednak trzeci dał wynik negatywny…

– Czyli, ewentualnie, mogą tam być bakterie?

Uczony milczał przez chwilę.

– Niekoniecznie – powiedział wreszcie. – Wystarczy sięgnąć po podręczniki akademickie do astronomii sprzed stu lat, by znaleźć w nich mapę Lowella z zaznaczonymi kanałami. Oraz opisy zmian pór roku na Marsie.

– Mieli wówczas ludziska fantazję…

– Może tak, a może i nie. Obserwowali zmiany koloru powierzchni. Latem, gdy kwitły porosty, robiła się zielonkawoczerwona. Zimą, po opadach śniegu, a może tylko szronu, bladoróżowa… Około 1905 roku ukazały się nowe, dokładniejsze książki. W nich to uczeni, którzy kilka lat wcześniej wyznaczali nawet daty nadejścia marsjańskiego lata, przyznali ze skruchą, że padli ofiarą złudzenia optycznego. Pomógł w tym wynalazek Polaka, Jana Szczepanika, tak zwany kolorymetr. Było to urządzenie do dokładnego zapisu barwy za pomocą elektryczności. Nie znam szczegółów jego konstrukcji, ale jak na owe czasy i potrzeby było bardzo dokładne… Mniej więcej w tym samym okresie stwierdzono, że mapy z kanałami można wsadzić do pieca. Udoskonalone teleskopy pozwoliły zweryfikować wcześniejsze obserwacje. Nie ma tam żadnych kanałów…

31
{"b":"88038","o":1}