– Laufer bije pionka. Figury na szachownicy odnajdują swoje przeznaczenie – wyszeptał agent.
Uderzył piorun. Gdy porażeni nagłym rozbłyskiem odzyskali wzrok, stwierdzili, że starca na krześle już nie ma. Rozejrzeli się zdezorientowani. Ich twarze wykrzywiły się w grymasie przerażenia. Zaczęli rozumieć.
– O kurczę! – krzyknął Robert. – Uciekł w przeszłość?
– To niemożliwe! Może piorun go spopielił?
Nigdzie w pokoju nie widać było śladu ciała. Zniknęła walizeczka z rublami, pudełko i notebook.
– Wziął ze sobą skrzynkę, CD-ROM-y, swój komputer i prawie trzy miliony rubli gotówką. Wtedy go zabili… – wyszeptał Paweł.
– Zabrał rewolwer. Tym razem on będzie lepszy. Szybszy. Boże, co za mętlik. Laufer spoza szachownicy… To on. A pionek?
– Zabije Bogrowa, żeby ten nie zabił Stołypina?
– Tak. Będziemy graniczyć z Chinami, tylko to nie będzie Polska, ale Prywiślanskij Kraj. Wyobrażasz sobie pierwszą wojnę światową z użyciem migów, kałaszy i broni jądrowej? Chyba że wyładowanie energii rozmagnesuje dyski…
– Są zabezpieczone. Cholera! Nie, to jakaś bzdura. Historia jest niezmienna.
Musiał coś zrobić, żeby uspokoić nerwy. Pochylił się i podniósł strzęp z podłogi. Stroną tytułowa bardzo starej gazety. Rozprostował ją machinalnie i krzyknął. „Rzeczpospolita”. Dzisiejsza, ale jednocześnie stara. Pożółkły papier, zaplamiony w setkach miejsc, łamał się i rozłaził w palcach.
– To stąd znał datę – szepnął Robert.
– Historia jest niezmienna! – wrzasnął Paweł.
Nie mógł już nad sobą zapanować. Na starej, jedwabnej tapecie pojawiły się nieoczekiwanie dwie dziury, zaszpachlowane z grubsza gipsem i dwa zbrązowiałe ze starości krwawe rozbryzgi.
– Niezmienna, powiadasz? Założymy się? Minutę temu nie było tych dziur. Teraz są i mają osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat! Trzeba uciekać!
– Dokąd niby? Lepiej go łapmy, może będzie jeszcze jeden piorun?
– Burza już odchodzi. Skoczę na dół po piwo. A potem pozastanawiamy się nad tym. Popatrz, minęły już dwie minuty i nic.
– Kup więcej. – Student podał mu banknot.
Trzecia dziura pojawiła się w deskach podłogi. Któryś z kolejnych lokatorów zaszpuntował ją zręcznie kawałkiem gałązki, a ślady krwi wydrapał czymś ostrym.
– Zastrzelił go pod ścianą a potem dobił leżącego – szepnął. – Spiesz się.
Robert wybiegł. Paweł stanął i patrzył przez okno. To przyszło nagle jak fala uderzeniowa, przemodelowało świat. Przed nim, na pustym dotąd placu, stał wielki sobór. Złocone kopuły lśniły w promieniach słońca. A potem pociemniało mu w oczach i poczuł nagły zawrót głowy.
A więc tak to wygląda, zdążył pomyśleć.
Cicho tyka zegar. Na stole leżą Warszawskij Dniewnik, piętka od chleba, główka cebuli. Napoczęta litrowa flaszka rosyjskiej wódki załamuje w swoim wnętrzu promienie słońca. Orkiestra gra „Boże, chroń cara”. Natrętne dźwięki marsza przenikają przez potrójne szyby w aluminiowej ramie.
