Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mąż chodził po pokoju, szarpiąc włosy na głowie obiema rękami.

– Na pokaz, na pokaz… – pomrukiwał. – Co? Na pokaz…? Czekaj, dlaczego na pokaz?

– Coraz bardziej mi się wydaje, że to nie dla ciebie i dla mnie ta maskarada, tylko dla kogoś innego. Na co on ci kładł nacisk? Żeby jeździć razem do Ziemiańskiego i żebyś się wygłupiał w samochodzie. Coś robił w Łodzi?

– Nic, złożyłem zamówienie na taftę. Mogłem wysłać pocztą, ale kazał mi jechać i pooglądać…

– No widzisz. A mnie kazali latać na spacery. I robić zakupy. Ktoś musiał nas widzieć…

– Zaglądał ci kto w zęby na tych spacerach?

– Nie wiem. Ale debil mi patrzył na ręce… A za każdym razem, jak jechaliśmy do Ziemiańskiego, ktoś tam się pętał. Raz taksówka z pijakiem, raz facet na motorze…

Mąż zatrzymał się przy stole, wypił resztkę kawy, popatrzył na mnie roztargnionym wzrokiem i znów zaczął chodzić.

– Owszem, w tym coś jest – przyznał. – Na pokaz, możliwe, żeby wszyscy myśleli, że jesteśmy w domu. Ale to nie to, to jeszcze nie to… Tyś przedtem powiedziała coś ważnego i tak mi jakoś zaświtało… Nie pamiętasz, co powiedziałaś?

– Rozmaite rzeczy. Najbardziej mnie niepokoi to, że ukryli wzajemne powiązania…

– Czekaj, czekaj… właśnie, że stanowią jedną spółkę… Nie, nie to. Ulokowali tu nas zamiast siebie… O, właśnie! Władowali tu nas zamiast siebie, podstępnie i pod fałszywymi pozorami! Po jaką cholerę? Ten dom ma wylecieć w powietrze, czy jak?

Nagła jasność eksplodowała mi w umyśle. Zrobiło mi się zimno w środku i coś mnie zaczęło dławić.

– Gdzie jest paczka dla kacyka? – spytałam gwałtownie.

Mąż zatrzymał się jak wryty, spojrzał na mnie i znieruchomiał z pazurami we włosach.

– Leży w moim pokoju. Bo co…?

– Oni przecież wiedzieli, że jej nigdzie nie zaniesiemy, prawda? Zostawimy w domu. A jeżeli w tej paczce jest coś… Nie mówię zaraz bomba, ale coś szkodliwego… O rany boskie, czy ja wiem, wydziela coś, promieniuje…

W powietrzu powiało przeraźliwą zgrozą. Mąż wyraźnie zbladł.

– Rad…? – wyszeptał ochryple. Podniosło mnie z fotela.

– Nie wiem. Może wybuchnie i zmiecie z powierzchni ziemi całą tę chałupę albo co… Robi się takie rzeczy, chłopi podpalają całe wsie, odszkodowanie, tu jest polisa PZU, może im chodzi o fikcyjną śmierć…

Mąż odzyskał zdolność ruchu. Nie słuchając dalej moich apokaliptycznych przypuszczeń, runął na schody, omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Rzuciłam się za nim. Wpadliśmy do jego pokoju i zastygliśmy oparci o biurko, patrząc na leżącą na nim paczkę jak na straszliwego, jadowitego gada, chwilowo pogrążonego w lekkiej drzemce.

Po krótkiej chwili hipnotycznego transu, tknięci nagle tą samą myślą, równocześnie pochyliliśmy się nad biurkiem, nasłuchując w napięciu. Nic nie było słychać, paczka leżała niejako w milczeniu, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.

– Bomba powinna cykać… – wyszeptałam niepewnie.

– Ciężkie to jak cholera… – odmruknął mąż.

Czas jakiś trwaliśmy w bezruchu, bez słowa, być może myśląc, chociaż nie było to takie pewne. Słuszniej byłoby mniemać, iż proces myślenia również uległ w nas zahamowaniu.

– Co robimy? – spytałam wreszcie dramatycznym szeptem.

– Trzeba się zastanowić – odszepnął niespokojnie mąż. – Chyba musimy to obejrzeć…

– Rozpakować…?

