Pułkownik i kapitan popatrzyli na siebie. Kapitan usiadł na fotelu jak człowiek, pod którym ugięły się nogi. Zapanowało złowrogie milczenie.
– Mam mówić dalej? – spytałam ostrożnie, ciężko już teraz wystraszona. – Zdaje się, że panom nabruździłam…?
– Owszem, troszeczkę – odparł pułkownik. – Czy pani musi wdawać się ustawicznie w jakieś takie rzeczy…? Niech pani zacznie jeszcze raz od początku, tym razem ze szczegółami. I niech pani zacytuje tę rozmowę.
Trzymałam się chronologii wydarzeń, wszelkimi siłami starając się wyeksponować wielką miłość pana Palanowskiego, która stanowiła dla mnie jedyną okoliczność łagodzącą. Kapitan słuchał z uwagą, wyraz osłupienia zamieniwszy na wyraz posępnej rozpaczy i patrząc na mnie z nie skrywanym wyrzutem. Znów dojechałam do paczki dla kacyka.
– Dlaczego pani z tym przychodzi dopiero teraz?! – wykrzyknął z irytacją i oburzeniem.
– Przedtem nie miałam powodu, w zdradach małżeńskich nie widzę nic podejrzanego…
– Czym pani tu przyjechała? – spytał pułkownik, jakby tknięty jakąś myślą.
Wyjaśniłam okoliczności towarzyszące wizycie. Obaj znów spojrzeli na siebie. Kapitan zaczął się nieco rozjaśniać.
– Jeszcze może da się coś uratować – mruknął z nadzieją.
– To się może nawet przydać – odparł pułkownik. – Tego męża…
– Ależ niech pan zaczeka, to jeszcze nie wszystko, będą weselsze rzeczy – wtrąciłam się zniecierpliwiona, że stopują mnie ustawicznie na kacyku, nie pozwalając wyjawić reszty. – Clou imprezy to jest zawartość tej paczki! Dlatego właśnie przyszłam.
– Jak to, otworzyła ją pani?
– Oczywiście. Do spółki z mężem. Tym fałszywym.
– I co tam było?
– Widzi pan, tu właśnie dochodzimy do fałszerstw dzieł sztuki. Określenie jest nieścisłe i niewłaściwe, należałoby to raczej uznać za kamuflaż dzieł sztuki. Dwie straszliwe mazepy, bohomazy tysiąclecia, pod nimi zaś stare ikony, oprócz tego cztery złote rzeźby, przeobrażone w świeczniki, jakich świat nie widział. Nie wiem, jakie rzeźby, dokopaliśmy się tylko kawałka. To wszystko razem wydało nam się dziwne.
– I gdzie to teraz jest?
– Leży w kuchni na stole, przykryte papierem. Pułkownik znów popatrzył na kapitana. Kapitan potarł brodę i rozmyślał nad czymś, patrząc na mnie w skupieniu. Miałam wrażenie, że obaj wiodą ze sobą dyskusję, porozumiewając się telepatycznie. Afera państwa Maciejaków była im znana, co do tego nie miałam już najmniejszych wątpliwości, co gorsza, musiała to być potężna chryja, skoro wywarła takie wrażenie. Pułkownik nie należał do osób ujawniających wstrząsy w łonie MO jednostkom spoza łona.
– Pani co…? – spytał nagle kapitan, spoglądając na pułkownika.
– Pomoże – odparł pułkownik bez wahania. – Nie ma innego wyjścia.
Doznałam niejakiej ulgi. Kapitan kiwnął głową.
– W porządku – rzekł szorstko. – Jutro przyjdą do pani hydraulicy. Prawdopodobnie trzech. Proszę ich wpuścić.
Zgodziłam się, przypominając, że to ciągle jeszcze nie wszystko. Opowiedziałam o włamywaczu. Przyjęli to zdumiewająco pogodnie, po czym wzięli mnie w krzyżowy ogień pytań. Moje rozrywki towarzyskie na skwerku potraktowali marginesowo, na kwestię honorarium prawie nie zwrócili uwagi. Wreszcie wydali mi się usatysfakcjonowani.
– Trzeba teraz dopaść jakoś tego pani fałszywego męża – powiedział kapitan energicznie. – Gdzie on czeka?
