– O mój Boże – jęknąłem.
– Co? – spytała, rozchylając usta. – Co przez to rozumiesz?
Korpulentna opiekunka spojrzała na mnie groźnie, zacisnęła pięść i przyłożyła ją do brody.
O tym, że winna jest sekretarka Aristona, Sarah Koronowsky, dowiedziałem się z sieciowych newsów. Przedstawiono zdjęcia jej mieszkania po rewizji: skrytkę z nieużywanymi chipami, dyplom wyższej szkoły informatycznej, nawet rękawiczki – rzecz raczej archaiczną w dobie globalnego ocieplenia. Nie miałem czasu na proces. Podobno przebiegał bez większych problemów. Były dowody, była winna. Niestety, pieniędzy nie odzyskano. Bardzo mnie to stropiło. Levi nie okazał współczucia:
– Przykro mi, panie Aymore. Co prawda prezes Borgia twierdzi, że to dzięki panu złamał zagadkę, ale pieniądz to pieniądz. Musi pan zapłacić.
I tak zostałem bez grosza.
Przy zwalnianiu Ani ze szkoły uprzedzano, że statystyczny ożywieniec potrzebuje do przystosowania około tygodnia. Zalecano cierpliwość i milczenie. Wychodziła na długie spacery, podczas których praktycznie się nie odzywała; po całodziennym wypadzie wracała do lokum oddanego przez firmę na wieczne użytkowanie i kładła się spać. Miałem wrażenie, że niepotrzebne słowo może ją urazić. Obserwowałem ją z daleka i czekałem. Gdy minął zapowiedziany czas, zaczęła się komunikować.
– Jestem… jakaś… niezorganizowana. Widzę tak wiele zjawisk, że nie potrafię ich ująć, ująć w…
– Schemat? – podpowiedziałem.
– W szkole było prościej. Teoretycznie wiele wiem, a mimo to wszystko – powiodła dookoła ręką – jest… szokujące.
Ciągle gryzła mnie sprawa Sary. Niepokoiło, że całość została załatwiona beze mnie, dziwił fakt, że nie znaleziono skradzionej sumy opiewającej na, bagatela, siedem milionów, po pół miliona od okradzionej sztuki. Zadałem sobie trud i odnalazłem więzienie, w którym ją osadzono.
Scena rozmowy przypominała widzenia z Anią. Sarah wyszła zza energetycznej zasłony zmięta i poszarzała. Pozostało wewnętrzne piękno, które z trudem przebijało się przez zasmuconą twarz, pozbawioną życia i makijażu.
– O, pan Aymore – przywitała mnie bez entuzjazmu.
Gdzie się podziała ta pełna wigoru sekretarka? Podeszła bliżej i usiadła za stołem, po drugiej stronie niewidzialnej bariery.
– Przyszedł pan obejrzeć złodziejkę? Informatyczkę pracującą dla niepoznaki jako asystentka? Podłą oszustkę?
Przełknąłem ślinę. Trudno uwierzyć, że była winna. Przemogłem chrypkę.
– Przyszedłem po swoje pieniądze.
Roześmiała się sardonicznie.
– Nie mam pańskich pieniędzy Ani pańskich, ani niczyich innych.
– Jak to możliwe?
Spojrzała, jakby chciała mnie opluć.
– Jestem niewinna, oto jak. W życiu nie widziałam tych pieprzonych chipów, ktoś je podłożył. Jestem, a raczej byłam, bezrobotną informatyczką bez dostatecznej wiedzy, by zrobić ten, jak to mówią, genialny program. Dlatego zatrudniłam się jako asystentka, bo studia były jedną wielką pomyłką – zaczęła bezgłośnie szlochać – jaką pomyłką, były kaprysem, rozkazem mojego głupiego ojca!
Chwyciła krawędź blatu i spuściła głowę. Poskręcane włosy falowały w rytm płaczu.
– Chciałam być wizażystką – chlipała. – Nawet kosmetyczką. – Pociągnęła nosem. – To mnie interesuje. Uroda, a nie jakieś chrzanione zerojedynki! Wszystkie egzaminy opłaciłam.
Brzmiało zbyt mało prawdopodobnie, żeby było nieprawdą.
– Uczestniczył pan w rozprawach?
– Zajmowałem się Anną.
– Kim?
– Ożywioną.
– A. – Wyciągnęła chusteczkę i wydmuchała nos. – To była farsa. Nikomu nie zależało na ustaleniu faktów, odkryciu prawdy. To są zwykli ludzie, którzy chcą jak najszybciej przejść do następnej sprawy. Wszystko pasowało, opinii publicznej zależało na zamknięciu sprawcy, po co się zagłębiać? Jak pomyślę, że ich pensja pochodzi z naszych podatków…
– Jeśli nie pani, to kto?
– Członek klubu, bez wątpienia.
– Albo Levi Chip.
