Литмир - Электронная Библиотека
A
A

wiadomości.

Pierwsza dotyczyła problemu z ejektorem numer cztery, który zaczynał się sypać mimo

zmniejszenia obciążeń. Na razie jeszcze funkcjonował, ale główny inżynier był przekonany, że

w ciągu czterech, najdalej pięciu godzin trzeba go będzie wyłączyć, aby nie doszło do

katastrofy. W drugiej Fitz zgłaszał rozpoczęcie rekrutacji wśród ostatnich kilkudziesięciu

tysięcy oczekujących na ewakuację. Nie szło mu jednak tak łatwo, jak początkowo

przypuszczał. Ludzie – wciąż nieznający prawdy o charakterze zagrożenia – woleli czekać do

samego końca w nadziei, że załapią się na transportowiec, który cudownym zrządzeniem losu

przyleci w ostatniej chwili, niż ryzykować wysoce prawdopodobne napromieniowanie. A na

wyjawienie im prawdy o Obcych przed rozpoczęciem ataku dowództwo nigdy nie wyrazi

zgody.

Pozostawała więc łagodna perswazja, w której Święcki zamierzał wspomóc szefa pionu

badawczego stosownymi komunikatami, jak tylko zakończy sesję z byłym więźniem

admiralicji.

Trzecia wiadomość była na szczęście dobra. Dzięki wysłaniu na księżyc kolejnego tysiąca

ochotników prace przy kontenerach nabrały właściwego tempa, dzięki czemu powoli –

naprawdę powoli – zaczęto doganiać pierwotny harmonogram. Trzy pseudohabitaty były już

gotowe do wystrzelenia. Nad dalszymi dwoma właśnie się mozolono. W przestrzeni sklecono

do tej pory trzy inne zestawy, ale wszystkie wymagały jeszcze ogromnego nakładu prac przy

uszczelnianiu. Jeśli w ciągu najbliższych szesnastu godzin nie nastąpi jakaś katastrofa, dwa

z nich zostaną na pewno ukończone, a trzecim, zgodnie z sugestiami samego dyrektora kopalni,

będzie można przewieźć ochotników wybranych spośród osób pracujących teraz na księżycu.

Ludzie ci zaryzykują życie, o ile tylko flota zapewni ich rodzinom miejsce w sprawdzonych,

szczelnych habitatach. Na to Święcki mógł pójść, aczkolwiek sprawy organizacyjne

postanowił zostawić korporacjonistom.

– Mam! – oświadczył z dumą Nike, gdy kapitan kończył nagrywać ostatnią odpowiedź. –

Było, jak przypuszczałem. Skurwyklon Morrisey skopiował bez mojej wiedzy zawartość

czytnika majora Visolaja.

– Wolałbym zobaczyć dowody waszego spotkania z Obcymi… – Święcki nie krył zawodu,

gdy zrozumiał powody radości Stachursky’ego.

Uprawdopodobnienie przestępczej działalności starego admirała, i to w dodatku sprzed

ponad stulecia, nie miało dla niego żadnego znaczenia.

– Spokojnie, kapitanie. – Stachursky po raz pierwszy oderwał wzrok od wyświetlaczy. –

Jeśli Morrisey skopiował dziennik, to z pewnością zachował też wszystkie inne nagrania

z tamtego okresu, na wypadek gdyby można było na nich zarobić.

– Ryj w tym gównie, dopóki czegoś nie znajdziesz – rozkazał Henryan, wracając do

przerwanego nagrania.

– Niech pan sobie przerzuci ten plik na holopad – zaproponował Nike. – Znalezienie

dowodów trochę potrwa. Jestem pewien, że ten stary cwaniak poszatkował każdy zapis

dotyczący spotkania w taki sposób, że bez klucza nie da rady złożyć choćby jednego

dokumentu.

– Pamiętnik jakoś znalazłeś – mruknął Henryan, łącząc się z terminalem.

– Tylko dlatego, że zachował go w całości. Nie zamierzał go ukrywać przed światem jak

kopii skasowanych zapisów.

– Nie gadaj tyle, tylko szukaj – napomniał go Święcki, otwierając dziennik majora.

Czekając na efekty, zamierzał przeczytać fragment albo dwa…

.

KUŹNIA

– Nazwisko. – Siedzący przy drzwiach łysy podoficer nawet nie podniósł wzroku, gdy

podszedłem.

– Johanatol Doni.

– Wchodzisz, po prawej jest parawan, rozbierasz się za nim i czekasz na dalsze instrukcje.

– Ale ja…

– Wchodzisz. – Łysy odezwał się natarczywiej, a jego słowu towarzyszyło gwałtowne

machnięcie ręki w stronę drzwi. – Już!