– Na tylnych schodach w Sawie. Niech pan go ostre żnie dopada, bo jest zdenerwowany.
– Ja tu z panią załatwię – powiedział pułkownik. – Wróćcie potem tu do mnie.
Uczynili do siebie nawzajem jakieś niezrozumiałe gesty za pomocą spojrzeń osiągnęli pełne porozumienie i kapitan wyszedł. Pułkownik zwrócił się do mnie.
– Co pani do głowy strzeliło, żeby się zgodzić na tę idiotyczną maskaradę? – spytał z irytacją, naganą i niejakim wstrętem. – Po jakiego diabła wystąpiła pani w charakterze tej żony? Nie przyszło pani do głowy, że w tym je: coś nielegalnego?
– Występować w cudzym charakterze jest zawsze nielegalnie – zgodziłam się ze skruchą. – Ale Bóg mi świadkiem, że w pierwszej chwili uwierzyłam w te dzikie namiętności! Popieram romanse, wzruszyli mnie… Niech pan okaże jakiś cień ludzkich uczuć, niech pan powie, o co chodzi!
– Pewnie, że pani powiem, bo inaczej nie wiadomo, co pani może wykombinować. O zachowaniu tajemnicy ni muszę pani przypominać, sama się pani zorientuje, czym grozi rozgłaszanie. Rzecz polega na tym…
Zamilkł na chwilę. Wstrzymałam oddech i zaniechałam myślenia.
– Chodzi o przemyt. Od półtora roku grzebiemy się z wyjątkowo obrzydliwą sprawą. Po jednym niemieckim baronie został tak zwany skarb, zgromadzony przez niego na drodze rabunku, w czasie wojny, wie pani, jak to było. Zbiór dzieł sztuki wielkiej wartości, nasze, radzieckie, bułgarskie, nawet greckie i włoskie. Nie wiadomo, gdzie on to ukrył, ale ktoś to znalazł i teraz przemyca, a oprócz tego przemyca wszelkie ocalałe po wojnie resztki, jakie się jeszcze u nas uchowały. Pani wie, że ja jestem na to uczulony i jak pomyślę, że pani w tym wzięła udział, że pani to ułatwiła… Gdybym pani nie znał…
– Ale mnie pan zna i niech pan lepiej nie mówi, co by było, gdyby mnie pan nie znał – przerwałam pospiesznie, głęboko wzburzona, bo na ten gatunek przemytu byłam uczulona nie gorzej niż pułkownik. – I w ogóle niech pan zaczeka, bo mnie apopleksja zadusi. Przemyt dzieł sztuki…!
Powstrzymywałam cisnące mi się na usta komentarze, ale twarz musiała je widocznie wyrazić, bo pułkownik uczynił uspokajający gest.
– Tylko spokojnie – powiedział ostrzegawczo. – Niech mi tu pani z niczym nie wyskakuje!
– Spokojnie…!!! Szlag mnie trafi! Romans wszechczasów, psiakrew, wymyślili! Niech sobie wywożą dolary, wódkę i kiełbasę, ale nie dzieła sztuki! I mnie w to wrąbać…!!!
Nagle przypomniałam sobie umeblowanie państwa Maciejaków.
– Tam jest tego więcej – powiedziałam mściwie, wściekła do nieprzytomności. – Tam stoi rokoko, meble, na ścianie wisi Watteau, srebrne świeczniki, alabastrowa waza z osiemnastego wieku! Niech pan sobie robi, co pan chce, ale niech pan z tym natychmiast skończy!!!
– Kiedy to nie ja wywożę, proszę pani…
– Wszystko jedno! Niech pan to ukróci! Dosyć tego, może pan być spokojny, że zrobię wszystko…!
– Niech mi pani, na litość boską, nie wydrapie oczu. Zwracam pani uwagę, że to nie ja jestem tą fałszywą żoną, tylko pani…
Z wolna odzyskałam odrobinę równowagi. Głupi dowcip przemienił się w ponure świństwo. Ironia losu polegała na tym, że moje uczucia patriotyczne najbujniejszym kwieciem rozkwitały na widok zabytków w innych krajach, w Danii, we Francji, we Włoszech… Świadomość naszego ogołocenia w tej dziedzinie gryzła mnie w serce i budziła zbrodnicze myśli. Miałam okropną ochotę tam ukraść i przywieźć tutaj…
Odrażający podstęp pana Palanowskiego przeistoczył mnie w Erynię, płonącą żądzą zemsty. Pułkownik dolał oliwy do ognia, bezlitośnie prezentując mi, jak wpadam w oczach prawa. Gdyby mnie nie znał osobiście…
– Zaagitował mnie pan najzupełniej dostatecznie – powiedziałam ze złością. – Co mam robić?