Spojrzała na mnie ze złością.
– Nie wierzę.
– Ariston?
Potrząsnęła grzywą.
– Sam został okradziony. To najlepszy człowiek pod słońcem. Dał mi pracę. Zawsze pilnował, by dzwonić do klientów przed transferem i po, mówił, że wtedy potrzebują największego wsparcia, chyba wiedział, co mówi, bo przedtem był terapeutą. Skomponował tę muzykę…
Nie byłem zachwycony zmianami, jakimi zaskoczyła mnie Anna, gdy nabrała więcej pewności siebie.
– Nie w bikini? – lustrowałem spódnicę i koszulę dość dokładnie maskujące figurę.
– Tak ciepło.
– Czy jesteś ze mną tylko ze względu na ciało? spytała wcale nie miękko.
Gdzie jest moja Anna?, myślałem w popłochu. Co jej wszczepili? Kompleksy? Pogardę dla nagości. Opanowałem odruch paniki. Miejmy nadzieję, że to tylko pytanie sondujące. Przerwałem przedłużającą się ciszę:
– Wiesz, jak starożytni Grecy nazywali barbarzyńców?
Spojrzała zaciekawiona. Rozpoznałem gest z dawnych czasów.
– Nie.
– Ci, co nigdy nie chodzą nago.
– Naprawdę?
Znów znany grymas.
– Ciało i dusza to miks. Metafizyczne połączeni Nie rozdzielajmy ich, bo wpakujemy się w neochrześcijański bełkot. Zdejmij to, bardzo ładne przyznam, wdzianko, i cieszmy się cielesnością.
O ile mogę tak powiedzieć w świecie, dodałem w myślach.
– Na chwilę. – Zaczęła ściągać materiał. – Dlaczego na chwilę?!
– Uroda rozsądnie dawkowana przetrwa próbę czasu.
Baba jak cholera! Ratunku!
– Przecież się nie starzejesz!
Uśmiechnęła się jak nauczycielka tłumacząca cc dziecku.
– Ale twoje oczy się starzeją. Pamięć o mnie. Nie chcę, żebyś pewnego dnia się znudził.
Przez sekundę miałem wrażenie, że w tle, między jej kolanami, widzę skrawek rudej czupryny chowającej się za wydmą. Gdy wyostrzyłem wzrok, już j nie było. Może mi się zdawało. Otrząsnąłem się z zamyślenia. Spojrzałem na towarzyszkę. Znów była moją Anną. Lecz w jej oczach gościł…
– Zaczęłaś się bać? Spuściła głowę.
– Kiedyś wszystko było takie proste…
– Miał pan rację. Zachowuje się inaczej.
Levi Chip zacisnął usta.
– Obronnie?
– Coś… w tym rodzaju.
Spojrzał skosem w dół.
– No cóż. Dopiero się uczy. Przedtem była, można powiedzieć, odpowiednikiem sufickiej esencji.
– Czego?
– Osobowości dziecięcej: ciekawej, nie znającej lęku, elastycznej. Każdy z nas taki był.
Czy mając taką wiedzę mógłby ją wykorzystać do celów przestępczych? To by dopiero był przypadek: sprzedawca okradający klientów.
– Przepraszam, że pytam, ale jakie jest pańskie wykształcenie?
Półgębkiem się uśmiechnął. Lekki rumieniec.
– To słychać? Cieszę się. Jestem odpowiednim człowiekiem na właściwym stanowisku.
– Czyli? Wyprężył pierś. – Doktor habilitowany filozofii i psychologii. – Obu tych dziedzin?
– Nie ma dobrej psychologii bez filozofii. A filozofii bez osobistego rozwoju.
Patrzyłem nieruchomymi oczami. – I ktoś taki pracuje w tej firmie?
– Lubię to zajęcie. Poza tym – przybliżył się do ekranu – jestem niezastąpiony. I oni o tym wiedzą. – Gratuluję wiedzy. A na informatyce się pan zna?
Roześmiał się. Pogroził palcem.
– Przypominam, że winną osadzono w więzieniu. Rozumiem pańskie rozgoryczenie finansową stratą, ale czy pani Sokolowsky nie jest tego warta? Nawet pięć razy tyle.
– Mówił pan, że przed przeniesieniem jej psychika była… jaka?
– Podobna do sufickiej esencji.
– A tak, pamiętam. A teraz? Co z nią się teraz dzieje?
– Pierwsza faza dojrzewania to mobilizacja mechanizmów obronnych.
– Ale czego, do diabła, się boi?
Wziął głęboki wdech. Szykował się wykład. Miałem dość wykładów.
– Głównym zadaniem psychiki jest stabilizacja wewnętrznego świata. Nie wszystko człowiek jest w stanie od razu przyjąć. Zwłaszcza nowo narodzony, choćby jego konstytucja była wyselekcjonowana z najlepszych linii genetycznych.