Pawło Krzeszkowski potarł w zadumie bliznę na przegubie dłoni. Powietrze było ciepłe, pachniało wiosną. Przypomniał sobie, jak jeszcze przed kilkoma miesiącami rąbał kilofem zamarzniętą ziemię Kołymy… Ale przecież uciekł. Krzeszkowscy zawsze uciekali. Otworzył okno. Muzyka wypełniła pokój. Wzmacniacz orkiestry musiał mieć imponującą moc. Orszak, torując sobie drogę przez ciżbę za pomocą niewielkiego pola siłowego, zbliżał się do bramy soboru. Na spotkanie cara wyszedł z wnętrza biskup Fiodor. Car Mikołaj IV zsiadł z konia. Z kucyka zręcznie zeskoczył następca tronu. Niewielkie kamery cyfrowe na poduszkach antygrawitacyjnych leciały w górze jak stado ptaszków.
Terrorysta odszedł od okna. Z torby wyjął zwinięty w rulon, ciekłokrystaliczny, rosyjski telewizor. Powiesił go na ścianie i pstryknięciem pilota ustawił kanał rządowy. Stanie w oknie było niebezpieczne. Groziło dekonspiracją. A transmisja leciała na żywo.
Z walizeczki wydobył detonator. Wysunął antenę. Nie miał najmniejszych szans uniknięcia wybuchu. Stłumił w sobie instynkt życia tak jak jego dziadek, gdy wysadzał w powietrze pociąg wiozący cara Michaiła i jak jego ojciec, gdy z pięciolitrową bańką nitrogliceryny rzucał się pod koła limuzyny Aleksandra IV. A teraz trzeci car miał zginąć z ręki człowieka noszącego nazwisko Krzeszkowski. Rewolucyjna dynastia ściera z powierzchni ziemi dynastię panującą. No, prawie ściera, trochę Romanowów zostanie. Ale po obozach i więzieniach jest jeszcze wystarczająco wielu Krzeszkowskich. Trzeci carobójca… Pociągnął z flaszki długi, drażniący łyk wódki.
– I Boh trojcu lubit – zażartował.
Dostrzegł figurkę szachową leżącą pod ścianą. Podniósł ją i otarł rękawem z kurzu. Czerwony lakier odpadał, krusząc się na długie, cienkie wióry. Postawił ją na stole. Na Kołymie grywali czasami w szachy w niedziele, w dni wolne od pracy w kopalniach złota i uranu. Zdziwiło go, że pionek jest czerwony.
– Jakby nie należał do zestawu – szepnął w zadumie.
Car zdjął z głowy papachę i wszedł na schody świątyni. Za nim sunęli zaproszeni na uroczystość rosyjscy notable. Pole siłowe zatrzymało napierający motłoch. U szczytu schodów, na wózku inwalidzkim siedział szef Warszawskiego Korpusu Ochrany, generał Omeljan Andrejewicz Mitrofanow. Pierś stusześcioletniego generała pokrywały ordery. Miał już wszystkie. Prawie wszystkie. Dziś car odznaczy go Orderem Orła Białego. Jak na pośmiewisko.
Brwi Pawła ściągnęły się. Nienawidził generała Mitrofanowa. Nienawidzili go wszyscy rewolucjoniści. To on doprowadził do upadku rewolucji 1917 roku. To on wyśledził kryjówkę Józefa Piłsudskiego w 1921. Wreszcie to on, jako generał-gubernator Prywiślanskowo Kraja, dokonał niespodziewanego uderzenia prewencyjnego na Trzecią Rzeszę w 1938, niwecząc szansę odzyskania niepodległości w sojuszu z Adolfem Hitlerem. Niespodziewana i z nikim nie konsultowana decyzja militarna pozwoliła rozszerzyć granice imperium rosyjskiego aż po Ren. Z jego inicjatywy brutalnie stłumiono powstania narodowe w 1968, 1978, 1981 i 1989 roku. Na jego rozkaz powieszono znanego terrorystę, rewolucjonistę Leszka Moczulskiego. A teraz nastąpi koniec trwającej przeszło dziewięćdziesiąt lat kariery generała. Adiutant Mitrofanowa, pułkownik Jaruzelski, zasalutował jak automat, stając przed carem…
Drzwi odskoczyły, trafione z bliska pociskiem rozpryskowym z Mitrofanowa AM – 1911. Pawło odwrócił się gwałtownie. W drzwiach pokoju stał agent ochrany Robert Koniecpolski. Srebrna odznaka lśniła jak gwiazda na jego piersi. W lewej ręce, nie wiadomo dlaczego, trzymał siatkę z dwiema butelkami piwa. Opuścił ją na ziemię i wygodniej złapał automat. Jedna z butelek pękła. Nie miało to najmniejszego znaczenia, a już na pewno nie dla Pawła. Drugiej flaszki nikt nie zdąży otworzyć. Nikt się z niej nie napije.
