– W nogi! – wrzasnąłem, rzuciłem w potwora pochodnią i popędziłem za zmykającymi towarzyszami. Nogi jak z waty ledwie mogły odnaleźć właściwy rytm. Czarne postacie znikały w otworze włazu. Wytrzeszczyłem oczy i starałem się zapamiętać miejsce, gdzie zardzewiała drabinka wyrastała z podłoża. Otoczyła mnie ciemność. Bulgotanie za plecami przybrało na sile, jakby tysiąc diabłów gotowało krew w kotle wielkości jeziora. Uderzyłem głową o metal. Walcząc ze słabością w udach, wskakiwałem na oślizgłe, zimne pręty. Z ulgą zobaczyłem światło sali gimnastycznej. Wyciągnęły mnie krzepkie ręce Davida i smukłe dłonie dziewcząt.
– Glut tu nie wejdzie – uspokajał chłopak. – Za wąskie przejście.
– To świerzbołaz! – krzyknąłem.
– Co? – wytrzeszczyła oczy Gabrielle.
– Do salonu! Biegiem! I nóg nie połamać! – rozkazałem.
– Ty znasz to stworzenie?! – dopytywała się Steffi, gdy tarasowaliśmy fotelami drzwi.
Podbiegłem do skrzyni z symbolem broni. Poczuliśmy pierwszy wstrząs. Na ścianie przy kominku pojawiła się rysa. Bestia uderzyła drugi raz. Pęknięcie pomknęło do sufitu i zatrzymało się na centralnej lampie. Czemu tu tak ciemno? Spojrzałem na chronometr. Szesnasta i słońce zaszło? Aha, zima. Pewnie grudzień. Trzeci wstrząs. Posypał się tynk. Na ścianie przy oknie balkonowym i w jadalni pojawiły się kolejne zarysowania.
– Co to jest? – Steffi chwyciła mnie za rękę.
– Robal z gry Raven Heart. Jako specjaliści od horrorów powinniście go znać.
– Jacy tam specjaliści – wypaliła. – Znamy trzy gry! Zależy nam na nagrodzie, pomyśleliśmy, że nie zechcesz pracować z amatorami…
– Głupstwa pleciesz. Nie wiesz, na czym polega praca gamedeka? Dla mnie nie ma znaczenia, czy jesteście weteranami, czy żółtodziobami.
Kolejny wstrząs.
– Chodźcie! – krzyknąłem. – Tu jest skrzynia z bronią. Zamek cyfrowy. Musimy złamać kod! Bezradnie rozłożyli ręce.
– Patrzcie i myślcie! David! Zapal światło! Włącznik jest obok kominka!
Salon zalała żółta poświata. Potężnemu tąpnięciu towarzyszył trzask drewna.
– Co to było? – zatrwożyła się Gabrielle.
– Sforsował przejście i rozwalił saunę. Już nie musisz się jej bać, Sfeffi.
– Będzie tutaj za chwilę! – David kucnął przy skrzyni i wpatrywał się w wieko jak superman przepalający stal laserowym wzrokiem.
Wzmocniłem kontrast nagrywarki. Musiała być jakaś podpowiedź. Rozluźniłem więzy koncentracji. Opuściły mnie myśli. Kolejny huk. Uniósł się pył z kawałka tynku, który odpadł od sufitu. Patrzyłem przymglonym wzrokiem na zamek błyskający zieloną kontrolką, błyskający zieloną kontrolką… w tym samym tempie, co odtwarzacz holowizji!
– Steffi…!
Wstrząs. Zarysowała się ściana w pobliżu drzwi do piwnicy.
– Włącz holoprojektor!
Dziewczyna zdziwiła się, ale wykonała polecenie. Trójwymiarowy ekran ukazał fragment horroru. Mężczyzna zapatrzony w okrągły księżyc. Na jego twarzy zaczęły wyrastać włosy źrenice przybrały kształt pionowych szpar, poczerniał nos, ludzkie zęby zmieniły się w wilcze kły. Wyciu bestii towarzyszył mocniejszy niż dotychczas wstrząs. Odpadł spory kawał muru w salonie i jadalni. Ładny stół. Szkoda.
– Pauza! – krzyknąłem do rudowłosej.
Ekran zastygł, ukazując twarz wilkołaka. Zerknąłem na klawiaturę zamka cyfrowego. Przypominała układ klawiszy walktela!
– Dave! Dawaj swój walktel!
Mężczyzna wyszarpnął urządzenie zza paska. Przyjrzałem się literom pod klawiszami. Wilkołak na tej klawiaturze to… 94556525! Wprowadziłem kod. Rumor towarzyszący kolejnym wstrząsom świadczył, że robal zniszczył piwniczne schody. Klapa skrzyni uchyliła się z cichym sykiem. Westchnęliśmy na widok arsenału.
– Diabeł nie ma szans – zachłysnął się David chwytając bazookę.
– Zwróć uwagę, którą stroną celujesz – pouczyłem. – Żebyś przypadkiem nie rozwalił ściany za plecami.
Dziewczętom wręczyłem automatyczne karabinki i poleciłem, by mocno oparły kolby o biodra. Sam wziąłem miniguna. Według moich obliczeń potwór powinien paść po dziesięciosekundowej palbie. Jednego tylko nie przewidziałem.
