Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Może nie było to najmądrzejsze postanowienie, ale Lewaryst i Marianton, gdy poznali

dokładniej fakty, zgodzili się ze mną. Będziemy kontestować zgniłą Federację i jej pieprzoną

w każdą lufę armię.

– Szósta przestrzenno-desantowa! W dwuszeregu zbiórka!

Ryk mundurowego, który wyłonił się właśnie z luku wahadłowca, uciszył wszystkie

rozmowy. Zabraliśmy worki i posłusznie przemaszerowaliśmy na kawałek wolnego lądowiska

przy burcie maszyny, która miała nas zabrać na orbitę, a może i dalej.

Wysoki, potężnie zbudowany sierżant szybko sprawdził listę obecności, myląc się przy

odczytywaniu połowy nazwisk. Po każdej poprawce zacinał się coraz bardziej, ale nam to nie

przeszkadzało. Zyskaliśmy kilka dodatkowych minut odroczenia. Ale wszystko, co dobre,

kiedyś się kończy. Sierżant dotarł z trudem do ostatniej pozycji na liście, co wyraźnie go

ucieszyło. Znów zaczynał stąpać po znanym sobie gruncie.

– Zanim wejdziecie na pokład, odbierzecie sorty mundurowe od dyżurnych z intendentury.

Za moment powinni tutaj być. Na razie nie rozchodzicie się i nie palicie. – Wskazał palcem na

znaki zdobiące kadłub maszyny.

– A rozmawiać wolno? – zapytał Lewaryst z wyczuwalną ironią, choć chyba nie dla tego

trepa.

Sierżant wyłowił go z tłumu, zmierzył groźnym wzrokiem, a potem powoli, jakby po

głębszym zastanowieniu, skinął głową.

– Wolno. Ale bez wrzasków i śmiechów! Szósta PeDe to nie przedszkole dla

niedorozwiniętych bachorów!

– To jakim cudem ty do niej trafiłeś? – mruknął stojący obok mnie poborowy, którego nie

znałem nawet z widzenia.

Parę słów, a już mi się spodobał. Stłumiliśmy wybuch śmiechu, co czujny sierżant od razu

wychwycił, ale widocznie uznał, że ciche parsknięcia oznaczają strach przed jego autorytetem,

bo tylko dumnie zadarł głowę.

Spóźnienie wozu intendentury wprowadziło nas w błogi nastrój. Wolność miała słodki

smak, zwłaszcza teraz, szkoda, że nie można było jej uczcić dodatkowym dymkiem. Pół

godziny w palącym słońcu, na rozgrzanym plastolicie, minęło jak z bicza strzelił. Zza

najbliższego hangaru wyjechał w końcu krótki konwój szarych pojazdów floty. Chwilę później

byliśmy świadkami szorstkiej wymiany zdań pomiędzy „naszym” prowadzącym a dwoma

szeregowcami z intendentury. Nie mogliśmy ich dosłyszeć, ale ten sam chłopak, który przed

chwilą podsumował przemowę sierżanta, zamarkował treść awantury, i to na dwa głosy.

– Pan zamawiał osiemdziesiąt porcji sorbetów morelowych? – podłożył głos pod

pierwszego szeregowca.

– Osiemdziesiąt sortów mundurowych zamawiałem, do kurwirtualnej nędzy! – dodał,

parodiując sierżanta.

– Ale ja mam na zamówieniu sorbety. Z podwójnym żelem.

– W dupę se wsadź ten żel, obszczymurze jeden.

– Z przyjemnością to zrobię, ale i tak musi pan za niego zapłacić.

– Zdążyliśmy z dostawą w trzydzieści minut – dodał na koniec trzecim głosem. – Należy się

napiwek!

Spieniony sierżant odwrócił się na pięcie i ruszył w naszą stronę, kwadratowa szczęka

poruszała się miarowo w poziomie. Gdyby był parzystokopytnym, podczas tego krótkiego

spaceru starłby sobie zęby do dziąseł.

– Oddział, baczność! – ryknął i trzasnął obcasami, jakby wydał ten rozkaz także sobie. –

Mamy mały problem z sortami, który naprawimy po dotarciu do koszar na orbicie Delty

Trytona. Chwilowo dostaniecie używane mundury. Jakiś niedorozwój z intendentury –

wymówił ostatnie słowo z wyraźną nienawiścią – znowu pomylił listy przewozowe. Wasze

nowiusieńkie mundury trafiły do bazy, a tutaj przysłano zestawy zamienne dla kadry. Macie pół

godziny na zafasowanie odpowiednich sortów. Bieliznę zostawiacie swoją. Jak coś nie

pasuje, nie marudzić! Wymienimy na miejscu. Chyba że kombinezony będą mocno za małe,

w co osobiście wątpię, jak na was patrzę…

– Spodnie na pewno będą nas piły w kroku – podsumował tę wypowiedź mój sąsiad

wesołek.