– Tylko jedno. Udawać dalej panią Maciejakową z największą starannością.
– Jak to…?! Udawać Basieńkę i nic więcej?
– A co pani jeszcze chciała? Strzelać do przechodniów? Udawać tę całą Basieńkę i to tak, żeby nikt się nie domyślił, że pani coś wie. Uprzedzam panią, że ta zabawa może być niebezpieczna. W grę wchodzą olbrzymie pieniądze, ci ludzie mogą się zdecydować na jakieś drastyczne posunięcia. Nikt absolutnie nie ma prawa zorientować się w tej mistyfikacji i w naszym porozumieniu. Kontaktować się pani będzie wyłącznie z kapitanem Ryniakiem, on pani da swoje numery telefonów. Niech pani teraz wraca do tego domu…
– Nie mogę, nieodpowiednio wyglądam! Upodobniłam się z powrotem do siebie, nie okręcę sobie przecież głowy gazetą! Mąż ma w teczce płaszcz i kapelusz…!
– Nie szkodzi, niech się pani wreszcie uspokoi. Przerobi się pani w domu. Niechże pani myśli logicznie!
– A…! – powiedziałam, przytomniejąc nagle i milknąc. Stało się dla mnie jasne, że państwa Maciejaków obserwowała milicja, a nie żadne tajemnicze bandziory. Stąd to nasze podobieństwo na odległość!…
Wróciłam do domu okrężną nieco drogą, poprzez DT Centrum, skąd musiałam zabrać samochód, starając się ochłonąć i ułożyć jakoś uzyskane wiadomości. Wszystko mi się nawet nieźle zgadzało. Państwo Maciejakowie, węsząc opiekę, postarali się zniknąć i w spokoju pozałatwiać interesy, opiece rzucając na żer dwie niewinne ofiary. Pomysł był godzien uznania, tak głupi, że nikt by na niego nie wpadł, a równocześnie nadspodziewanie skuteczny…
Mąż wrócił późnym popołudniem, półżywy ze zdenerwowania. Zażądałam sprawozdania z wydarzeń.
– Powiedziałem im wszystko! – oświadczył dramatycznie. – Jakiś facet mnie dopadł, podobno kapitan, podobno rozmawiał z tobą, nie rozumiem, co to znaczy, zdegradowali pułkownika…? Miał być pułkownik!
– Ty głupi jesteś, pułkownik akurat nie ma co robić, tylko latać po klatkach schodowych i łapać ciebie. Przydzielił nam tego kapitana i niech ci to wystarczy.
– A!… Może być. Zamieszanie tam było, jakaś dziewczyna zleciała ze schodów, ekspedientka, musiałem ją doprowadzić do dyżurki, bo kulała, i on tam już czekał. Nie wiem, skąd wiedział, że ona zleci i ja przyjdę. Przytomny gość, spodobał mi się, chociaż nic z tego nie rozumiem, słuchaj, on mi kazał dalej udawać tego Maciejaka! Tobie co…?
– Mnie też. Mów dalej!
– Myślałem, że mi nie będzie wierzył, sam bym nie wierzył, ale nie, jakoś tak wyglądał, jakby mu się wszystko zgadzało. Oni o tym coś wiedzą. Nie wiem, jak ty, ale ja się trzymam milicji, to był bardzo dobry pomysł. Będę robił za Maciejaka nawet przez rok! Obiecał mi, że to się nie rozgłosi pod warunkiem, że pomożemy. Logiczne, jak nie pomożemy, to znaczy, że coś w tym mamy. Jutro podobno mają przyjść jacyś hydraulicy, a o kacyku dalej nic nie wiem. Rany Boga, zdaje się, że wyszedł z tego epokowy melanż, a z tobą jak?
Relacja wydała mi się jasna, zrozumiała i zgodna z moimi przypuszczeniami.