Wielki ryj wtargnął do salonu, wzniecając tuman kurzu, wyrzucając w górę odłamki mebli, muru i tynku, kawałki prętów zbrojeniowych i połamanych drzwi. Grupka rozpierzchła się w popłochu. Steffi leżała nieruchomo. Jej widok się nie rozwiał, co oznaczało, że jest przytomna. Przy nogach walało się kilka pokruszonych cegieł. Gabrielle krztusiła się w jadalni. Jej karabin leżał w salonie. Pozostał David, przecierający oczy i ja. Cudem uniknąłem zasypania przez gruz, przetaczając się w bok. Nacisnąłem język spustowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nic się nie dzieje!
– Cholera! – krzyknąłem, szukając dźwigni bezpiecznika.
Rozjarzyła się smuga pocisku z bazooki. Granat wybuchł w brzuszysku robala. Glista skurczyła się i wściekle zwinęła, wyrywając parkiet tuż obok nieruchomej Steffi.
– Giń, dżdżownico! – krzyknąłem, otwierając ogień. Odrzut pchnął mnie na ścianę. Nie chybiłem. Smugi wypruwały z galaretowatego cielska strzępy krwistej materii, znacząc salwę szkarłatnym szlakiem. Ogień wgryzł się w ranę przy pysku i zaczął ją pogłębiać. Świerzbołaz zwrócił na mnie paszczę.
– Giń, padalcu!
Świetlista smuga naddźwiękowych pocisków tonęła w czeluściach bestii ze złowieszczym chlupaniem i trzaskiem dartych wnętrzności. Potwór drgał, ale powoli się zbliżał. Dziesięć sekund już upłynęło! Usłyszałem gdakanie karabinu. To Gabrielle wzięła się w garść i strzelała z jadalni. Spojrzałem na stan magazynka. Piętnaście kul to ułamek sek… Myśli przerwał błysk, który rozdarł poczwarę na części. Przeładowana bazooka Davida dokończyła dzieła.
Nie sprzątaliśmy Siedzieliśmy przy zrujnowanym stole i jedliśmy całkiem smaczną kolację. Steffi przyszła do siebie po czerwonej i niebieskiej tabletce. Zdaje się, że na potrzeby gry ich działanie trochę wzmocniono. W salonie opadał kurz, przykrywając białym całunem rumowisko i ścierwo świerzbołaza. Nastroje były grobowe. David, który chyba czuł się w obowiązku wzmocnienia morale, wzniósł kieliszek wina.
– Za dobrą zabawę!
Dziewczyny spojrzały na niego jak na wariata.
– To tylko gra! – nie ustępował. – Co się tak przejmujecie?
Uparcie trzymał puchar.
– On ma rację – przetarłem oczy. – Przeżywamy przygodę. Całkiem interesującą, nie sądzicie?
– To tylko gra – przytaknęła Steffi. Potrząsnęła rudymi włosami, jakby zrzucając ciężar wspomnień. – Gra mocna jak diabli!
Wyciągnęła rękę po kieliszek. Lewą rękę. Odetchnąłem.
– Będziemy mieli co opowiadać znajomym! – przyłączyła się Gabrielle. Krucze włosy miała przyprószone wapiennym pyłem.
Rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzeliśmy na siebie.
– Do broni – warknąłem.
Uznałem, że minigun będzie nieporęczny w ciasnej sieni, sięgnąłem więc po jednoręczny stustrzałowiec.
– Ubezpieczajcie mnie – szepnąłem do gromadki za plecami.
– Kto tam? – rzuciłem w stronę drzwi. Odpowiedziała cisza.
– Kto tam? – ze wszystkich sił starałem się zachować spokój, ale jakoś mi nie wychodziło.
Znowu to uczucie buczenia w całym ciele. Świat zaczął wibrować. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko odczucia, że rzeczywistość jest niezmieniona, ale nie mogłem opanować drżenia.
– Kto tam? – wykrztusiłem po raz trzeci głosem zachrypniętym z wysiłku.
Ogłuszyły mnie natarczywe uderzenia. Odskoczyłem od hebanowej płaszczyzny, która raptem wydała mi się ostatnią zaporą przed piekielnymi hordami.
– Dosyć tego – oświadczyłem sztucznie zuchowatym tonem.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi same otwarły się szerzej. Coś wyrywało mi klamkę z ręki. Walczyłem, żeby ją utrzymać.
– Jezu Chryste – wyszeptał David.
Potworna moc coraz silniej napierała na drzwi. Wytężyłem wzrok. Na granicy percepcji wirowała i odkształcała się plama czerni.
– Ognia! – krzyknął David.
Kucnąłem, unikając salw. Niebieskie i czerwone smugi przeszywały pulsujący twór, nie wyrządzając mu krzywdy. Mięśnie mdlały nie od wysiłku, ale od niezrozumiałego lęku. Nieustrukturalizowana otchłań chciała wedrzeć się do środka, a ja byłem jedyną przeszkodą. Stłumiłem obezwładniający strach i rozpaczliwie przyciągnąłem skrzydło drzwi do siebie. Strzały ucichły.