– Kto to powiedział?! – ryknął sierżant.

Kolega z szeregu wystąpił o krok.

– Uważacie, że to zabawne? – Trep ruszył w jego kierunku.

– Ta jest! – wydarłem się najgłośniej, jak umiałem.

Marianton i Lewaryst natychmiast poszli w moje ślady, a reszta oddziału zaskoczyła po

chwili. Sierżant zdębiał. Spojrzał na nas spode łba, przygryzł wargę, a potem nagle się

wyprostował i z równie wyczuwalną pogardą, jak miało to miejsce w przypadku uwagi

o intendenturze, powiedział:

– Znaczy, uważacie, że macie jaja! Dobrze, będzie po czym kopać podczas szkolenia!

Patrzcie państwo, koleś wyglądający na najmniej kumatego absolwenta zaawansowanego

kursu synchronizacji muszki ze szczerbinką nagle błysnął dowcipem. Marnym jak jego intelekt,

ale czego oczekiwać po zwykłym trepie…

Pierwsze starcie rozeszło się po kościach. Ustawiliśmy się w kolejce do wozu z sortami,

potem, gdy intendent dokonał pomiarów i dobrał odpowiednie sorty, przechodziliśmy kolejno

w strefę cienia pod skrzydłem wahadłowca. Tam, jeśli nie liczyć pohukiwań krążącego wokół

nas sierżanta, mogliśmy się w miarę spokojnie przebrać.

Zanim upłynął wyznaczony czas, staliśmy znów w równym dwuszeregu. Dwa rzędy

oliwkowych, polowych kombinezonów. Czego na nich nie było: odznaki, baretki, nawet

naszywki z nazwiskami – choć obco brzmiącymi. No i te szarże. Trafiło się nam nawet kilku

podoficerów. Mnie przypadł w udziale zwykły sierżant nazwiskiem Lamonte, ale na przykład

kolega śmieszek z prawej awansował na pełnego porucznika.

Na szczęście dla nas na wozie intendentury znajdowało się o wiele więcej sortów, niż

potrzebowaliśmy, nikogo więc spodnie nie piły w kroku. Nikt też nie wyglądał jak ostatnia

oferma, choć wprawny krawiec – jak na przykład mój stary – od razu zorientowałby się, że nie

nosimy swoich rzeczy. Tyle że na wojnie krawców mało kto pyta o zdanie. A szkoda.

Zapakowaliśmy się na pokład wahadłowca po krótkiej odprawie i ponownym przeliczeniu

stanu osobowego. Tym razem obeszło się bez wyczytywania nazwisk. Lot nie był długi, choć

wielu z nas po raz pierwszy opuszczało atmosferę Nowego Brisbane. Niestety, te wojskowe

graty nie miały ani jednego okienka, przez które moglibyśmy podziwiać piękno naszej małej

planety. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie właściwości ma kadłub z plastali…

Kilka godzin później wydostaliśmy się z pachnącej smarem i kwaśnym odorem wymiocin

ładowni do jasnej śluzy wielkiego okrętu, skąd załoganci po krótkiej odprawie przeprowadzili

nas prosto do komór kriogenicznych. Kazali nam się rozebrać do bielizny, co oznaczało, że lot

nie potrwa dłużej niż dwie, trzy doby.

Ułożyłem się wygodnie w miękkiej piance, poczekałem, aż wszystkie elektrody znajdą się

na miejscu, i zamknąłem oczy. Pomyślałem, że gdy je otworzę, będę już żołnierzem.

* * *

Z hibernacji, nawet krótkiej, człowiek wybudza się stopniowo. Nie wierzcie w opowieści,

jak to zaprawieni w skokach nadprzestrzennych wojacy są w stanie ruszać do boju już po

kwadransie od otwarcia komór. Bzdura, czysta bzdura. Wiedziałem o tym jeszcze przed

poborem, dlatego spokojnie poddawałem się procedurom wybudzeniowym, stopniowo

dochodząc do siebie.

Nie pamiętałem momentu, w którym wyprowadzono nas z transportowca. Nie miałem

pojęcia, jak trafiłem na swoje miejsce w sporym czworoboku. Pierwszą w pełni świadomą

myślą było złorzeczenie temu, kto zmusił nas do stania w pełnym umundurowaniu na tak ostrym

słońcu. Poklepałem się po kieszeni, ale ku swojemu zdumieniu nie znalazłem okularów.

Załzawione oczy piekły jak szlag, jednakże niewiele mogłem na to poradzić, dopóki dyżurny

53
{"b":"577817","o":1}