Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Misternie rzeźbiona furtka rozsunęła się, zapraszając do ogrodu. Z drzwi budowli wybiegł zleceniodawca.

– Już pan jest? Dzięki Bogu! Proszę, dzień dobry… Richard Begin – przedstawił się i wyciągnął szeroką dłoń. Był wyższy ode mnie o głowę, – Niech pan wejdzie.

Mieszkanie urządzono zgodnie z zamierzchłą modą. Wydawało się rzadko używane.

– Pan tu nie mieszka?

– Ma pan oko – odparł z kuchni. – Tylko w weekendy. To mojej mamy. Zmarła dziesięć lat temu. Wrócił z filiżankami herbaty. Usiedliśmy przy okrągłym szklanym stoliku. Ostatnio widziałem podobny w starym filmie.

– Zaraz pokażę panu… – Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru, położył na blacie i rozprostował. Wydruk z domowej drukarki.

Moja rzeczywistość jest grą~. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?

Uniosłem brwi. Sprawa dla gamedeka czy psychiatry?

– Gdzie pan to znalazł?

– Dzisiaj rano, była wetknięta w furtkę…

– Sprytnie – orzekłem. – Bez elektronicznych śladów.

– Może odciski palców, DNA? Pokręciłem głową.

– Autor na pewno o tym pomyślał. Oczywiście sprawdzę, ale wątpię.

– No właśnie. Więc zobaczyłem tę kartkę, wszedłem w sieć, znalazłem pana ogłoszenie w portalu Montgommery i od razu zadzwoniłem.

Tknęło mnie. Jakby niezlokalizowane swędzenie. – Dlaczego zwrócił się pan do mnie? To raczej sprawa dla… policji.

– No a gra? Pan przecież jest specem od gier! A tu ktoś grozi, znaczy, sugeruje, że jestem w świecie gry! To bardzo nieprzyjemne uczucie…

– Grał pan kiedyś?

– Bardzo często. Jestem graczem – spuścił głowę. Czasem trochę się gubię w tych rzeczywistościach. Obróciłem świstek. Westchnąłem. Sięgnąłem po filiżankę. Herbata smakowała jak zwietrzała. Pewnie po mamie. Gorący płyn pomógł mi zebrać myśli. – Panie Begin – demonstracyjnie mlasnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo klient wydawał się jakiś roztargniony. – Według mnie ktoś wie o tym hobby i stara się wyprowadzić pana z równowagi. Może to zawiść, może tylko głupi żart. Może chodzi pana majątek?

Pokręcił głową. Straciłem nadzieję na intratne zlecenie. Nie uśmiechało mi się niańczenie znerwicowanego gracza.

– Niech pan zignoruje ten list. Prawdopodobnie to kawał. Jeśli incydent się powtórzy radzę powiadomić policję, chociaż nie sądzę, by mogła pomóc. Rozumie pan, mała szkodliwość czynu.

– No ale gra?… – na jego szyi drgnął jakiś mięsień.

A tak, to moja dziedzina. Wstałem.

– Jako doświadczony gamedec oświadczam, że nie znajduje się pan w żadnej grze. Otacza nas najprawdziwsze realium.

– Jest pan pewien?

– Zastanówmy się: jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda? Chyba że jestem enpecem! – zachichotał. – Nie przypominam sobie, żebym wchodził ostatnio w jakiś świat. Zwłaszcza podobny do Warsaw City. Zresztą nie ma takiej gry.

Wyciągnąłem rękę. – Uspokojony?

Patrzył mi w oczy jakby wypatrywał zagubionego paproszka.

– Ile… Ile panu płacę?

Uścisnąłem jego drżącą dłoń i pogrążyłem się na chwilę w filozoficznej zadumie. Dziwna ta sobota. – To usługa gratis. Przyjacielska.

Napięcie na jego twarzy zelżało. – Dobry z pana człowiek.

– Do widzenia. – Ruszyłem do wyjścia.

– Ale… – usłyszałem za sobą. Odwróciłem głowę. – Niech pan to weźmie. – podał anonim. – Ta kartka działa mi na nerwy Jej miejsce jest u pana.

– Skoro pan nalega.

Pogoda była piękna: powietrze krystaliczne i spokojne, na niebie pojedyncze altocumulusy; błogostan i odprężenie. Komu by się chciało robić taką grę? Nudna i do bólu realna. Obok taksówki przeleciało stadko gołębi. A tamtemu człowiekowi przydałyby się prochy. Kołysanie pojazdu nastrajało do drzemki. Dotarłem na rampę na swoim trzysta czterdziestym drugim piętrze i miałem już gotowy plan. Najpierw krótka drzemka, a potem spacer w dzielnicy rozrywek. Ha, to jest życie.

Zdejmowałem płaszcz i przystępowałem do realizacji pierwszego punktu, gdy coś mnie zatrzymało, Jak on powiedział? Portal Montgommery? Nie znam takiego portalu! Uruchomiłem przeglądarkę. Nazwy pędziły jak szalone, lecz „Montgommery” wśród nich nie było. Teraz inaczej, sprawdzę, gdzie zamieściłem ogłoszenia…

Pojawiła się lista.