– Rzuć detonator, zafajdany terrorysto – polecił agent. – Gra skończona. Budynek jest otoczony.
Kazali brać żywcem…
– Wiesz, co mam tam, pod cerkwią? – zagadnął Pawło.
Kałuża na podłodze parowała, napełniając powietrze subtelnym aromatem.
– Rzuć detonator! To i tak nie ma sensu. Car już tam nie wejdzie, a generał ma osobiste pole siłowe. – W akademii ochrany miał piątkę z negocjacji.
Terrorysta popatrzył przez okno, a potem w telewizor. Agenci pakowali właśnie cara do limuzyny na poduszce grawitacyjnej. Zapadł wyrok. Za minutę car umrze. Razem z nim zginą ci wszyscy zdrajcy, którzy tłoczą się na placu. Pewnie ze trzysta tysięcy lojalnych poddanych.
Generał Mitrofanow wyglądał na zaniepokojonego. Coś klarował komuś przez telefon komórkowy. Został na swoim wózku na szczycie schodów. Nie miał szans. Być może czuł się bezpiecznie za swoim polem, ale był już martwy. Krater po eksplozji będzie miał siedem kilometrów średnicy. Pole ochronne musiałoby być podłączone bezpośrednio do elektrowni Siekierki, żeby uzyskać wystarczającą moc.
– Rzuć detonator! – wrzasnął ponownie Robert.
Ale Krzeszkowski miał jeszcze chwilę czasu, aby do końca rozkoszować się ostatnią minutą życia. Opancerzony grawitolot cara wystartował z szumem synchrofrazatorów. Drugi grawitolot zatrzymał się u drzwi cerkwi. Generał odepchnął adiutanta i wsiadł do wnętrza. Pułkownik stoczył się po stopniach aż na plac, gubiąc po drodze ciemne okulary. Chyba złamał sobie kark. Ludzie, widząc, że coś się dzieje, tratowali się w panicznej ucieczce.
– Rzuć to! – krzyknął agent ochrany.
Pawło odwrócił się do niego. Akcja terrorystyczna jest czysta tylko wtedy, gdy terrorysta, odbierając komuś życie, oddaje jednocześnie swoje. W ostatniej chwili zapragnął pochwalić się swoim sukcesem.
– Bomba atomowa. Czerwona rtęć. Czterdzieści dwie kilotony – szepnął poufale. – Skończyło się wasze panowanie. Generał Mitrofanow odchodzi do krainy wiecznego śledztwa.
Koniecpolski popatrzył w jego szalone oczy. Niespodziewanie na jego twarzy odbiło się przerażenie. Uwierzył. Mógł zrobić tylko jedno – zaczął strzelać. Kule rozrywały się wewnątrz ciała Pawła, zamieniając wnętrzności w sieczkę. Terrorysta zwinął się w kłębek i padł na podłogę. Splunął krwią. Wzrok mu zmętniał. Ostatkiem sił wcisnął guzik. Rozbłysk, mimo przefiltrowania przez trzymetrowej grubości mury soboru, oślepił agenta. W następnym ułamku sekundy nie miało to już żadnego znaczenia. Pionek i król. Szach i mat.
Opowiadanie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla