– No – powiedział mąż z powątpiewaniem. – Chyba już nic gorszego…
Podniósł papier i urwał. Wobec arcydzieła, które poraziło nasz wzrok, rycerz i świeczniki przestały się liczyć. Dopiero to się powinno przyśnić!
Ramy były takie same, z marmuru przemieszanego z brukowcem. Treść obrazu dotarła do nas dopiero po chwili. Stanowiła ją niewieścia postać w czerni, łamiąca ręce nad otwartym grobem, w którym dawała się dostrzec trumna, zawieszona, zapewne siłą nadprzyrodzoną, w powietrzu. Oba dzieła musiał stworzyć ten sam artysta, który najwidoczniej zaczynał od głowy, po czym na resztę nie starczało mu już miejsca i siły. Niewieścia postać jak obuchem uderzała obliczem. Łeb miała jeszcze większy niż rycerz, rozdziawione usta, wystające zęby, bielmo na oczach i czarne oczodoły.
Mąż konwulsyjnym ruchem zdarł gazę z twarzy i głęboko odetchnął.
– Ja tu widzę tylko jedno wytłumaczenie – oświadczył zgryźliwie. – Kacyk miał to dostać, obejrzeć, następnie przylecieć tu i dać po mordzie temu, kogo zastanie. Stąd podstęp Maciejaka.
– Dosyć drogo mu to wypadło – zauważyłam, również zdejmując ochronną maseczkę. – Przestańmy na to patrzeć, bo myśl się mąci. Nie wiem jak ty, ale ja się nie czuję usatysfakcjonowana.
– Jak to, jeszcze ci mało…?!!!
– Zależy czego. Wrażeń artystycznych mam dosyć na długo, natomiast co do wyjaśnień, czuję niedosyt. Jeśli to jest możliwe, rozumiem jeszcze mniej niż dotychczas. Po jaką cholerę ktoś przesyła komuś takie obłędne bohomazy? Na deskach półtora cala…! I te ramy…! Do czego niby to ma służyć, do spadania ze ściany na głowę?
Mąż obejrzał się na świeczniki.
– Poniekąd masz rację – przyznał. – Potwornie to wszystko ciężkie. Do walenia po łbie nawet niezłe i przynajmniej nie szkoda, jak się rozleci… Te żelazne rupiecie jeszcze rozumiem, ale te ceramiczne? Bo to przecież glina, nie?
Wzięliśmy do każdej ręki po jednym świeczniku, dzieląc się sprawiedliwie i usiłując porównać ciężar. Ręce mi opadły jednakowo.
– Na oko wydaje się to samo – powiedziałam z powątpiewaniem. – Czekaj, pozwól mi się zastanowić. Żelazo ma ciężar właściwy, o ile pamiętam, około siedem tysięcy na kilo… Chciałam powiedzieć, siedem ton na metr sześcienny. Glina, niechby nawet ubita, zaraz…
– Ubita jest na pewno – wtrącił mąż, macając świecznik.
– Chyba od tysiąc osiemset do dwóch tysięcy. Niechby nawet dwa dwieście. Te żelazne powinny być trzy razy cięższe!
Mąż ważył przez chwilę świeczniki w rękach.
– Nie są – zawyrokował stanowczo.
W milczeniu popatrzyliśmy na siebie i na niezwykłe dzieła sztuki. W kuchni państwa Maciejaków najwyraźniej w świecie zagnieździła się nieodgadniona tajemnica. Mąż ostrożnie odstawił świeczniki na stół.
– Albo jestem niedorozwinięty, albo musi w tym coś być. Coraz mniej rozumiem. Romanse odpadają, wybuchnąć to to nie wybuchnie, trujące mi się nie wydaje, poza tym, kto by to lizał…!
– I nie śmierdzi – dodałam, obwąchując artystyczne wyroby.
– No więc za co właściwie, do ciężkiej cholery, ci ludzie zapłacili sto tysięcy złotych?!!!
Poczułam się wyjałowiona umysłowo. Paczka dla kacyka niezłomnie strzegła zagadkowego sekretu, zwiększając tylko zamęt w rozważaniach. Przyszło mi na myśl, że na szczegółach dekoracyjnych może coś być napisane czy wyryte, jakiś szyfr albo kabalistyczne znaki, które pomieszają nam w głowie do reszty, ale których ewentualne istnienie należy stwierdzić. Równocześnie przypomnienie pobranego honorarium skojarzyło mi się z przyjętymi na siebie obowiązkami. Co najmniej od pół godziny powinnam już być na skwerku.
– Zostawmy to na razie – powiedziałam pośpiesznie. – Musimy to porządnie zbadać, a ja teraz nie mam czasu. Poczekaj na mnie z nowymi odkryciami, odwalę pańszczyznę i zaraz wracam…
Wlokąc się już bez pośpiechu błotnistą alejką, patrzyła: głównie pod nogi i przedmiot moich prywatnych wzruszę zobaczyłam przed sobą znienacka. Musiał mi się widoczni gwałtownie zmienić wyraz twarzy, bo blondyn spojrzą wyraźnie mnie rozpoznał i wykonał lekki ukłon. Po tym ukłonie odkryłam, co to za rodzaj faceta.
Jest taki specjalny gatunek ludzi, przeraźliwie dobrze wychowanych, gatunek zresztą nieliczny i na wymarciu. Z najstarszą i najgrubszą przekupką na bazarze rozmawiają tak, jakby to była najpiękniejsza kobieta świata. Trzeb ich znać, żeby wiedzieć, co znaczą ich rewerencje, na osobie niedoświadczonej bowiem każdy ich gest czyni wrażeń: daleko idących awansów. Stwierdziłam przynależność blondyna do rzadkiego gatunku i zrobiło mi się przyjemnie, co było pozbawione sensu. Z uwagi na tę jego piękną, antypatyczną żonę powinnam woleć, żeby był brutalem bez ogłady.
Myśl, jak zwykle na jego widok, wzięła ostry zakręt. Szłam dalej, pozostawiając nagle na uboczu państwa Maciejaków i kacyka i zgryźliwie, szyderczo i z żalem rozpatrując całkowitą beznadziejność zwykłych, podrywczych metod, których, oczywiście, za żadne skarby świata wobec niego nie zastosuję. Cholera. Taki blondyn, parę lat temu. Opatrzność musi mnie okropnie nie lubić, skoro zrobiła nam taki dowcip. Wykonała coś jakby specjalnie na mo. zamówienie i pokazała mi to za późno…
Wypadając z domu na ten spóźniony spacer w nerwowym pośpiechu, ubrałam się za ciepło. Włożyłam ten sam zimowy kostium co wczoraj, nie mogąc zaś znaleźć apaszki, zabrałam szalik, który mi wpadł pod rękę. Pod spodem miałam ciepłą bluzkę i sweter i razem okazało się to stanowczo za dużo. Idąc powoli, na nowo zamyślona, acz teraz już na nieco inny temat, odpięłam żakiet i rozluźniłam szalik.
Kroków za sobą nie usłyszałam, głos rozległ się tak nagle, że aż mi wszystko w środku podskoczyło.
– Przepraszam bardzo, wydaje mi się, że pani to zgubiła…
Obejrzałam się. Za mną blondyn wszechczasów trzymał w ręku jakąś szmatę. W żaden absolutnie sposób nie mogłam tak od razu wyplątać się z tego, co właśnie myślałam.
– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – Z żadnym gubieniem nie będę się wygłupiać. Mowy nie ma.
Blondyn wydawał się z lekka zaskoczony.
– Przepraszam, nie rozumiem. Na własne oczy widziałem, jak pani to upadło…
Stał przede mną z wyrazem subtelnego, nieopisanie uprzejmego zainteresowania. Oprzytomniałam, rozpoznając w szmacie apaszkę Basieńki, tę samą, której nie mogłam znaleźć w domu. Widocznie była w rękawie, zaczepiona samym końcem i teraz śliski jedwab zsunął mi się po plecach pod rozpiętym żakietem. Gdyby należała do mnie, zapewne wyparłabym się jej, nie mogłam jednakże rozsiewać po ugorach własności Basieńki.
– Rzeczywiście, to moje – przyznałam z niejakim oporem i nie mogąc opanować rozpędu, dodałam: – Ale nie gubiłam tego specjalnie!
Blondyn robił wrażenie nieco zdezorientowanego. Spojrzał na trzymaną w ręku szmatę, a potem znów na mnie.
– Bardzo mi przykro, nadal nic nie rozumiem. Dlaczego, na litość boską, miałaby pani gubić specjalnie to czy cokolwiek innego?
Sytuacja zrobiła się beznadziejna i nie do rozwikłania. Mogłam, oczywiście, wydrzeć mu tę apaszkę z ręki, krzyknąć: "dziękuję bardzo" i uciec, ale jakoś nie wydawało mi się to najwłaściwszym wyjściem. Mogłam wyjaśnić, co miałam na myśli, ale to było wyjście jeszcze gorsze. Poczułam się tak rozpaczliwie bezsilna, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
– No tak – powiedziałam, całkowicie wbrew chęciom i zamiarom. – Gdyby nie to, że i tak nie było nic do stracenia, poszłabym się teraz utopić. Jakie to szczęście, swe drogą, że nie spotkałam pana dziesięć lat temu!
– Zapewne ma pani rację, ale czy można spytać, dlaczego pani tak uważa?
– Byłam wtedy młoda, głupia i pełna subtelnych uczuć jako ten pączek na przymrozku. Czy może kiełek, wszystko jedno. Wyrwanie się z czymś takim zmroziłoby mi duszę nieodwracalnie.
– Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że mówi pani rzeczy wymagające wyjaśnienia?
– Niedokładnie. Widzi pan, rzecz w tym, że była śmiertelnie zamyślona, między innymi właśnie na temat gubienia różnych rzeczy. Chyba mi się coś pomieszało.
– No dobrze, a co ma do tego ta zamrożona dusza?
Z rezygnacją pomyślałam, że nie wybrnę z tego. Zadawał pytania w sposób bezwzględnie wymagający odpowiedzi, mnie zaś wychodziło zupełnie co innego, niż sobie życzyłam. Poddałam się.
– Niech pan odda tę szmatę – powiedziałam, wyjmując mu z ręki apaszkę Basieńki. – Żeby potem nie było, że trzymały pana jakieś czynniki materialne. Gdybym chciała wytłumaczyć panu, o co mi chodzi, w sposób zrozumiały i w miarę możności dyplomatycznie, musiałabym ględzić godzinę. A przysięgnę, że pan nie ma czasu!
– A gdyby pani spróbowała niedyplomatycznie…?
Niepojętym dla mnie sposobem ruszyliśmy dalej na tę przechadzkę razem.
– Dziwię się, że chce pan wyjaśnić te wszystkie brednie, które mi się wyrwały – powiedziałam z niesmakiem. – Nie wszystko panu jedno?
– Nie. Jeżeli ktoś mówi do mnie zaskakujące brednie… Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny, ale pani sama tak to określiła… to muszę poznać ich przyczyny i cel. Lubię zrozumieć zachodzące wokół mnie zjawiska.
– Bardzo uciążliwe upodobanie. Ma pan za dużo czasu.
– Przeciwnie, mam za mało czasu.
– To co pan, w takim razie, robi na tym skwerku?
– Usiłuję wydrzeć z pani wytłumaczenie rzadko spotykanej reakcji na odzyskanie zgubionego przedmiotu.
Zdenerwował mnie ten upór.
– To nie była reakcja na przedmiot, tylko reakcja na pana – powiedziałam z irytacją. – Co pan sobie wyobraża, że ja sobie wyobrażam, że pan nie wie, jak pan wygląda?!…
Jak było do przewidzenia, zgłupiałam do reszty i wygłosiłam wszystko to, od czego z największą starannością usiłowałam się powstrzymać. Ciężkiej pretensji, nie wiadomo, do niego czy do losu, nie starałam się nawet ukrywać.
– No dobrze – zgodził się. – Załóżmy, że ma pani rację, chociaż moim zdaniem bardzo pani przesadza. Ale nie rozumiem, w czym pani przeszkadza mój wygląd.
– W czepianiu się pana – wyjaśniłam. – Nie mogę się czepiać człowieka, któremu nosem wychodzą czepiające się go kobiety. Dla mnie jest pan nieopisanie atrakcyjny w zupełnie innym sensie.