Wszedłem. Pamiętałem to pomieszczenie. Spędziłem w nim sporo czasu, lata temu. To była

moja klasa. Ale teraz, gdy ogołocono ją z wizjomatów i pulpitów, a na ścianach rozwieszono

propagandowe plakaty, wyglądała obco. Nawet pachniała inaczej. Groźnie i dziwnie.

– Ruchy tam! – zakomenderował jeden z mundurowych siedzących za długim stołem

ustawionym pod tablicą.

Rozebrałem się za parawanem, potem zgodnie z wyświetlanymi instrukcjami wszedłem do

przenośnej kabiny automedycznej. Wykonała szybki, ale pełen skan, dzisiaj rzadko robi się

takie. Wojsko jednak nie oszczędzało. Gdy włożyłem ponownie ubranie, suchy jak szczapa

sierżant zaprowadził mnie przed oblicze wysokiej komisji. Z gwiazdek na pagonach tych

panów można by ułożyć mapę dowolnego sektora. A z baretek linię łączącą Nowe Brisbane

z najbliższym księżycem. Generalicja. Weterani. Chociaż najmłodszego z nich mogłem mijać

na korytarzu tej szkoły, a najstarszy na pewno nie osiągnął wieku mojego ojca. Cóż, prawa tej

wojny były nieubłagane. Czyż nie dlatego stałem teraz przed siedmioma trepami, dopinając

koszulę?

– Kategoria Alfa – orzekł czterogwiazdkowy grubas siedzący najbliżej okna. To w jego ręce

trafił wydruk z automedu. – Gratuluję kondycji.

– Dziękuję – odparłem niepewnie, czując, że te słowa nie wróżą mi najlepiej.

– A ja gratuluję przydziału – dodał sześciogwiazdkowy osiłek siedzący na prawo od trzech

identycznie wyglądających blondynów. – Poborowy Doni, spotkał was zaszczyt służenia

w elitarnej jednostce przestrzenno-desantowej. Traficie między najlepszych z najlepszych.

Jutro o szesnastej czasu centralnego zgłosicie się do punktu zbornego na pierwszym terminalu

astroportu, okienka od sześćset sześć do sześćset dziewięćdziesiąt dwa. Odmaszerować. –

Zamknął zamaszyście teczkę z moimi aktami i sięgnął po następną.

– Chwileczkę – powiedziałem.

Zamarli. Wszyscy. Łącznie z cherlawym sierżantem, który już kierował się w stronę

parawanu. Na ich twarzach dostrzegłem wyraźną konsternację.

– Chcecie coś powiedzieć? – zapytał zdumiony sześciogwiazdkowiec.

– Raczej tak.

– Regulamin komisji nie przewiduje wysłuchiwania opinii poborowych – wtrącił jeden

z trzech pięciogwiazdkowych, i cholernie podobnych do siebie, generałów.

– W dupie mam wasz regulamin – odparłem stanowczo. – Konstytucja Federacji jest

ważniejsza od tego, co sobie w nim napiszecie.

Spojrzeli po sobie znacząco. Już wiedzieli, do czego zmierzam. Nie byłem pierwszy.

– Nas chcesz uczyć, synku, praw obywatelskich? – zapytał najmłodszy z oficerów. Przy

„synku” głos mu wyraźnie zadrżał.

– Owszem. – Postanowiłem wykorzystać fakt, że nadal nie odzyskali rezonu. – Mam

wrażenie, iż tak zachłysnęliście się swoją wojenką, że zapomnieliście o normach prawnych

obowiązujących w cywilizowanym świecie. Mam prawo nie zgodzić się na ten pobór,

gwarantuje mi to konstytucja Federacji! – Wyjąłem z kieszeni wydruk pisma, które wcześniej

ułożyliśmy podczas wieczornych narad w akademiku. Wylądowało na wierzchu zamkniętej

teczki personalnej z moim nazwiskiem. Sześciogwiazdkowiec poczerwieniał na twarzy,

ledwie rzucił okiem na pierwsze zdanie.

– To akt zdrady! – syknął.

– Nie. To opinia prawna skonsultowana z aktami wyższymi ustanowionymi przez Senat

Federacji.

Sześciogwiazdkowiec spurpurowiał jeszcze bardziej, zaczął się podnosić, a wyglądał przy

tym naprawdę groźnie. Góra mięśni opiętych lśniącym mundurem wznosiła się coraz wyżej

i wyżej, a ja czułem się, jakbym za sprawą czarodziejskiej różdżki malał z każdą chwilą.

– Ty zawszony gnoju… – Rozpoczęty dość łagodnie stek wyzwisk urwał się nagle, gdy na

50
{"b":"577817","o":1}