Kiwnął głową, tępo wpatrzony w upiorny przedmiot, i dalej trwał w bezruchu.

– Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności…? – szepnęłam znów, zdenerwowana i przejęta. – Jakie one są, te ostrożności…?

Mąż nagle jakby się ocknął.

– Czego, u diabła, szepczemy? – spytał z irytacją normalnym głosem. – Nie dajmy się zwariować! Cokolwiek tam jest, jasne, że trzeba to obejrzeć, wmówiłaś we mnie kataklizm i spać bym nie mógł inaczej! To jeszcze może być to coś, po co przylazł ten włamywacz, a niezależnie od tego, co to jest, włamanie jest przestępstwem, więc jeśli to ma coś wspólnego z przestępstwem, to ja nie mogę ryzykować, bo niech się wykryje, to co ja udowodnię, zaraz, zdaje się, że się zaplątałem…

– Nie szkodzi, ja rozumiem. Masz na myśli, że w razie istnienia przestępstwa i wykrycia tego przestępstwa nie udowodnisz, że nie brałeś udziału. Trzeba stwierdzić, czy istnieje przestępstwo. Zwracam ci uwagę, że jestem w tej samej sytuacji.

– A nawzajem swoim świadectwem możemy się wypchać. I wytapetować. Trudno, kacyk nie kacyk, otwieramy!

Zgodziłam się z nim bez namysłu. Mnie również przeklęta paczka wpędziłaby w bezsenność.

– Otwórzmy w kuchni – zaproponowałam. – W razie czego będziemy mieli pod ręką dużo różnych narzędzi.

Mąż zaaprobował propozycję, ostrożnie wziął paczkę w objęcia i zaniósł na stół kuchenny. Powstrzymałam go, kiedy chwycił nóż.

– Czekaj! Będzie głupio, jeśli okaże się, że tam jest coś niewinnego. Będziemy musieli przyznać się do wszystkiego niepotrzebnie. Zostawmy sobie furtkę, rozpakujmy ją tak, żeby w razie potrzeby identycznie zapakować z powrotem.

Mąż przyznał mi słuszność. Przystąpiliśmy do okropnej pracy. Paczka była owinięta grubym papierem i kilkakrotnie okręcona sznurkiem, powiązanym w dziesiątki supłów i węzłów, których rozplatanie wyczerpało resztki naszej siły ducha. Oszczędzając paznokcie, posługiwałam się widelcem, korkociągiem i szydełkiem, mąż, klnąc i sapiąc, używał śrubokręta i obcęgów. Wreszcie sznurek udało nam się zdjąć.

Powstrzymał mnie z kolei, kiedy chciałam odwinąć papier.

– Czekaj! Ostrożnie, nie wiadomo, co tam jest.

Cofnęłam rękę tak, jakby paczka warknęła. Mąż zmarszczył brwi i przez chwilę myślał.

– Na wszelki wypadek włóż maskę i rękawiczki – powiedział stanowczo. – Przed promieniowaniem to nie uchroni, ale przed promieniowaniem już nic nas nie uchroni, poza tym w promieniowanie nie wierzę. Ale może tam być coś żrące, trujące, cholera wie, mogą się tam połączyć jakieś substancje, wytworzyć gazy czy opary. Pojęcia nie mam, przypuszczać mogę wszystko.

Trzeźwa myśl, że to, co robimy, nie ma żadnego sensu, nie miała do mnie dostępu. Gbur, który dostarczył paczkę, nie zalecał szczególnych ostrożności i sam obchodził się z nią dość brutalnie. Przy wszystkim, co robiliśmy z nią do tej pory, gdyby miało się w niej coś połączyć czy przeistoczyć, połączyłoby się i przeistoczyło już dawno. Niezdolna zastanowić się nad tym, pospiesznie wyciągnęłam z apteczki gazę i watę i po chwili obydwoje wyglądaliśmy jak ofiary katastrofy. Zza potężnych, białych poduch wyglądały nam tylko oczy, włosy sterczały nad białymi zwojami, a głos dobywał się jak z beczki.

Odwinęliśmy papier i ujrzeliśmy pod nim wielkie, tekturowe pudło, całe obwiązane sznurkiem jeszcze dokładniej niż paczka z wierzchu. Zanosiło się na to, że resztę życia spędzimy na odplątywaniu.

– Nosem mi wyłazi to stadło państwa Maciejaków! – wybuczałam z irytacją przez tłumik.

– Wyjątkowo denerwujący ludzie – przyświadczył mąż niewyraźnie. – Jeżeli pod tym będzie jeszcze jeden sznurek, zostawiam wszystko i uciekam z tego domu. Uważaj teraz, weź z tamtej strony!

Ostrożnie unieśliśmy przykrywę pudła, starając się uczynić to równocześnie. Z przejęcia zrobiło mi się gorąco. W środku ukazała się deska.

Spojrzeliśmy zachłannie na nią, potem na siebie, a potem znów na nią. Deska była zwyczajna, z heblowanego drewna, zajmowała prawie całe pudło i po brzegach była utkana zgniecionym papierem toaletowym. Delikatnie, końcami palców, wyjęliśmy papier, po czym mąż ujął deskę jak śmierdzące jajko i powoli uniósł do góry.

Omal nie dostałam rozbieżnego zeza, usiłując patrzeć równocześnie na drugą jej stronę i do wnętrza pudła. Mąż trzymał deskę niczym obraz święty, kierując ją ku mnie.

– Co tam jest? – wymamrotał niecierpliwie.

Przez długą chwilę nie byłam w stanie udzielić mu odpowiedzi. Zabrakło mi tchu.

– Nie wiem – odparłam wreszcie, zapomniawszy o pudle, wyraźnie czując, że nie potrafię oderwać oczu od tego, co ujrzałam. – Sądzę, że arcydzieło dekoracyjne. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie w tym widzę, to to, że może się przyśnić.

Zaintrygowany informacją mąż wyjrzał zza deski, bezskutecznie usiłując obejrzeć ową drugą stronę. Nie udawało mu się to, wobec czego ostrożnie oparł ją o stół, odwrócił i położył. Po czym znieruchomiał, wpatrzony w nią w bezgranicznym osłupieniu.

Dziwić się było czemu, owszem. Drugą stronę deski stanowiło coś, co można było uznać za obraz w imponujących ramach, tłumaczących ciężar pakunku. Niewiarygodny bohomaz przedstawiał rycerza na koniu na tle burzowej chmury, przeciętej błyskawicą, dokładnie taką, jak ostrzegawczy znak "wysokie napięcie, nie dotykać". Rycerz miał łeb jak bania karmelicka, tępą mordę i zeza, koń zaś pysk nie wiadomo czemu podobny do rybiego i dziwnie rachityczne nóżki. Obok wyciągała w górę dłoń dziewoja w białym gieźle, wyeksponowana dla odmiany głównie w odwłoku, przy czym jej wzniesiona ręka wyrastała z popiersia. Z punktu widzenia anatomii i zoologii całość stanowiła

osobliwość zupełnie unikatową. Wrażenia potęgowały ramy, solidne niczym wał obronny, wykonane z kamienia. Ściśle biorąc z kawałków marmuru, poprzetykanego gdzieniegdzie brukowcem. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego.

– Jak rany Boga, niech skonam, co to jest…?!!! – wycharczał mąż ze zgrozą.

– Dowód wyrafinowanych gustów kacyka – odparłam bez przekonania, usiłując ochłonąć. – Musi to być jakiś świeżo wzbogacony kolekcjoner, który pragnie otaczać się dziełami sztuki. Nie patrz na to tak zachłannie, bo ci zaszkodzi.

Mąż wydał z siebie nieartykułowany jęk i dość gwałtownie odwrócił arcydzieło plecami do góry. Niespokojnie zajrzał do pudła.

– Czy tam jest tego więcej…?

– Nie wiem, na pierwszy rzut oka widać papier…

Pod romantyczno-elektryfikacyjnym malowidłem spoczywały jakieś przedmioty, zapakowane w papier i poobtykane nim dookoła. Wyjęliśmy je ostrożnie, zaskoczeni ciężarem, zdumiewającym jak na ich rozmiary. Naszym oczom ukazały się cztery bardzo dziwne świeczniki, dwa żelazne i dwa ceramiczne, bułowate, nieforemne, zapchane mnóstwem odpustowych ozdób, jakichś kwiatków, serduszek, kokardek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Nawet nieźle pasowały do rycerza z wodogłowiem. Pod nimi znajdowała się jeszcze jedna warstwa pogniecionego papieru.

20
{"b":"87876","o":1}