Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Henryan skinął głową, choć zdawał sobie sprawę, że tamten nie może tego widzieć.

Koloniści dysponowali sprzętem tak archaicznym i odmiennym od tego, do którego przywykł,

że czasami miał wrażenie, iż po wylądowaniu na tym księżycu cofnął się do czasów sprzed

wymyślenia napędu nadprzestrzennego. Kombinezon, w który się wcisnął, aby dokonać

inspekcji powierzchniowych i podziemnych instalacji, ważył ponad osiemdziesiąt

kilogramów, a jego baniasty hełm, choć bardzo obszerny, miał wyjątkowo mały wizjer i do

tego całkowicie pozbawiony wirtualnego wspomagania, tak więc Henryan musiał w trakcie tej

wyprawy polegać wyłącznie na własnych oczach. Był pozbawiony dostępu nawet do własnego

holopada, ponieważ konstruktorzy tych ubiorów nie wpadli na pomysł, by wyposażyć je

w łącza pozwalające na skomunikowanie ich wynalazku z systemem skafandra.

Robotnicy porozumiewali się ze sobą i nadzorem za pomocą zwykłych radiowych

komunikatorów, a do obsługi systemu podtrzymywania życia ich kombinezonów próżniowych

wystarczał najprostszy procesor. Tutaj nikt nie potrzebował wymyślnych nowinek

technicznych, liczyła się prostota i niezawodność. W tej właśnie kolejności, co przyznał nawet

Drechsler, gdy po opuszczeniu głównej kopuły skierowali się do pierwszej z siedmiu

instalacji, które tego dnia miał wizytować Święcki.

Teraz, po trzech godzinach pobytu na powierzchni, zbliżali się do przedostatniej atrakcji.

Ejektorów, które gość miał zaraz obejrzeć, nie dało się przeoczyć.

Łazik wyjechał z długiego parowu, którego dno wyrównano, by stworzyć namiastkę drogi,

i zatrzymał się u podnóża stromego wału otaczającego jeden z kraterów wybitych w skalistym

gruncie księżyca przez kolizję z innym ciałem niebieskim, do czego doszło miliony, a może

nawet miliardy lat temu. W skałach na wysokości kilkunastu metrów, tam gdzie powierzchnia

ściany była niemal pionowa, Henryan zobaczył wylot prostokątnego tunelu, z którego wybiegał

długi tor z lśniącej zimno plastali. Wsparta na dziesiątkach filarów konstrukcja przecinała

pokrytą głazami szarą równinę, by kilometr dalej wznieść się łagodnym łukiem i wymierzyć

w czarne niebo.

– To duma naszej kopalni, jeden z najpotężniejszych ejektorów, jaki kiedykolwiek

wyprodukowano – objaśnił Drechsler, zatrzymując pojazd na niewielkim wzniesieniu. –

Jeszcze moment… – dodał, spoglądając na zegarek. – Już!

Z wnętrza tunelu wynurzył się bezszelestnie wielki kontener ozdobiony logo korporacji.

Mknąc tuż nad elektromagnetycznym torem, przyśpieszał nieustannie, by po chwili dotrzeć do

łuku, minąć koniec szyny i pomknąć w niekończący się mrok. Święcki śledził go wzrokiem

przez kilka sekund, aż do chwili, gdy pojemnik z plastali zlał się z czernią przestrzeni.

– Następny zostanie wystrzelony za czterysta sekund – poinformował go Drechsler. – To

tempo pozwala nam wysłać na orbitę dziewięć ładunków na godzinę, przy czym każdy waży

ponad dziesięć tysięcy ton. A mamy tutaj pięć podobnych instalacji. Proszę spojrzeć… –

Wskazał na mknący nad ich głowami kontener, który musiał zostać wystrzelony z innego działa

elektromagnetycznego, zwanego ejektorem.

Święcki nie odpowiedział, próbował właśnie obliczyć w myślach, czy przy tym tempie

górnicy zdążą wypełnić żądania admiralicji. Wyglądało na to, że załadunek rdzeniowca

skończy się za około trzydzieści sześć godzin. Z grubsza licząc, rzecz jasna. W tym czasie

Obcy powinni być już w połowie drogi ze strefy skoku, nawet jeśli reszta eskadry zdoła ich

odciągnąć od pierwotnego celu, co wcale nie było takie pewne.

Ruszyli dalej. Łazik zjechał z wzniesienia i skierował się do odległej o kilometr

konstrukcji. Winda prowadząca do wnętrza jednej z kilkudziesięciu strefowych sterowni

magazynu znajdowała się po drugiej stronie ejektora.