– Manama, Melbourne, Merry Jokes, Mexico, Miami, Midnight Scenes… Nie ma. Nie ma. Wykręciłem numer Richarda.

– Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru – powtarzał alt.

– Jak to, przed godziną z nim rozmawiałem… Zadzwoniłem do administratora. Znowu ta paskudna łysa morda.

– Witam pana, czym mogę służyć?

Bezczelny typ. Ty dobrze wiesz, czym możesz i powinieneś służyć, a nie służysz.

– Czy telefony są sprawne? – W Stockomville?

– Nie, na Marsie.

– Ehehe, żarty się pana trzymają, panie Torkilu. A o co chodzi?

– Już nic, dziękuję bardzo.

Sprawa zaczęła mnie intrygować. Nie wierząc w jakość połączeń, postanowiłem wrócić do Kampinou i wszystko wyjaśnić.

Podczas lotu taksówką starałem się odtworzyć treść rozmowy. Może się pomylił? Może nie Montgommery, ale jakiś inny? Czyżby mi się pokręciło? Nie miałem pewności.

Na miejscu zaciągnąłem się pachnącym powietrzem i powróciła fala nostalgicznych uczuć. Cały problem wydał się nieważny. Lecz skoro już znalazłem się pod domem niedoszłego zleceniodawcy, wypadało rzecz domknąć. Rozejrzałem się po okolicy. Gdyby nie towarzystwo, może i ja bym sobie taki domek wybudował? Wcisnąłem guzik sensofonu.

Piękny dzień. Po prostu wymarzony. Zjem coś dobrego. Należy mi się.

Okienko automatu było nieme. Przecież twierdził, że mieszka tu w weekendy. Po kilku minutach zrezygnowałem. Musiał wyjechać. Może zgłodniał? Poczułem skurcz żołądka. Spojrzałem na pobliskie domy. Warto by spytać sąsiadów… może go widzieli… Wiedziałem, że się nie odważę.

Po śniadaniu, spaghetti i potężnej misce warzyw, postanowiłem wygrzać kości na tarasie widokowym. Dzielnica rozrywek to miejsce, w którym warto się zakochać. Zresztą było w kim: dookoła kręciło się sporo ładnych dziewczyn. Zrezygnowałem z podrywu, posiłek był suto zaprawiony czosnkiem. Oparty o plastmetalową balustradę syciłem wzrok widokiem rozległych rekreacyjnych platform, leniwie żeglujących spacerowców i wielkich ekranów holobimów. Rodziny przechadzały się, jedząc lody i gawędząc, w biofontannach piszczały dzieci, powietrze pachniało wolnym dniem. Mój wzrok przyciągnęła holotransmisja wyścigów formuły gamma. Połyskujące bolidy mknęły po spazmatycznie poskręcanych torach. Zbliżenie ukazało kokpit, w którym siedziało dwóch pilotów. Obaj trzymali wolanty. Wytrzeszczyłem oczy Przetarłem powieki. Dwóch pilotów w jednym bolidzie!? Jakie to wyścigi? Przecież to absurd! Co oni wyprawiają?

– Widzi pan to samo co ja? – zaczepiłem starszego jegomościa w biokapeluszu.

– Wyścigi – rzekł starczym głosem. – Też się tym kiedyś interesowałem. Ale dzisiaj… to nie na moje zdrowie – poklepał się w pierś. – Za dużo emocji.

– Ale w tych bolidach jest po dwóch kierowców! Spojrzał na ekran bez zainteresowania.

– Czego to teraz ludzie nie wymyślą…

Oddalił się. Miara się przebrała. Założyłem okulary, wyciągnąłem z futerału przenośny telesens i zadzwoniłem.

– Biuro statystyk do usług, czym mogę służyć? – spytała recepcjonistka.

Coś dzisiaj za dużo mam do czynienia z urzędnikami.

– Niech pani będzie tak łaskawa i sprawdzi adres pana Richarda Begina, w okolicy Kampinou.

Wystukała dane.

– W Kampinou nikt taki nie mieszka. Rzeczywiście, to mieszkanie jego matki. – A kobieta o tym nazwisku?

– Zaraz… Również nie.

– Niech pani sprawdzi w całym okręgu. Richard Begin.

– Chwileczkę… Nie ma. Jest pięćdziesięciu Beginów, ale żadnego Richarda.

Zakręciło mi się w głowie.

– Ma pani możliwość sprawdzenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej?

– Usługa będzie płatna. – Zgadzam się.

– Jeden moment… Nic z tego. Pięćset dwadzieścia trzy osoby o tym nazwisku, ale żadnego Richarda. Przykro mi.

Ziemia zaczęła usuwać mi się spod stóp. – Mnie również.

19
{"b":"691511","o":1}