– Możecie przyśpieszyć ten proces jeszcze bardziej? – zapytał Henryan, gdy znaleźli się

w końcu pomiędzy filarami pod samym torem.

– Nie – odparł bez zastanowienia Drechsler.

Jego głos zabrzmiał dziwnie metalicznie, z trudem dało się go zrozumieć przez szumy

i zakłócenia. Moment później zahamowali ostro w wąskim pasie cienia rzucanego przez tor

działa elektromagnetycznego.

– Co pan wyprawia? – obruszył się Święcki.

Przewodnik podniósł rękę, jakby chciał go uspokoić.

– Znajdujemy się w martwej strefie, kapitanie – powiedział. – Pole generowane przez

ejektor nie pozwoli na podsłuchanie i rejestrację tej rozmowy. Tutaj możemy mówić bez

owijania w bawełnę. Ninadine prosiła, żebym był z panem całkowicie szczery.

Henryan spojrzał mu prosto w oczy, a raczej w to miejsce zaparowanego wizjera, gdzie

powinny się teraz znajdować. Truffaut obiecała pomóc i jak widać, nie kłamała. Tylko po co ta

cała konspiracja? Czyżby korporacjoniści mieli swój własny wydział bezpieczeństwa?

– Jak pan ocenia szanse? – zapytał z wahaniem.

– Na ukończenie zadania?

– Tak.

Drechsler milczał przez dłuższą chwilę, nie poruszył się nawet, gdy nad ich głowami

przemknął cień kolejnego kontenera.

– Marnie to widzę – rzucił w końcu.

– Dlaczego?

– Pracujemy w tym tempie już od ponad dwustu godzin, a to nie jest najnowszy sprzęt.

– Spodziewa się pan awarii?

– To cud, że nie straciliśmy jeszcze żadnego z ejektorów. Te działa są przystosowane do

odpalania jednego ładunku na dziesięć minut. A my nie tylko przekroczyliśmy normy czasowe,

ale też pakujemy do każdego kontenera o tysiąc ton więcej, niż powinniśmy, czyli dziesięć

procent ponad dopuszczalne normy. Prędzej czy później coś musi pieprznąć. – Wskazał na

ciągnący się nad ich głowami pas plastali.

Święcki zerknął odruchowo w górę. Podtrzymujący szynę plastobeton był pokryty pajęczyną

pęknięć. Tu i ówdzie osypywał się z nich pył. Widać to było bardzo wyraźnie, ponieważ przy

tak niskiej grawitacji drobinki opadały na powierzchnię całymi minutami.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że te instalacje nie wytrzymają pracy przez kolejne

trzydzieści sześć godzin?

– Przed pańskim przylotem rozmawiałem o tym problemie z głównym inżynierem. Jego

zdaniem mamy siedemdziesiąt pięć procent szans na to, że któraś z linii padnie w ciągu

następnej doby.

Siedemdziesiąt pięć procent? Niedobrze… – pomyślał Henryan.

– Ile czasu będziecie potrzebowali na naprawy, jeśli dojdzie do takiej awarii?

– Nie wiem, ale…

– Proszę pamiętać, że nie jestem technikiem – przerwał mu Henryan – więc darujmy sobie

zbędne szczegóły. Jak długo trwały takie naprawy w przeszłości?

– Problem w tym, że żaden z naszych ejektorów nigdy wcześniej się nie zepsuł – odparł

Drechsler.

– Słucham? – Święcki aż podskoczył na fotelu. – Skąd w takim razie…

– Spokojnie, kapitanie – poprosił przewodnik, wpadając mu w słowo. – Jeszcze nie

skończyłem. Nie obawiamy się awarii sprzętowej, z czymś takim radzimy sobie na bieżąco.

W ciągu ostatnich trzech dni mieliśmy ponad tuzin drobnych awarii. Prawdziwym problemem

jest to… – Wycelował palcem w opadające wolno chmury pyłu. – Ejektory jeszcze nigdy nie

pracowały tak długo i pod takim obciążeniem. Te magazyny napełniano przez ostatnie pięć lat

– dodał tonem wyjaśnienia – a największa jednorazowa wysyłka, jaką pamiętam, to siedem

milionów ton. Wykonana bez pośpiechu, bez śrubowania norm.

– Rozumiem.

To miało sens nawet zdaniem takiego laika jak Henryan.

– Sam pan widzi, jak to wygląda. – Drechsler powiódł smutnym spojrzeniem za opadającym

wolno pyłem. – A z godziny na godzinę jest gorzej, co potwierdzają kolejne ekspertyzy.

26
{"b":"577817","o":1}